piątek, 31 października 2014

Czuły realizm Kena Loacha



Wedle znanej anegdoty Krzysztof Kieślowski powiedział kiedyś: „Zawsze mówiłem, że nie chce być asystentem. Ale na przykład, jakby mnie poprosił Ken Loach, tobym chętnie podawał mu kawę. Obejrzałem „Kes” w Szkole Filmowej i wiedziałem, że temu człowiekowi chętnie przynosiłbym kawę. Gotowałbym kawę, żeby zrozumieć, jak on to robi”. Gdyby polski mistrz zrealizował swoje zamiary, z pewnością musiałby ustawić się w długiej kolejce chętnych. Zrodzony na styku ideologicznej wyrazistości i głębokiej empatii „czuły realizm” Loacha zyskał olbrzymie grono naśladowców i wielbicieli. Filmy angielskiego reżysera aż 13 razy były zapraszane do Konkursu Głównego prestiżowego festiwalu w Cannes. W 2006 roku, za „Wiatr buszujący w jęczmieniu” Loach otrzymał Złotą Palmę. Do grona najważniejszych wyróżnień przyznanych reżyserowi zaliczyć można także Złotego Niedźwiedzia za całokształt twórczości z zeszłorocznego festiwalu w Berlinie. Hołubionemu przez światową krytykę twórcy „Czekając na życie” nie zależy jednak na kolekcjonowaniu zaszczytów za wszelką cenę. Jako zdeklarowany przeciwnik monarchii Loach bez wahania odmówił przyjęcia z rąk królowej Orderu Imperium Brytyjskiego. Z właściwą sobie bezpośredniością tłumaczył później: „Nie jest to klub, do którego chciałbym należeć, gdy widzę ilu znajduje się w nim łajdaków”. Kiedy indziej autor „Kes” odmówił przyjazdu na festiwal w Turynie, gdy dowiedział się, że tamtejsze Muzeum Kinematografii dokonało masowych zwolnień wśród pracowników niższego szczebla. Podobne działania, w połączeniu z niezwykłą środowiskową estymą, mogłyby uczynić z Loacha kogoś w rodzaju „lewicowego świętego” współczesnego kina. Idealizm angielskiego reżysera bywa zresztą przedmiotem dobrodusznej drwiny ze strony części jego rodaków. Twórcy jednego z odcinków serialu komediowego „The All New Alexei Sayle Show” przedstawili widzom zrealizowaną w stylu Loacha wersję „Supermana”. Jak łatwo się domyślić, słynny heros został w niej przedstawiony jako przegrany proletariusz, który ledwo wiąże koniec z końcem. Tego rodzaju żart, zamiast irytacji, wzbudził zapewne serdeczny uśmiech reżysera. W swych filmach twórca „Życia rodzinnego” sam chętnie schodzi przecież z pomnika, by niepostrzeżenie wymknąć na stadion piłkarski bądź do sali tanecznej. U schyłku kariery Loach dokonał zwrotu w stronę komedii, a obok Marksa zaczął najwyraźniej czytywać Bachtina. Konsekwencję stylistycznej wolty – zaakcentowanej przy okazji „Szukając Eryka” – stanowi także najnowsze dzieło Anglika – „Klub Jimmy’ego”.

Akcja filmu toczy się w Irlandii tuż po bratobójczej wojnie, której tragizm ukazywał wspomniany „Wiatr….”. Podczas gdy kraj powoli podnosi się z ruin, naznaczeni traumą Irlandczycy starają się z nadzieję spojrzeć w przyszłość. Oryginalny sposób na wykorzystanie tkwiącego w nich potencjału przedstawia tytułowy Jimmy Gralton. Mężczyzna, który ostatnie lata spędził w Ameryce postanawia ubarwić codzienność lokalnej społeczności. W tym celu otwiera klub stanowiący przestrzeń spotkań, wymiany poglądów i wspólnej rozrywki. Jej główne źródło stanowią owiane legendą taneczne zabawy. Praktyki Jimmy’ego bardzo szybko wzbudzają irytację lokalnego proboszcza. Duchowny, traktowany przez bohatera na prawach godnego przeciwnika, kieruje się pragmatyczną obawą o utratę rządu dusz. Proboszcz doskonale widzi, że klub Jimmy’ego skutecznie wypełnia w życiu bohaterów rolę zarezerwowaną dla kościoła: buduje wśród ludzi poczucie wspólnoty, prowadzi do rozwoju duchowego i napełnia ich wewnętrzną siłą. 

Filmu Loacha nie ma sensu oskarżać jednak o płytki antyklerykalizm.W zrealizowanym na początku lat 90. „Wietrze w oczy” reżyser udowodnił, że potrafi z szacunkiem spojrzeć na parę katolików, którym wiara przynosi poczucie sensu i godności. Pełniona w „Klubie Jimmy’ego” przez kościół rola czarnego charakteru, w filmie „Biedroneczko, biedroneczko” przypadła wadliwiej funkcjonującej opiece społecznej, a w całej serii antythatcherowskich dokumentów z lat 70. – konserwatywnemu rządowi. Bardziej niż atakowanie konkretnych instytucji interesuje jednak Loacha szerzej zakrojony sprzeciw wobec władzy ograniczającej poczynania jednostki.

Szansę na – choćby czasowe - zawieszenie tego frustrującego porządku reżyser dostrzega w zjawisku karnawału, którego reprezentację w „Klubie Jimmy’ego” stanowią wspomniane wieczorki taneczne. Zgodnie z koncepcją Michaiła Bachtina zabawa unieważnia prawa rządzące codziennością, poddaje w wątpliwość wszelkie przymusy i nierówności społeczne. Podczas wizyt w klubie Jimmy’ego mieszkańcy miasteczka na pewien czas wydostają się spod opresyjnej władzy proboszcza. Taniec staje się więc dla nich wyzywającym sposobem manifestowania wolności.
Nie przez przypadek właśnie obrazem tańczących ludzi kończy się poprzedni film Loacha – „Spirit of 45”. W dokumencie o powojennych losach brytyjskiego ruchu robotniczego reżyser, swoim zwyczajem, nie wsłuchuje się w deklaracje politycznych przywódców i większą wagę przykłada do wspomnień szeregowych działaczy. Z opowieści rozmówców Loacha przebija ton wdzięczności pod adresem socjalistycznego rządu premiera Clementa Attle’a, którego działania pozwoliły Brytyjczykom na odzyskanie godności nadwyrężonej przez trudy II wojny światowej. Wyprawa w przeszłość – jak zawsze u Loacha – stanowi jednak także komentarz do otaczającej rzeczywistości. Twórca „Spojrzeń i uśmiechów” kręcił swój film w czasie, gdy przez cały świat przetaczała się fala lewicowych demonstracji spod znaku Oburzonych bądź ruchu Occupy Wall Street. Zaakcentowanie spokoju i cierpliwości z jaką działali przedstawiciele dawnej brytyjskiej lewicy mogło zostać odebrane jako istotna wskazówka pod adresem współczesnych protestujących. Nikt bardziej sugestywnie niż Loach w słynnej „Ziemi i wolności” nie pokazał przecież degeneracji ideałów dokonującej się pod wpływem rewolucyjnej gwałtowności. (...)

Więcej w październikowym wydaniu  miesięcznika KINO


czwartek, 30 października 2014

Między Chandlerem a Balzakiem - wywiad z Paolem Virzim






Piotr Czerkawski: Pański adres mailowy stanowi odwołanie do słynnej powieści Itala Calvina, domyślam się, że to nie przypadek. Co sprawia, że tak bardzo ceni pan „Barona drzewołaza”?

Paolo Virzi: To jedna z tych kilku książek, w których absolutnie zakochałem się, gdy byłem studentem. Tytułowy bohater, Arminio Piovasco di Rondò, ujmuje mnie jako marzyciel, który wiecznie poszukuje przygód, nie zraża się niepowodzeniami i jest otwarty na nowe doświadczenia. Myślę, że zostałem reżyserem filmowym także dlatego, by móc go w tym względzie naśladować.

Przez długi czas wcale nie planował pan jednak kariery w branży filmowej.

Odkąd pamiętam pisałem za to opowiadania i sztuki teatralne, chciałem zostać nauczycielem języka włoskiego. Gdy miałem 21 lat, a więc byłem niewiele młodszy niż pan dziś, poznałem jednak mojego późniejszego mentora, wybitnego scenarzystę, współtwórcę największych sukcesów włoskiej komedii, Furio Scarpelliego. To właśnie on namówił mnie bym sam zaczął pisać scenariusze. Spodobało mi się to i przez jakiś czas tworzyłem teksty dla innych reżyserów. Pewnego dnia mój producent spytał jednak: „Dlaczego sam czegoś nie wyreżyserujesz?”. Nie umiałem wymyślić żadnej przekonującej odmowy, spróbowałem swoich sił i tak już zostało. Przyznam jednak, że wciąż największą frajdę sprawia mi moment, gdy historia rodzi się w mojej głowie, a potem zostaje przelana na papier.

Istotny wpływ na pańską karierę wywarł także Giuliano Montaldo, który już w listopadzie pojawi się w Polsce jako gość festiwalu Cinergia.

To prawda, Montaldo zwrócił na mnie uwagę, gdy byłem studentem szkoły filmowej. Był też pierwszym reżyserem, dla którego napisałem scenariusz. Podziwiam Montalda jako twórcę, ale bardzo cenię go także prywatnie. To pełen klasy, przyjemnie staroświecki i elegancki mężczyzna. Mogę wręcz powiedzieć, że traktuję Giuliana jak ojca. Tym bardziej, że moja mama go uwielbia i powtarza, że to ostatnia osoba, która na przywitanie wciąż jeszcze całuje ją w rękę.

Gdy stawiał pan pierwsze kroki w branży, z pewnością inspirował się pan twórczością starszych kolegów po fachu. Czyje dokonania robiły na panu największe wrażenie?

Mogę wyróżnić jeden film, którego obejrzenie było dla mnie jak dostrzeżenie światła w tunelu i pozwoliło mi zrozumieć dlaczego ktoś wymyślił wynalazek zwany kinem. Mam na myśli „Osiem i pół” Federica Felliniego. Wciąż uważam ten film za zapis imponującej podróży do umysłu reżysera i hołd dla jego wyobraźni. To także cudowne lekarstwo pozwalające oswoić ludzkie słabości i docenić gorzkie szczęście, które przynosi nam życie. Lista moich filmowych fascynacji jest jednak znacznie dłuższa. Uwielbiam włoskie komedie spod ręki Vittoria De Siki, Dino Risiego czy Maria Monicelliego. Tego rodzaju filmy miały dla Włochów znaczenie terapeutyczne, bo wyleczyły nas z traumy, którą pozostawiły po sobie rządy faszystów.

Domyślam się, że pańskie zainteresowania wykraczają także poza obręb kina włoskiego.

Oczywiście. Wychowałem się w kulcie „Easy Ridera” czy „Absolwenta”. Mogę krytykować amerykańską politykę, ale wciąż uwielbiam tamtejsze kino niezależne. Moje ostatnie fascynacje to Wes Anderson i Todd Solondz. Jeśli chodzi o twórców europejskich, mam słabość do Kena Loacha. Podziwiam maestrię z jaką zawsze potrafił on łączyć komizm z tragizmem.

Wspomniał pan o swojej młodości, której dużą część spędził pan w toskańskim Livorno. Teraz chętnie wraca pan tam z kamerą. Skąd bierze się pański sentyment do rodzinnych stron?

Lubię Livorno, bo nie ma nic wspólnego z pocztówkowym wizerunkiem Włoch. To miasto robotników i ludzi pracy. Nie przez przypadek to właśnie tam powstała w 1921 roku Włoska Partia Komunistyczna. Poza tym, współczesne Livorno jest posępne i pogrążone w kryzysie, a nie będę oryginalny, jeśli powiem, że cierpienie pobudza artystę znacznie bardziej aniżeli szczęście.

Teraz jednak zdradził pan Livorno i swój najnowszy film nakręcił w zupełnie innej części kraju. Dlaczego?

„Kapitał ludzki” bazuje amerykańskiej powieści Stephena Amidona, który pierwotnie osadził jej akcję w bogatych rejonach stanu Connecticut. Gdy czytałem tę książkę, czułem się jakby dotyczyła dobrze znanej mi rzeczywistości. Opowieść o kryzysie, który pojawia się w rzeczywistości opętanej przez ambicję, chciwość i pieniądze powinna być zresztą zrozumiała w każdym zamożnym kraju na świecie. Przeniesienie akcji do północnych Włoch nie nastręczało mi żadnych trudności także dlatego, że od zawsze nazywam te rejony „naszą małą Ameryką”.

Właśnie w  Stanach Zjednoczonych ukształtowała się przed laty konwencja czarnego kryminału, do której wyraźnie nawiązuje pan w „Kapitale…”. 

Moją ambicją przy okazji tego filmu było pomieszanie kilku różnych gatunków. Chciałem zestawić atmosferę charakterystyczną dla czarnego kryminału z gorzko ironiczną analizą ludzkich charakterów. Powiedzmy, że zamarzyłem sobie ten film jako połączenie stylu Raymonda Chandlera i Honoriusza Balzaka.

Wygląda na to, że ta nietypowa mieszanka zadziałała, bo pański film odniósł niespodziewany sukces. Dowodem tego była choćby nagroda dla Najlepszego włoskiego filmu roku i pozostawienie w pokonanym polu oscarowego „Wielkiego piękna” Sorrentina.

Nasze filmy bardzo często są ze sobą porównywane, ale nie ma to specjalnego sensu. Pewne podobieństwo między „Kapitałem…”, a „Wielkim pięknem” polega ewentualnie na tym, że zarówno ja, jak i Sorrentino tworzymy obrazy społeczeństwa w stanie rozkładu.

Twórca „Wielkiego piękna” skupia się jednak na estetyzacji błahości, pokazuje, że pustka jego świata może wydać się atrakcyjna. Na tym tle pańska wizja rzeczywistości wydaje się znacznie bardziej okrutna.

Zgadzam się, że w moim filmie nie ma żadnej postaci, która zasługiwałaby na sympatię widza. Pewnym wyjątkiem mogą być jedynie najmłodsi bohaterowie. Wprawdzie są kłamliwi i cyniczni, ale nie wynika to ze zła tkwiącego w nich samych, lecz raczej z presji wywieranej przez otoczenie. Można śmiało powiedzieć, że w „Kapitale…” dzieci pozostają ofiarami swoich rodziców. Nie da się również ukryć, że kobiety są w moim filmie znacznie mniej niegodziwe niż mężczyźni.

Odnoszę wrażenie, że to cecha charakterystyczna dla całej pańskiej twórczości. Nie na darmo ma pan opinię twórcy najciekawszych kobiecych portretów we współczesnym włoskim kinie.

Zapewne nie odkryję teraz Ameryki, ale po prostu zgadzam się z tezą, że kobiety mają w sobie opiekuńczość i troskliwość, podczas gdy u mężczyzn daje się we znaki pierwiastek agresji, nastawienie na rywalizację. Te cechy nie są mi bliskie i zawsze bardziej ceniłem sobie towarzystwo pań.

(...) więcej w październikowym numerze miesięcznika KINO 

środa, 29 października 2014

"Najlepsze pomysły rodzą się w knajpach" - wywiad z Matteo Oleotto, reżyserem "Zorana"







Piotr Czerkawski: Słoweński bohater „Mojego kuzyna Zorana” mówi w pewnym momencie, że nauczył się języka włoskiego z książek Giulia Previatiego i Enrica Cosulicha. Przeszukałem internet, ale nie udało mi się znaleźć o tych autorach żadnej wzmianki. Kim oni właściwie są?

Matteo Oleotto: Previati i Cosulich to dwaj nauczyciele, którzy byli zmorą mojej klasy w podstawówce. Wydało mi się zabawne, jeśli wspomnę o nich w swoim pierwszym filmie. Po premierze „Zorana…” obaj zresztą zadzwonili do mnie z gratulacjami i bardzo długo się śmialiśmy.

To dla ciebie niejedyny powrót do dzieciństwa.  Choć od dobrych kilku lat mieszkasz już w Rzymie, akcję „Zorana…” osadziłeś w swoich rodzinnych stronach. Co sprawia, że rejon Friuli – Wenecji Julijskiej wciąż wydaje ci się inspirujący? 

Za każdym razem, gdy wracam do domu – a robię to naprawdę często – poznaję nowych ludzi i wysłuchuję kolejnych historii, które w samoistny sposób stają się mi bliskie. Dzieje się tak pewnie dlatego, że w małej, prowincjonalnej rzeczywistości czas zmienia swój rytm i biegnie o wiele wolniej niż w metropolii. Powolność, inaczej niż wielkomiejski pośpiech, sprzyja refleksyjności i nowym pomysłom.

Czy po sukcesie „Zorana” zamierzasz realizować na prowincji także swoje następne filmy? 

Wszystko na to wskazuje. Gdy wracam z domu do Rzymu, czuję, że głupieję i tracę kontakt z rzeczywistością. W dużych miastach wszystko jest niestałe, mody zmieniają się jak w kalejdoskopie. W pogoni za nowością bardzo łatwo zatracić własne „ja”.  Na prowincji nie ma takiego problemu, łatwiej tu pozostać autentycznym i żyć w zgodzie z samym sobą. 

Wizytówkę „Zorana” stanowią klimatyczne knajpy, w których chętnie spotykają się główni bohaterowie. Czy sam również lubisz tę formę spędzania czasu?

Wprost uwielbiam takie miejsca i przesiaduję w nich od małego. Podczas gdy moi koledzy woleli pałętać się po młodzieżowych klubach, sam wybierałem karczmy, w których wysłuchiwałem gawęd snutych przez stałych bywalców. Dzięki tym historiom uczyłem się życia i zdobywałem doświadczenie. W moim regionie do dziś istnieje mnóstwo knajp w rodzaju tych, które odwiedzałem w dzieciństwie, a teraz pokazałem w moim filmie.  Wciąż chętnie tam chodzę, bo czuję się jakbym wracał do domu.

(...)

Więcej na łamach Dziennika