poniedziałek, 30 września 2013

Emancypacja przez orgazm - recenzja "Jeune et jolie" Francoisa Ozona






Jeune et jolie to jeden z najlepszych filmów w bogatym dorobku Francoisa Ozona. Francuski reżyser bywał już równie zmysłowy i tak samo zabawny, ale jeszcze nigdy nie połączył tych zalet w obrębie jednej fabuły. W swoim filmie twórca 8 kobiet (2002) z mieszaniną ironii i wyrozumiałości spogląda na problem seksualnego przebudzenia młodej dziewczyny. Mimo swej nieskrywanej frywolności, Jeune et jolie okazuje się jednak filmem zaskakująco dojrzałym. Ozon, do tej pory pozujący raczej na nieco egzaltowanego stylistę, nakręcił wreszcie film poruszający i dający do myślenia. Charakterystyczny dla twórcy Basenu (2003) zmysł obyczajowej prowokacji zyskał tym razem wymiar konstruktywny. Ozon nie tylko wykpiwa już burżuazyjną hipokryzję, ale proponuje dla niej przewrotną alternatywę. 

Niezależnie od wszystkich tych innowacji, francuski twórca kontynuuje rozważania rozpoczęte już na początku kariery. Jeune et jolie można by potraktować wręcz jako rewers pamiętnego Sitcomu (1998). W tamtym filmie szacowna paryska rodzina ulegała rozkładowi, a surrealistyczny pretekst dla tego procesu przyniosło pojawienie się w domu małego, białego szczura. Bohaterowie Jeune et jolie nie potrzebują już nawet żadnego impulsu z zewnątrz. Degrengolada tradycyjnych wartości odbywa się pod wpływem domowniczki, wychowywanej na wzorową francuską dziewczynę Isabelle. Piękna nastolatka wcześnie odkrywa dla siebie rozkosze seksualności. Bardzo szybko zdaje sobie również sprawę z emancypacyjnego potencjału własnych orgazmów. Okrywająca otoczenie hańbą rozwiązłość staje się dla Isabelle formą protestu przeciw pozbawionej fantazji, skostniałej egzystencji rodziców. Działania dziewczyny udowadniają zresztą, że pozornie uporządkowane życie matki i ojczyma pozostaje ufundowane na niezwykle kruchych fundamentach. W znakomitej scenie rozmowy w salonie mężczyzna musi przecież wykonać nadludzki wysiłek, by nie ulec czarowi bezczelnie kokieteryjnej pasierbicy.

Łatwość z jaką piękna Isabelle manipuluje swoim otoczeniem staje się przedmiotem pysznej reżyserskiej kpiny. W Jeune et jolie Ozon potwierdza reputację artysty sprawnie żonglującego fabularnymi kliszami i doprowadzającego kulturowe stereotypy do rangi samoświadomego absurdu. Nie przez przypadek Isabelle zaczyna dawać upust swej wybujałej chuci jako luksusowa prostytutka, a najwierniejszego klienta znajduje w podstarzałym satyrze. Poddany presji zaimponowania młodej kochance mężczyzna ostatecznie ponosi klęskę. Z właściwym sobie dowcipem Ozon przekonuje, że nazywanie orgazmu „małą śmiercią” miewa znaczenie nie tylko metaforyczne.

(...)


Znajdującemu się na antypodach Szumowskiej Ozonowi znacznie bliżej do Luisa Bunuela czy Piera Paolo Pasoliniego. W nowym filmie francuskiego reżysera warto dostrzec jednak również wpływ znacznie mniej oczywistego patrona. Mowa o byłym profesorze Ozona, wspominanym przez niego z wielką estymą Ericu Rohmerze. Ozon odwołuje się do swojego mistrza już na płaszczyźnie narracyjnej konstrukcji filmu. Decyzja, by podzielić fabułę na cztery części i rozegrać ją na przełomie jednego roku wydaje się subtelnym hołdem dla cyklu Opowieści czterech pór roku (1990-1998). Znacznie ważniejsze wydaje się jednak istniejące między dwoma twórcami pokrewieństwo wrażliwości. Ozon dzieli z Rohmerem fascynację młodością jako okresem kształtowania się charakteru i budowania tożsamości. Tak jak twórca Zielonego promienia (1986) daje bohaterce prawo do popełniania błędów, z zainteresowaniem przygląda się jej intensywnym dylematom i skomplikowanym wyborom.

(...)


Więcej w najnowszym wydaniu Ekranów 

wtorek, 24 września 2013

Podziwiam Kieślowskiego - wywiad z Ulrichem Seidlem







Piotr Czerkawski: Pokazany premierowo na festiwalu w Berlinie „Raj: nadzieja” był dla mnie wielką niespodzianką. Nie spodziewałem się, że jakikolwiek film Ulricha Seidla może okazać się równie subtelny.
Ulrich Seidl: Pańskie zdziwienie wynikło zapewne z tego, że zamierzyłem „Nadzieję” jako film o młodości. A młodość… Cóż, zawsze ma w sobie coś niewinnego.

To jednak niejedyna przyczyna mojego zaskoczenia. Dotychczas rzadko kiedy opowiadał pan w swoich filmach o bohaterach nastoletnich. Czy podczas realizacji „Nadziei” trudno było panu odnaleźć się w ich hermetycznym światku?

Chociaż z pozoru może to wyglądać inaczej, moje zadanie nie było trudniejsze niż praca, którą wykonuję zazwyczaj. Nie mogę też powiedzieć, by specjalnie się od niej odróżniało. Kiedy jechałem do Afryki, by kręcić „Raj: miłość”, czy wcześniej realizowałem „Import/Export” na Ukrainie, również musiałem eksplorować zupełnie obce dla mnie środowiska. Przede wszystkim jednak usiłowałem poznać i zrozumieć ludzi, którzy funkcjonują w nich na co dzień. To najważniejsze zadanie, ale i największa przyjemność jaką znajduję dla siebie jako reżyser. Uważam ciekawość za wielką cnotę filmowca.

(...)


W „Wierze” bardzo zaintrygowała mnie scena, w której po latach powraca pan do bohatera pańskiego dokumentu „Miłośnik biustów”.  Czy w przyszłości również możemy spodziewać się po panu podobnych zabiegów?

Nie sądzę. Nie jestem typem reżysera, który zaprzyjaźnia się z bohaterami i szczególnie interesuje się ich dalszymi losami. W swoich dokumentach opowiadam historię, którą uważam za zamkniętą i nie mam potrzeby, by do niej powracać. Sytuacja z Rene Rupnikiem z „Miłośnika biustów” była jednak specyficzna.  Jednym z głównych tematów tamtego filmu była skomplikowana relacja bohatera z matką. W „Wierze” Rupnik mówi, że matka już nie żyje, a on sam musi ułożyć swoje życie na nowo. Mimo że mamy do czynienia z filmem fabularnym, bohater opowiada prawdę o sobie i przemyca na pole fikcji rodzaj głębokiego autentyzmu.

Zrealizowana przez pana „rajska” trylogia przypomina mi w swoich założeniach gorzką odpowiedź na „Dekalog” Krzysztofa Kieślowskiego. Czy ceni pan filmy tego twórcy?

Nie widziałem wszystkich części „Dekalogu”, ale przyznam, że podziwiam Kieślowskiego. Nie mogę powiedzieć, żeby inspirował mnie bezpośrednio, ale w swojej trylogii z całą pewnością nie staram się go atakować ani wchodzić w polemikę.

Uczucie nadziei bywa uważane krzepiące, ale wielokrotnie spotyka się także z lekceważeniem i jest traktowane jako oznaka słabości. Która postawa wydaje się bliższa panu?

Nigdy nie pokusiłbym się o lekceważenie nadziei. Choćby dlatego, że jest ona nierozerwalnie związana z wiarą i miłością. Z tych wszystkich uczuć nadzieja wydaje mi się jednak najczystsza i w największym stopniu wolna od nadużyć.

Więcej w piątkowym Dzienniku