poniedziałek, 31 grudnia 2012

Najlepsze filmy IV kwartału w polskich kinach



1. Miłość (Amour, Michael Haneke)


Powolna agonia bohaterki ma w sobie wstrząsający autentyzm, który po raz ostatni można było zaobserwować bodaj w bergmanowskich „Szeptach i krzykach”. „Miłość” to kino z równie wysokiej półki, po dawnemu wizjonerskie i przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. (....)" - HIRO 11/2012


2. Moonrise Kingdom (Wes Anderson)




„Amerykański reżyser z wdziękiem potrafi połączyć w nim ekscentryczną komedię, inicjacyjną baśń i ujmującą opowieść o sile pierwszej miłości. Anderson uchyla przed nami drzwi do dziecięcej rupieciarni, oszałamiającej intensywną kolorystyką i bogactwem gadżetów (...)” - DZIENNIK 30.11.2012

3.  Niech żyją antypody (Viva Las Antipodas, Wiktor Kossakowski)


„Dokument Wiktora Kossakowskiego ma w sobie energię, której można spodziewać się po okrzyku manifestującym zachwyt nad światem. Jednocześnie jednak film rosyjskiego reżysera skutecznie broni się przed oskarżeniami o naiwność i egzaltację (...)" - DZIENNIK  9.11.2012

4. Mistrz (The Master, Paul Thomas Anderson)


 "Paul Thomas Anderson wciąż w mistrzowskiej formie. W swoim najnowszym filmie amerykański reżyser potwierdził reputację najbardziej przenikliwego, obok Todda Solondza, krytyka swojej ojczyzny. (...)- DZIENNIK 16.11.2012

5.  Operacja Argo (Argo, Ben Affleck)






„Operacja Argo” zakończyła się pełnym sukcesem. Trudno zgodzić się z przewrażliwionymi krytykami, którzy po tym filmie dostrzegają w Benie Afflecku wyłącznie zdolnego propagandzistę. W „Operacji Argo” bardziej niż ideologiczne wyrachowanie reżysera rzuca się w oczy jego młodzieńczy wręcz entuzjazm. (...)" - CINEMA ENCHANTE


6. Siedmiu psychopatów (7 Psychopaths, Martin McDonagh)




"Twórca „Siedmiu psychopatów” prowadzi wyrafinowaną grę z przyzwyczajeniami widza. Tam gdzie spodziewamy się erupcji przemocy film zaskakuje nas ekscentrycznym żartem a pozornie monotonną scenę potrafi ubarwić absurdalną puentą. (...)" - CINEMA ENCHANTE


7. Skyfall (Sam Mendes)






"Jeśli artystyczna klęska „Quantum of Solace” miała być gwoździem do trumny dla bondowskiej serii, „Skyfall” przynosi jej autentyczne zmartwychwstanie. Bodaj od czasu „Dziewczyny z tatuażem” Finchera nie mieliśmy na ekranie filmu, w którym radość ze snucia opowieści tak wyraźnie łączyłaby się z formalną maestrią reżysera.(...)" - CINEMA ENCHANTE


8. Bogowie ulicy (End of Watch, David Ayer)



"Bijący z filmu autentyzm stanowi przede wszystkim zasługę Ayera, który jako scenarzysta „Dnia próby” czy reżyser „Królów ulicy” zapracował na status speca od kina policyjnego..W swoim nowym filmie amerykański twórca wznosi się na wyżyny umiejętności. „Bogom ulicy” udaje się połączyć wdzięk „Zabójczej broni” z energią „Elitarnych” (...)" - DZIENNIK 16.12.2012


9. Take This Waltz (Sarah Polley)




"Sarah Polley już po raz drugi w karierze ujawnia niepospolity talent reżyserski. "Take This Waltz" z gracją balansuje na krawędzi rutyny i szaleństwa, poczucia bezpieczeństwa i skłonności do ryzyka. (...)" - DZIENNIK 5.10.2012


10. Kurczak ze śliwkami (poulet aux prunes, Marjane Satrapi, Vincent Paronnaud)



"Reżyserski duet zabiera widza w nostalgiczną podróż do Teheranu lat 50. Irańska stolica w niczym nie przypomina – znanej z telewizyjnych newsów – posępnej twierdzy ajatollahów. Filmowy Teheran tętni życiem, a reżyserzy robią wszystko, by zapoznać widza z jego barwami, smakami i zapachami. (...)" - DZIENNIK 26.12.2012


Absurdalne podsumowanie 2012 roku w polskich kinach








Nagroda dla najlepszego filmu z bohaterem o nazwisku Kieślowski: „Siedmiu psychopatów” Martina McDonagha



Nagroda dla filmu z największą liczbą kobiecych imion w tytule: „Martha Marcy May Marlene” Seana Durkina


Nagroda dla najlepszego czarnego charakteru: Globalne ocieplenie w filmie „Hell” Tima Fehlbauma



Nagroda im. Envera Hodży za najlepszy film o Albanii: „Przebaczenie krwi” Joshui Marstona



Nagroda im. Jeana- Luca Godarda za filmową innowacyjność: „Big Love” Barbary Białowąs



Nagroda im. Jeana- Luca Godarda dla reżysera o najbardziej zbliżonym nazwisku: „Dom w głębi lasu” Drew Goddarda

 
Nagroda za najbardziej dekadenckie aktorstwo: Thomas Mann w „Projekcie X”


 
 Nagroda im. Lecha Kaczyńskiego za najlepszy film o Smoleńsku: „Wszystkie odloty Cheyenne’a” Paolo Sorrentino 


  Nagroda im. Antoniego Macierewicza za najlepszy film o Prawie i Sprawiedliwości: „Seksualni, niebezpieczni” Bena Palmera 


Nagroda im. Janusza Korwina – Mikkego dla najlepszego filmu monarchistycznego: „Księstwo” Andrzeja Barańskiego


Nagroda im. Marcina P. dla najlepszego filmu o Amber Gold: „Szybki Cash” Daniela Espinosy  


Nagroda im. Tomasza Terlikowskiego za najbardziej wyraziste potępienie seksu przedmałżeńskiego : „Wstyd” Steve’a McQueen


Nagroda za najlepszy film, którego tytuł wystarcza za recenzję: „Wrong” Quentina Dupieux
 

czwartek, 27 grudnia 2012

Wizyta starych znajomych - recenzja "Hobbita: niezwykłej podróży" Petera Jacksona





Wbrew wielu obawom, powrót do Śródziemia nie wywołuje irytującego uczucia déjà vu. Peter Jackson nie próbuje ścigać się z samym sobą i dorównywać spektakularności „Władcy pierścieni”. „Hobbit: niezwykła podróż” odwołuje się do innego rejestru emocji. Nowy film Jacksona przypomina barwną anegdotę przytaczaną przez dawno niewidzianych przyjaciół. Widoczna w „Niezwykłej podróży” radość opowiadania historii wzmacnia skojarzenia z klasyczną baśnią. Po przyjęciu tej perspektywy na pierwszy plan filmu wysuwa się przemiana Bilba Bagginsa, który ze zwyczajnego tchórza przeistacza się w świadomego własnej wartości mężczyznę. W ujęciu Jacksona postać głównego bohatera zyskuje rys chaplinowski. Walczący z przeciwnościami losu i słabościami własnego charakteru Bilbo w tej samej chwili bywa zarówno śmieszny, jak i godny najwyższego podziwu. Perypetie Bagginsa i spółki przez cały czas wymykają się pułapkom jednoznaczności. „Niezwykła podróż” potrafi być jednocześnie pełnym suspensu filmem przygodowym i rubaszną komedią. W tej sytuacji można wybaczyć twórcom nawet to, że niektóre sentencje Gandalfa sprawiają wrażenie podszepniętych mu przez Janusza Leona Wiśniewskiego. Obecna u Jacksona ckliwość bywa zresztą przełamywana przez znacznie mroczniejsze fragmenty, których atmosfera wzbudza skojarzenia z twórczością związanego z filmem Guillermo del Toro. „Niezwykła podróż” bynajmniej nie wstydzi się również pokrewieństwa z „Władcą pierścieni”. W nowym filmie Jacksona ledwo zauważalne mrugnięcia okiem sąsiadują z wyrazistymi nawiązaniami, które pomagają zbudować pomosty między oboma projektami. Ukryte w fabule żartobliwe aluzje służą twórcom „Niezwykłej podróży” także do odparcia ataków  armii malkontentów. Wszystkim, którzy narzekają, że z niegrubej książki Tolkiena wykrojono materiał na kolejną trylogię można by przecież powtórzyć za Gandalfem, że każda dobra opowieść  wymaga podkoloryzowania.

środa, 26 grudnia 2012

Smaki nostalgii - recenzja "Kurczaka ze śliwkami"






„Kurczak ze śliwkami” smakuje zupełnie inaczej niż „Persepolis”. Nie chodzi tylko o to, że  duet Vincent Paronnaud- Marjane Satrapi postanowił  porzucić animację na rzecz filmu aktorskiego. „Kurczak...” różni się od swojego poprzednika także pod względem artystycznego temperamentu. „Persepolis” miało w sobie coś z  oczyszczającego, szczeniackiego wygłupu. „Kurczak…” pozostaje natomiast filmem znacznie dojrzalszym. Nie wszystko uległo jednak zmianie. Raz jeszcze źródło inspiracji twórców stanowi wydany kilka lat wcześniej komiks Satrapi. Autorka ponownie nie ukrywa, że inspiracji do opowiedzenia historii dostarczyło jej własne otoczenie. W „Kurczaku...” postanowiła przybliżyć losy swojego wuja będącego swego czasu znanym irańskim muzykiem.

(...)

Przyjmujący optykę Nassera film Satrapi i Paronnauda przesiąka atmosferą tęsknoty za utraconą szansą.  Tkwiący głęboko w sercu bohatera żal wzbogaca go wewnętrznie, ale jednocześnie odbiera wszelką radość życia. Doświadczenia mężczyzny wpływają na piękno jego muzyki, lecz sztuka nie jest w stanie przynieść żadnego ukojenia. Właśnie z podobnych paradoksów wyłania się otaczająca film Satrapi i Paronnauda aura melancholii. W ujęciu dwójki reżyserów to uczucie wybrzmiewa na ekranie z rzadko spotykaną we współczesnym kinie wiarygodnością. 

Więcej na łamach Dziennika

piątek, 21 grudnia 2012

Przeklęte rewiry - recenzja "Bogów ulicy" Davida Ayera



Nie warto zadzierać z "Bogami ulicy". Policyjny duet Brian Taylor (Jake Gyllenhaal) i Mike Zavala (Michael Pena) bez wahania pośle kulkę w łeb krnąbrnym gangsterom, a nadgorliwych przełożonych spacyfikuje błyskotliwą ripostą.

Reżyser David Ayer pozwala widzom zbliżyć się do magnetycznych bohaterów. Jego film przypomina przejażdżkę na tylnym siedzeniu patrolowego wozu. Wraz z Taylorem i Zavalą jesteśmy w stanie odczuć towarzyszącą ich pracy ekscytację i nudę, grozę i rozbawienie. Bijący z tego obrazu autentyzm to zasługa Ayera, który jako scenarzysta "Dnia próby" czy reżyser "Królów ulicy" zapracował na status speca od kina policyjnego. W swojej nowej produkcji amerykański twórca wznosi się na wyżyny umiejętności. "Bogom ulicy" udaje się połączyć wdzięk "Zabójczej broni" z energią "Elitarnych".

(...) W filmie o przygodach zgranego duetu reżyserowi perfekcyjnie udaje się opanować żonglerkę nastrojami. David Ayer wyczuwa moment, w którym należy przełamać atmosferę pozornej beztroski za pomocą dobrze uargumentowanego patosu. Choć w końcowych partiach "Bogowie ulicy" wyraźnie manipulują naszymi emocjami, jesteśmy w stanie poddać się tej praktyce bez najmniejszego oporu. W przyjemności czerpanej z seansu nie przeszkadza prosty podział na dobrych i złych bohaterów ani nachalna miejscami promocja konserwatywnych wartości. Film Ayera i tak wyzwala pragnienie, aby Taylor i Zavala objęli swoim rewirem również naszą dzielnicę.


Więcej na łamach Dziennika


czwartek, 20 grudnia 2012

Najlepsze filmy roku 2012 w polskich kinach


Zapraszam do zapoznania się z moim wyborem najlepszych filmów roku 2012 w polskich kinach. Tradycyjnie uzasadniam każdy wybór krótkim fragmentem recenzji.

1. Człowiek z Hawru (Le Havre), Aki Kaurismaki


„Ostentacyjnie staroświecki film Kaurismakiego nie przypomina kawiarnianego lamentu nad teraźniejszością. Rozbrzmiewający francuskimi chansons i rockowymi szlagierami „Człowiek...” stanowi raczej buntowniczy hymn na cześć nostalgii wyzwalającej w bohaterach skrywany humanizm. (...)" - FILM 01/2012


2. Miłość (Amour), Michael Haneke


Powolna agonia bohaterki ma w sobie wstrząsający autentyzm, który po raz ostatni można było zaobserwować bodaj w bergmanowskich „Szeptach i krzykach”. „Miłość” to kino z równie wysokiej półki, po dawnemu wizjonerskie i przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. (....)" - HIRO 11/2012

3. Wszystkie odloty Cheyenne'a (This Must Be The Place), Paolo Sorrentino



"Wszystkie odloty Cheyenne’a” podziwia się jak szaloną muzyczną improwizację. Film Paolo Sorrentino przykuwa uwagę błyskotliwymi dialogami, niewymuszonym liryzmem i wydobytymi z lamusa przebojami."- ESENSJA

4. Moonrise Kingdom, Wes Anderson


„Amerykański reżyser z wdziękiem potrafi połączyć w nim ekscentryczną komedię, inicjacyjną baśń i ujmującą opowieść o sile pierwszej miłości. Anderson uchyla przed nami drzwi do dziecięcej rupieciarni, oszałamiającej intensywną kolorystyką i bogactwem gadżetów (...)” - DZIENNIK/30.11.2012


5. Zapiski z Toskanii (Copie Conforme), Abbas Kiarostami



„Rozgrywający się w plenerach Toskanii romans bywa uznawany za najprzystępniejszy film w karierze reżysera, ale jednocześnie eksponuje wszystkie jego dotychczasowe fascynacje i obsesje.W „Zapiskach z Toskanii” prowadzona przez właścicielkę sklepu z antykami i poczytnego pisarza rozmowa o granicy między autentycznością a fałszem sztuki zamienia się w wyrafinowany flirt (...)" - DZIENNIK/ 9.03.2012

6. Lollipop Monster, Ziska Riemann

    „Lollipop Monster” bardziej niż „Salę samobójców” przypomina darkroom, w którym John Waters spotyka Michaela Hanekego. Niemiecki film o zbuntowanych nastolatkach pozostaje rozpięty w efektownym rozkroku między lekkością stylu a brutalnością spostrzeżeń, absurdalnym humorem a poruszającym autentyzmem (...) ” - FILM 02/2012
7.  Raj: miłość (Paradies: Liebe), Ulrich Seidl


„Rzeczywistość ukazana w filmie „Raj: miłość” wydaje się wyjęta z koszmarnego snu miłośnika komedii romantycznych. Wyeksponowane w tytule uczucie staje się przedmiotem finansowych transakcji, upokarzających błagań i desperackiej iluzji (...)" - HIRO 10/2012

8. Barbara, Christian Petzold



„Christianowi Petzoldowi udaje się uniknąć fabularnego efekciarstwa i psychologicznych uproszczeń ciążących starszemu o kilka lat "Życiu na podsłuchu" Floriana Henckela von Donnersmarcka. "Barbara" w pozbawiony patosu sposób – zaczerpnięty rodem z esejów Havla bądź poezji Barańczaka – odnotowuje istnienie swoistego heroizmu codzienności (...)” - DZIENNIK 23.11.2012

9. Najsamotniejsza z planet (The Lonliest Planet), Julia Loktev



„Film Julii Loktev to art house'owa medytacja szybko osiągająca intensywność egzystencjalnego horroru. Opowieść o amerykańskich turystach, którzy lekkomyślnie zapuszczają się w niedostępne rejony Kaukazu znakomicie akcentuje grozę tkwiącą we własnej nieprzewidywalności (...)” - CINEMA ENCHANTE

10. Niech żyją antypody (Vivan las Antipodas!), Wiktor Kossakowski



    „Dokument Wiktora Kossakowskiego ma w sobie energię, której można spodziewać się po okrzyku manifestującym zachwyt nad światem. Jednocześnie jednak film rosyjskiego reżysera skutecznie broni się przed oskarżeniami o naiwność i egzaltację (...)" - DZIENNIK  9.11.2012




wtorek, 18 grudnia 2012

Borat dla nadwrażliwych - recenzja "Miłości z księżyca"




Kazachskie stepy coraz częściej rozpalają wyobraźnię europejskich filmowców. Kilka lat temu bawił w tych okolicach sam Volker Schlöndorff, który przywiózł z egzotycznej podróży souvenir w postaci filmu „Ulzhan”. Ledwo reżyser "Blaszanego bębenka" skończył swój turnus, na jego miejscu pojawił się kolejny twórca. Zrealizowana przez Veita Helmera "Miłość z księżyca" przypomina reportaż z kazachskiej cepelii. Przed obiektywem niemieckiego twórcy odziani w stroje ludowe autochtoni jedzą, modlą się i kochają, a wszystkiemu przygrywa w tle rzewna muzyka Gorana Bregovicia. W filmie Helmera przez półtorej godziny mamy okazję obserwować artystowską sielankę podszytą poczuciem kulturowej wyższości wobec "dzikiego Wschodu".

W poszukiwaniu okolicznych atrakcji Helmer dociera do położonego gdzieś w stepie szerokim kosmodromu Bajkonur. Zgodnie z wizją reżysera nietypowe sąsiedztwo nie pozostaje bez wpływu na okolicznych mieszkańców. Choć Kazachowie na co dzień zajmują się przyziemnymi sprawami, w głębi duszy marzą o wielkich czynach. Ze swoimi aspiracjami nie kryje się zwłaszcza młody Iskander. Ze względu na wyrażaną przez chłopaka fascynację kosmosem niektórzy sąsiedzi nazywają go zresztą "Gagarinem". W pewnym momencie los uśmiecha się do chłopaka w zupełnie inny sposób, niż mógłby się tego spodziewać. Niedaleko domu Iskandera rozbija się kosmiczna kapsuła z francuską astronautką. Po odzyskaniu przytomności panna Julie ochoczo zrzuca ciuchy przed "Gagarinem" i w try miga robi z niego prawdziwego mężczyznę.

(...) Więcej na łamach Dziennika


poniedziałek, 17 grudnia 2012

Frywolny spacer - recenzja "Przewodnika po Belgradzie..." Bojana Vuleticia



Wizyta w Belgradzie niewiele różni się od wycieczki po Rzymie zorganizowanej niedawno przez Woody'ego Allena. Tak jak amerykański reżyser, Vuletić oprowadza widzów po tajemniczych uliczkach, w których czają się prawdziwe romanse i fatalne zauroczenia. Przy akompaniamencie tradycyjnych bałkańskich melodii reżyser snuje cztery opowiastki o skrajnie różnych obliczach miłości. Choć każdej z nowel towarzyszy silny ładunek emocji, Vuleticiowi udaje się nie zapomnieć także o zbawiennej dawce ironii.

Niezależnie od perypetii kolejnych postaci istotnym bohaterem "Przewodnika..." pozostaje także sam Belgrad. W trakcie trwania filmu serbska stolica nieustannie wdzięczy się do widza i próbuje uwieść go swoją różnorodnością. Kiedy chce, udaje nowoczesną metropolię, by w najmniej oczekiwanym momencie zafascynować swoją egzotyką.

(...)

Więcej na łamach Dziennika


niedziela, 16 grudnia 2012

Wakacje mistrza Frearsa - recenzja "Lay the Favorite"



W „Lay the Favorite” Stephen Frears wybiera się na gościnne występy do Las Vegas. Zamiast szukać w stolicy hazardu strachu i obrzydzenia, brytyjski reżyser pragnie po prostu dobrze się bawić. „Lay the Favorite” ma w sobie urok filmu niewymuszonego, zrealizowanego jakby między jednym drinkiem a drugim. Nawet na wakacjach Frears nie zapomina jednak o swoich ulubionych tematach. Tak jak chociażby w „Tamarze Drewe” reżyser śledzi losy wyrazistej bohaterki, która walczy o swoje miejsce w zdominowanym przez mężczyzn środowisku. Mimo że Beth startuje z pułapu niedoświadczonej intruzki, ze względu na spryt i świadomość własnego seksapilu bardzo szybko przykuwa uwagę otoczenia. Mknące wprost do optymistycznego finału „Lay the Favorite” z biegiem czasu coraz bardziej przypomina współczesną baśń o hazardowym Kopciuszku. Na szczęście dla filmu Frearsa dobrze znana historia zostaje opowiedziana przez niezwykle sprawnego gawędziarza.



sobota, 15 grudnia 2012

"It's alive"- recenzja "Frankenweenie" Tima Burtona





Tim Burton wyciągnął wnioski z dotychczasowych porażek. Po bezpłciowej „Alicji w Krainie Czarów” i wymuszonych „Mrocznych cieniach” nareszcie zrealizował film głęboko osobisty. „Frankenweenie” przypomina jeden wielki dom strachów, w którym reżyser umieścił eksponaty z ulubionych horrorów swojego dzieciństwa. Seans „Frankenweenie” z powodzeniem można by wykorzystać w odszyfrowywanie metafilmowych aluzji. Na tym jednak nie kończą się źródła czerpanej z filmu Burtona przyjemności. W gęstwinie cytatów i nawiązań reżyserowi udaje się nie stracić z oczu intrygującego głównego bohatera. Młody Viktor to typowy burtonowski dziwak- obdarzony ekscentryczną wyobraźnią outsider, który z pewnością zakumplowałby się z Edwardem Nożycorękim. Wyraźna sympatia do bohatera pozwala wytworzyć na ekranie charakterystyczną dla najlepszych filmów Burtona mieszankę makabry i czułości. Wskrzeszające pomysł reżysera z początku lat 80. „Frankenweenie” nie straciło nic z dawnego czaru. Eksperyment doktora Burtona powiódł się w całej okazałości.

piątek, 14 grudnia 2012

Egzekucja konwencji - recenzja "Killing Them Softly" Andrew Dominika




„Killing Them Softly” nie ma w sobie ani grama subtelności. Film Andrew Dominika dokonuje bezlitosnej egzekucji na czarnym kryminale. Wizja nowozelandzkiego reżysera wulgaryzuje wszystkie potencjalne zalety wykorzystywanej konwencji. W „Killing...” sarkastyczny humor ustępuje miejsca prostackim żarcikom a subtelna krytyka społeczna zostaje zastąpiona przez nachalne odniesienia do prezydentury Obamy. W nużącym filmie Dominika momenty ekranowej apatii chwilami udaje się przełamać za sprawą zgrabnych chwytów stylistycznych. Pod tym względem szczególnie dobre wrażenie robi sekwencja narkotycznej sesji w rytm piosenki Lou Reeda a także pieczołowicie skomponowane sceny ekranowej przemocy. Mimo wyraźnie deklarowanych aspiracji reżyserowi i tak nie udaje się jednak osiągnąć formalnej wirtuozerii Quentina Tarantino. W swoim zapale do odkrywania politycznej Ameryki Dominik znacznie bardziej przypomina George'a Clooneya z okresu rozczulająco naiwnych „Id marcowych”.

środa, 12 grudnia 2012

Szaleństwa pana Martina - recenzja "Siedmiu psychopatów" Martina McDonagha



„Siedmiu psychopatów” jest jak Allenowska „Melinda i Melinda” po trzech szklankach whisky. Opowieść o rozterkach wziętego scenarzysty stanowi  zaproszenie do zwiedzania zakamarków umysłu twórcy filmu. Imponująca wyobraźnia Martina McDonagha kreuje świat, w którym blondwłosa dziwka okazuje się znawczynią Noama Chomsky'ego, Tom Waits wciela się w melancholijnego mordercę a Christopher Walken nosi znajome nazwisko Kieślowski. Twórca „Siedmiu psychopatów” prowadzi wyrafinowaną grę z przyzwyczajeniami widza. Tam gdzie spodziewamy się erupcji przemocy film zaskakuje nas ekscentrycznym żartem a pozornie monotonną scenę potrafi ubarwić absurdalną puentą. Niespodzianki objawiają się również w psychologicznym rysunku postaci. Niczym dawniej Truffaut w „Strzelajcie do pianisty”, McDonagh potrafi przedstawić nam postać groźnego gangstera, którego wyposaża jednak w iście dziecięcą słabość. Podobne gesty ostentacyjnie podkreślają umowność przedstawionego świata. Największe zwycięstwo reżysera polega na tym, że jego film przekracza tę zamierzoną sztuczność i prowokuje jak najbardziej autentyczne emocje.


"Argo, fuck yourself!" - recenzja "Operacji Argo"





„Operacja Argo” zakończyła się pełnym sukcesem. Trudno zgodzić się z przewrażliwionymi krytykami, którzy po tym filmie dostrzegają w Benie Afflecku wyłącznie zdolnego propagandzistę. W „Operacji Argo” bardziej niż ideologiczne wyrachowanie reżysera rzuca się w oczy jego młodzieńczy wręcz entuzjazm. Choć na sportretowanym w filmie agencie CIA spoczywa wielka odpowiedzialność, bohater traktuje swoje zadanie przede wszystkim jako męską przygodę. W wyniku takiego podejścia „Operacja Argo” emanuje adrenaliną a w kluczowych momentach generuje napięcie rodem z thrillera. Najwięcej frajdy sprawia jednak w filmie Afflecka - powiązana z głónym wątkiem intrygi - warstwa autotematyczna. „Operacja Argo” stanowi zaklęty w doskonałych dialogach i błyskotliwych ripostach ironiczny portret Hollywood lat 70. Przy tym wszystkim wciąż pozostaje opowieścią o sile kina i drzemiącej w nim mocy przekształcania rzeczywistości. Bodaj od czasu Tarantinowskich „Bękartów wojny” X muza nie otrzymała na ekranie równie wzruszającego hołdu.

wtorek, 11 grudnia 2012

Paryska halucynacja - recenzja "Białej nocy" Frederica Jardina







W jednym ze swych najsłynniejszych „bon motów" Jean-Luc Godard stwierdził: „wszystko, czego potrzeba do zbudowania filmu, to dziewczyna i pistolet". Dla Frederica Jardina pretekst do skonstruowania intrygi fabularnej stanowi torba z kokainą. W „Białej nocy" kradzież pokaźnej ilości narkotyku prowokuje podróż po najbardziej niebezpiecznych zakątkach nocnego Paryża. Świat rodem z koszmarnego snu bądź narkotycznej halucynacji wypełniają gangsterskie porachunki, wyrafinowane intrygi i podłe szantaże. Przede wszystkim jednak świat ten staje się areną konfrontacji pomiędzy odpowiedzialnym za zniknięcie walizki policjantem Vincentem a żądnymi zemsty bandytami. Wszystkie te elementy czynią z „Białej nocy" przykład przepełnionego adrenaliną i trzymającego w napięciu kina sensacyjnego.

Manifestowana w kolejnych scenach rzemieślnicza sprawność nie pozwala uwierzyć, że na polu wykorzystywanej konwencji twórca „Białej nocy" jest absolutnym nowicjuszem. Syn współpracującego między innymi z Rene Clementem i Claudem Zidim scenarzysty Pascala Jardina do tej pory dał się poznać raczej jako ekspert w dziedzinie komedii obyczajowej. W swoim najnowszym filmie Jardin junior udowodnił jednak, że doskonale wie, jak zainscenizować widowiskową scenę i zadbać o odpowiednio dynamiczne tempo opowiadanej historii. Pomysłowo wykorzystuje również atuty filmowanej przestrzeni. Jardin zdecydował, by znaczną część akcji umieścić w scenerii szemranego nocnego klubu. Właśnie w kontrolowanym przez mafię przybytku dochodzi do kluczowej konfrontacji między Vincentem a szantażującymi go gangsterami. Podczas gdy w salach lokalu w najlepsze trwa szalona impreza, kuluary stają się areną strzelanin i bijatyk. Od czasu do czasu Jardin decyduje się zresztą na połączenie nieprzystających do siebie porządków. Z tego względu niektóre z najbardziej zaskakujących scen akcji rozgrywają się na przykład w restauracyjnej kuchni bądź w pełnej ludzi dyskotece.

(...)

Więcej w grudniowym KINIE

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Publicystyka przebrana za sztukę - recenzja "To tylko wiatr" Benedeka Fliegaufa









Woody Allen stwierdził, że gdy jakiś twórca ma do powiedzenia coś ważnego, nie zawsze musi kręcić o tym film. Czasem wystarczy wysłać telegram. Niestety, słów nowojorskiego mistrza nie wziął sobie do serca Benedek Fliegauf – reżyser „To tylko wiatr”. Wybrukowany dobrymi chęciami węgierski film stanowczo rozczarowuje jako wizja artystyczna.  (...)


Na domiar złego, skupiający się na kreowaniu sugestywnej atmosfery reżyser traci z oczu najważniejszych bohaterów – potencjalne ofiary. W „To tylko wiatr” zamiast z ludźmi z krwi i kości obcujemy z marionetkami, którymi Fliegauf posługuje się w celu ilustracji z góry określonych tez. Inaczej niż chociażby Martin Sulik w „Cyganie”, węgierski reżyser nie spróbował wniknąć w specyfikę kultury Romów, zastanowić się nad odrębnością ich świata. W ten sposób Fliegauf pozbawia widza szansy na zbudowanie więzi z bohaterami i autentyczne przejęcie się ich losami. „To tylko wiatr” zamiast współczucia wzbudza, niestety, głównie obojętność.

Więcej w grudniowym FILMIE


niedziela, 9 grudnia 2012

Niestrawna uczta - recenzja "Tam, gdzie rosną grzyby"









"Tam, gdzie rosną grzyby" Jasona Cortlunda i Julii Halperin powoduje niedosyt. Wpada bowiem we wszystkie pułapki czyhające na twórców amerykańskiego kina niezależnego. Opowieść o rozpadającym się związku Juliena i Reginy irytuje ze względu na nieudolny dowcip, obyczajowe klisze i nachalnie eksponowaną ekscentryczność bohaterów. 

(...)

Między Julienem a Reginą od samego początku trudno doszukać się wielkiej namiętności. Relacja tych dwojga opiera się bardziej na wspólnym stylu życia niż na głębokiej więzi uczuciowej. W swoim buncie przeciw konsumpcjonizmowi Julien i Regina pozostają zresztą niezbyt przekonujący. Filmowi Cortlunda i Halperin brakuje zarówno żarliwości „Wszystko za życie”Seana Penna, jak i ożywczej ironii „Szczęśliwego poety”Paula Gordona. Inaczej niż w przypadku tamtych tytułów jednostkowa historia bohaterów nie stanowi żadnego inspirującego komentarza do rzeczywistości.

(...) więcej w Dzienniku

sobota, 8 grudnia 2012

Od konkretu do metafory - kino Jafara Panahiego








Wczoraj w Warszawie rozpoczęła się kolejna edycja festiwalu Watch Docs. Jeden z najmocniejszych punktów programu stanowi retrospektywa twórczości Jafara Panahiego. Z tej okazji piszę parę słów o reżyserze dla miesięcznika "Hiro".


Trudno wyobrazić sobie reżysera, który pasowałby do formuły festiwalu Watch Docs bardziej niż Jafar Panahi.Warszawska impreza od lat słynie z zaangażowania w tematykę praw człowieka, wolności jednostki i budowy społeczeństwa obywatelskiego. Wszystkie te cechy przewijają się także w wymierzonych przeciw autorytarnemu reżimowi ajatollahów filmach Irańczyka. Panahi dba o to, by manifestować swoje przekonania nie tylko na kinowym ekranie. Za przejawianą przez siebie aktywność społeczną reżyser zapłacił jednak niezwykle wysoką cenę. Oskarżony o podżeganie do antyrządowych protestów twórca został skazany na sześć lat więzienia a także otrzymał 20- letni zakaz wykonywania zawodu. Dziś Panahi cieszy się smutną sławą jednego z najsławniejszych więźniów politycznych we współczesnym świecie.

Retrospektywa twórczości reżysera ma na celu coś więcej niż tylko zwrócenie uwagi na dramat Irańczyka. Ponowna refleksja nad dorobkiem reżysera pozwoli przypomnieć, że mamy do czynienia nie tylko z gorliwym aktywistą, lecz przede wszystkim znakomitym filmowcem. Zanim Panahi ściągnął na siebie gniew reżimu zdążył przecież zyskać sławę jednego z najważniejszych twórców irańskiego kina. Nagradzany w Wenecji, Cannes i Locarno reżyser zdołał wypracować rozpoznawalny styl. W swoich autorskich filmach Panahi bierze stronę wykluczonych, upomina się o prawa kobiet i demaskuje patologie irańskiej rzeczywistości. Przede wszystkim jednak stara się osiągnąć maksymalną wierność realizmowi. W swoich filmach każdorazowo pokonuje drogę od anegdoty do metafory, od konkretu do metafizycznego uogólnienia.



Reżyserskie credo Panahiego szczególnie mocno wybrzmiewa w bodaj najlepszym z jego filmów - „Lustrze”. W punkcie wyjścia irański twórca po prostu stara się podążać z kamerą za kilkuletnią dziewczynką, która nudzi się oczekiwaniem na mamę i postanawia samodzielnie pokonać drogę ze szkoły do domu. Po pewnym czasie mała aktorka niespodziewanie buntuje się i na naszych oczach odmawia dalszej gry. Całe mistrzostwo Panahiego polega jednak na tym, że pozornie spektakularna wolta w żaden sposób nie wpływa na kształt filmu. Po rozstaniu się z odgrywaną postacią dziewczynka nadal musi przecież wrócić do domu a kamera podąża za nią zupełnie tak jak wcześniej. Panahi z gracją porusza się na granicy fikcji i autentyzmu i udowadnia, że mimo zdemaskowania iluzji kamera jako tytułowe lustro wciąż może przekazywać wiarygodny obraz rzeczywistości.

Nawet pozornie niewinna fabuła skrywa w sobie treści polityczne. U Panahiego próżno szukać jednak czytelnych sloganów i wiecowej atmosfery. To, co niewygodne i kontrowersyjne pozostaje zakamuflowane między wierszami. W „Lustrze” istotne znaczenie zyskują podsłuchane jakby mimochodem uliczne rozmowy. W jednej z nich mężczyzna długo przekonuje swoich towarzyszy o tym, że irańska kobieta nie może sprzeciwiać się tradycji a jej rola powinna ograniczyć się do pilnowania domowego ogniska. Czy podobny los czeka w przyszłości także główną bohaterkę? Póki co, dziewczynka krąży po omacku po ulicach Teheranu. W obliczu swoich problemów pozostaje bezbronna i zdana wyłącznie na siebie.

(...) więcej w grudniowym HIRO

piątek, 7 grudnia 2012

Logika uczucia - recenzja 'Tango Libre" Frederica Fonteyne'a








„Tango Libre” ogląda się jak ekscentryczną wariację na temat „Włoskiego dla początkujących”. Podobnie jak film Lone Scherfig, zwycięzca tegorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego w pozornie błahym hobby głównego bohatera znajduje impuls do kluczowej dla jego życia przemiany. O ile jednak duńska komedia zwracała uwagę formalną powściągliwością i psychologicznym realizmem, o tyle film Frédérica Fonteyne'a pozostaje perfekcyjnie wystylizowaną współczesną baśnią.




(...)


Skonfrontowanemu z tą przedziwną relacją JC udziela się poczucie dezorientacji, z którym początkowo łatwo utożsamić się również widzowi. Fonteyne wcale nie zabiega jednak o zrozumienie dla swoich bohaterów. W świecie „Tango Libre” ważniejsza od logiki okazuje się siła  namiętności. Życie kochanków zostaje poddane gwałtownym porywom emocji a uleganie im wydaje się elementem świadomej  strategii. Po pewnym czasie zaczyna rozumieć to także JC. Postępująca przemiana bohatera urasta do rangi najważniejszego elementu „Tango Libre” i nadaje mu rangę przepełnionej oryginalnością love story. JC zostaje zmuszony do wyboru pomiędzy pewnością a tajemnicą, porządkiem a chaosem, stagnacją a spontanicznością. Mężczyzna reprezentujący świat racjonalności i regulowanego prawem porządku ostatecznie porzuca te wartości w imię fascynacji Alice.
 
(...) Więcej w grudniowym FILMIE


poniedziałek, 3 grudnia 2012

Wkraczając w pustkę - recenzja "Od pełni do pełni"






„Od pełni do pełni” przypomina efekt działania iluzjonisty, który widowiskowo spartaczył swą popisową sztuczkę. Oglądanie filmu o miłosnych perypetiach powabnej wróżki i zgorzkniałego oszusta przynosi właściwie tylko jedną korzyść. Dopiero po zetknięciu z komedią Tomasza Szafrańskiego można w pełni docenić klasę „Poznaj przystojnego bruneta” Woody’ego Allena. W tamtym filmie wiara w magię stanowiła na poły groteskowy, na poły przejmujący akt desperacji ze strony stęsknionych za miłością bohaterów. Odtwarzane ponoć przez aktorów manekiny z „Od pełni do pełni” nie muszą przejmować się takimi problemami.

(...) więcej w listopadowym FILMIE

niedziela, 2 grudnia 2012

Fast- food znad Sekwany - recenzja "Tylko nie miłość"









„Tylko nie miłość” jest jak nieświeży hamburger z paryskiego McDonalds'a. Choć akcja filmu Nicolasa Cuche dzieje się w stolicy Francji, opowiadana historia ma niewiele wspólnego z  komediami romantycznymi w rodzaju „Delikatności” czy „Zakochanej bez pamięci”. „Tylko nie miłość” znacznie bardziej przypomina taśmowo zalewający nasze kina,  hollywoodzki fast-food. Film Cuche opowiada o mężczyźnie przynoszącym pecha każdej napotkanej kobiecie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że fatum wisi również nad samym reżyserem. Mimo usilnych starań, przez cały film Cuche nie jest w stanie opowiedzieć choćby jednego żartu, który nie wzbudziłby poczucia głębokiego zażenowania.

(...)

Więcej w Dzienniku

sobota, 1 grudnia 2012

Siła iluzji - recenzja "Anny Kareniny" Joe Wrighta







Stara Dama, Anna Karenina, wciąż potrafi uwieść widza. Duża w tym zasługa stylistycznej zręczności Joe Wrighta, który poddał klasyczną powieść Lwa Tołstoja współczesnemu liftingowi. Zamiast szaleńczo gonić za niedoścignioną maestrią rosyjskiego pisarza, brytyjski twórca spróbował odnaleźć własny klucz do jego dzieła. Wright postanowił opowiedzieć historię Anny i hrabiego Wrońskiego jako salonową anegdotę o miłości jako grze pozorów, maskaradzie i umiejętnie odgrywanym spektaklu. W osiągnięciu podobnego efektu pomaga reżyserowi ostentacyjnie akcentowana sztuczność filmowej inscenizacji.  Dzięki niej moment, w którym niezobowiązujący flirt przemienia się w niemożliwe do spełnienia uczucie może wybrzmieć na ekranie ze zwielokrotnioną siłą rażenia. Strategia Wrighta pozwala nam doskonale wczuć się w położenie bohaterów. Tak jak Anna, doskonale znamy przecież mechanizm roztaczanej wokół iluzji. Wobec wywoływanych przez nią emocji musimy pozostać jednak równie bezsilni.

Anna Karenina
Reżyseria: Joe Wright
Ocena: 8/10

 

W królestwie Andersona - recenzja "Moonrise Kingdom"



"Moonrise Kingdom. Kochankowie z Księżyca" to najlepszy z dotychczasowych filmów Wesa Andersona.Amerykański reżyser z wdziękiem potrafi połączyć w nim ekscentryczną komedię, inicjacyjną baśń i ujmującą opowieść o sile pierwszej miłości. Anderson uchyla przed nami drzwi do dziecięcej rupieciarni, oszałamiającej intensywną kolorystyką i bogactwem gadżetów. Jednocześnie jednak "Moonrise Kingdom" zdecydowanie wznosi się ponad pusty, stylistyczny popis. Film Andersona stanowi raczej ćwiczenie wykonane przez diablo zdolnego prymusa, który oprócz umiejętności włożył w nie mnóstwo serca.

Fabularny punkt wyjścia przypomina sytuację z jaką mieliśmy do czynienia w "Rushmore". Oba filmy przybliżają nam postać genialnego outsidera występującego przeciw ograniczającej go zbiorowości. W "Moonrise Kingdom" obserwujemy wysiłki Sama, który postanawia zdezerterować z letniego obozu dla skautów. Tak jak w "Rushmore", główną siłę napędową jego buntu stanowi gorące, młodzieńcze uczucie. W nowym filmie Andersona wybranką bohatera pozostaje zjawiskowa Suzy Bishop. Dziewczynę łączy z Samem jednakowe rozczarowanie rzeczywistością, które w jej przypadku objawia się w pogardzie dla pełnej fałszu atmosfery rodzinnego domu.

Mimo ironicznego tonu dominującego w całym filmie rodzącą się miłość reżyser umie potraktować z należną jej powagą. Wizja Andersona pozostaje pozbawiona zarówno perwersyjnej kokieterii, jak i pruderyjnego zawstydzenia.

(...) Więcej w Dzienniku


środa, 28 listopada 2012

W poszukiwaniu wspólnoty - kino Kena Loacha









Twórczość Kena Loacha skrywa w sobie intrygujący paradoks. Z jednej strony brytyjski reżyser bezsprzecznie należy do grona mistrzów światowego kina i pozostaje jednym z ulubieńców elitarnego festiwalu w Cannes. Z drugiej – trudno dziś o filmowca, który lepiej niż Loach poznałby na własnej skórze siłę ideologicznych uprzedzeń i interpretacyjnych uproszczeń. Ze względu na jawnie demonstrowane przekonania lewicowe, Loach już dawno dorobił się w pewnych kręgach etykietki „czerwonego Kena” i fanatycznego marksisty używającego kamery jak propagandowej tuby.

Taki wizerunek największy ból sprawia, rzecz jasna, samemu reżyserowi przekonującemu w jednym z wywiadów: „[…] strasznie nie lubię i boję się takich etykiet, bo jak już raz coś do mnie przylgnie, to dla widzów ważniejsze okażą się te określenia niż filmy, które proponuję. Oczywiście jak każdy człowiek, mam swoje polityczne preferencje i sympatie, ale nie uprawiam kina ideologicznie walczącego”. Wypowiedziane przez Loacha słowa znajdują odzwierciedlenie w twórczej aktywności reżysera, któremu często zdarza się przełamywać krzywdzące stereotypy na własny temat. W filmie Ojczyzna (1986) zdecydował się umieścić planszę z wiele mówiącym hasłem: Stalinizm nie jest komunizmem, kapitalizm nie jest wolnością. W Ziemi i wolności (1995) kazał rozczarowanemu towarzyszami idealiście podrzeć partyjną legitymację. W Biedroneczko, biedroneczko (1994) nie wahał się poddać krytyce wyrastającej z lewicowych ideałów instytucji opieki społecznej. Za sprawą Wiatru w oczy (1993) zajrzał natomiast za drugą stronę światopoglądowej barykady i opowiedział przejmującą historię pary katolików desperacko usiłujących zdobyć pieniądze na komunię córki.

Loach a sprawa polska

W tamtym filmie Loach nie po raz pierwszy udowodnił, że potrafi z empatią wczuwać się w położenie przedstawicieli obcych mu środowisk. Z naszej perspektywy najłatwiej było dostrzec tę właściwość za sprawą nakręconego częściowo w Katowicach Polaka potrzebnego od zaraz (2007). W tej kwestii drugorzędne znaczenie ma akurat fakt, że chodzi o bodaj najsłabszy film Loacha, który na poziomie scenariusza razi deklaratywnością dialogów i efekciarskimi zwrotami akcji. W Polaku… liczy się wyrażona przez reżysera chęć, by przedstawić losy wykorzystywanych przez wyspiarskich pracodawców imigrantów z Europy Wschodniej. Wbrew prowadzonej przez część brytyjskich mediów kampanii, Loach pozwolił sobie również na ukazanie Polaków jako ludzi solidnych, uczciwych i pracowitych.
Poruszane w jego filmach problemy pośrednio mogą dotyczyć także nas samych. Interesująco byłoby z tej perspektywy zinterpretować wspomnianą już Ojczyznę. Zrealizowany w 1986 roku film skupiał się na losach enerdowskiego muzyka, który po ucieczce na drugą stronę niemieckiej granicy nie może odnaleźć się w nowych realiach. Opowiadający o zderzeniu mentalności socjalistycznej i kapitalistycznej film Loacha niejako w proroczy sposób odniósł się do dylematów charakterystycznych dla polskiej rzeczywistości czasów transformacji. Za sprawą Ojczyzny brytyjski reżyser w pewnym sensie wyręczył rodzimych twórców niechętnie i nieskutecznie podejmujących tego typu tematykę.
O podobnej sytuacji możemy mówić również w wypadku jednego z ostatnich dzieł reżysera – Route Irish (2010). Film przynosi ostrą krytykę europejskiego zaangażowania w konflikt w Iraku. Przede wszystkim jednak wiarygodnie opisuje postawy wszystkich tych, którzy potraktowali wojnę jako obietnicę lukratywnego zarobku, a za zwiększone pensje musieli później zapłacić niemożliwą do wyparcia traumą psychiczną. W polskim kinie ten wstydliwie omijany wątek wybrzmiał z podobną siłą bodaj jedynie w Matce Teresie od kotów (2010, P. Sala). Loach po raz kolejny doskonale wkomponował się więc w niezagospodarowaną przez naszych reżyserów niszę. Szkoda tylko, że polscy widzowie nie mieli szansy, aby to zauważyć - Route Irish nie trafił bowiem na ekrany naszych kin i zaznaczył swoją obecność jedynie w obiegu festiwalowym.

Humanista z kamerą

Problem z niedocenianiem filmów Loacha mają jednak nie tylko Polacy, spoglądający na lewicowe zacięcie reżysera przez pryzmat własnych doświadczeń z epoki PRL. Nasiąknięte polityką interpretacje twórczości Brytyjczyka tracą z oczu kwestię bodaj najważniejszą. Loach w pierwszej kolejności nie jest bowiem ideologiem, lecz gorliwym humanistą. Światopoglądowe deklaracje reżysera zawsze znajdują odzwierciedlenie w prywatnych historiach bohaterów, a tematy z pierwszych stron gazet niespodziewanie zyskują u niego egzystencjalną głębię. Każdy z filmów reżysera tchnie zakotwiczoną w codzienności pochwałą godności człowieka i zachętą do buntu wobec świata, który próbuje mu tę godność odebrać. Niestety, mimo determinacji i uporu osamotnione jednostki, najczęściej nie są w stanie przeciwstawić się klasowemu rozwarstwieniu i ustalonemu przez kapitalistyczny system porządkowi społecznemu.
W filmach Loacha wartość intelektualna idzie w parze ze sprawnością reżyserską. Choć twórczość autora Kesa (1969) bywa najczęściej kojarzona z atmosferą robotniczych dzielnic brytyjskich miast, portretowana przez niego rzeczywistość okazuje się tak naprawdę znacznie bardziej urozmaicona. Gdy tylko na horyzoncie pojawi się intrygujący temat, Loach nie waha się chwycić za kamerę i udać do Nikaragui, Hiszpanii bądź Polski. Po każdym z tych obszarów reżyser porusza się z tą samą swobodą – pewnie dlatego, że nigdy nie próbuje przyjąć aroganckiej postawy eksperta. Na obcy świat spogląda – tak jak w Pieśni Carli (1996) lub Ziemi i wolności – wyłącznie z perspektywy przybysza. Właśnie dlatego za każdym razem porusza się po nim w towarzystwie anglojęzycznych bohaterów, których na obczyznę przygnały indywidualne pasje bądź polityczne ideały.
Wszechstronność reżysera objawia się także w perfekcyjnie opanowanej przez niego żonglerce schematami gatunkowymi. Choć autora Słodkiej szesnastki (2002) dość jednoznacznie klasyfikuje się jako mistrza dramatu społecznego, w jego filmografii z łatwością można dostrzec również ślady innych stylistycznych konwencji. W Tajnej placówce (1990) i Route Irish brytyjski reżyser z powodzeniem sprawdził się jako twórca thrillera politycznego. W opowiadającym o zakazanej miłości muzułmańskiego imigranta i Angielki Czułym pocałunku (2004) Loach garściami czerpie z formuły klasycznego melodramatu.

(...) Więcej w najnowszym numerze EKRANÓW

 

wtorek, 27 listopada 2012

Z wizytą w szkockim piekle - recenzja "Chuliganów" Petera Mullana







John McGill nie należy do facetów, z którymi chcielibyśmy zetknąć się w ciemnej uliczce. Chłopak podąża w życiu ścieżką tak zwanych „nedsów”: młodych Szkotów z nizin społecznych spędzających czas na bójkach, imprezach i drobnych kradzieżach. „Chuligani” Petera Mullana przekonują jednak, że losy bohatera wcale nie musiały potoczyć się w ten sposób. Szkocki twórca zwraca uwagę na determinację z jaką John próbował wyrwać się z otaczającego go piekła. Mullan obserwuje te wysiłki z podziwem, ale i pesymizmem godnym swego mistrza- Kena Loacha. W „Chuliganach” reżyser zastanawia się nad przyczyną przemiany bohatera, który z rokującego nadzieje prymusa przeistoczył się w zwyczajnego bandytę. 

(...) Więcej w listopadowym FILMIE


poniedziałek, 26 listopada 2012

Gniewny okrzyk - recenzja "Diaza" Daniela Vicariego




Choć "Diaz" wykorzystuje formę paradokumentalnej rekonstrukcji zdarzeń, sytuuje się na antypodach pamiętnej "Krwawej niedzieli". Inaczej niż powściągliwa w tonie opowieść Paula Greengrassa, film Vicariego ma charakter gwałtownego okrzyku. Włoski film przypomina o haniebnych postawach policji, która bezpardonowo zaatakowała grupę alterglobalistów przebywających w Genui z okazji szczytu G8 w 2001 roku. Demaskujący słabość funkcjonowania współczesnego państwa demokratycznego "Diaz" dorównuje pod względem sugestywności polsko-rumuńskiej "Drodze na drugą stronę".

Świat filmu Vicariego ocieka krwią, a obcowanie z nim sprawia niemal fizyczny ból. Reżyser nie waha się przed mnożeniem sekwencji obrazujących proces katowania demonstrantów przez funkcjonariuszy policji. Podobnej strategii trudno zarzucić jednak efekciarstwo bądź skłonność do emocjonalnego szantażu. Vicariemu chodzi raczej o podkreślenie premedytacji towarzyszącej stróżom prawa w stosowaniu aktów przemocy.

(...) Więcej w Dzienniku


sobota, 24 listopada 2012

TYLKO, KRÓTKO PROSZĘ: "Gangster" Johna Hillcoata









„Gangster” zręcznie wymyka się towarzyszącym mu stereotypom. Wbrew opiniom części krytyków, film Johna Hillcoata nie przypomina ani krwawego moralitetu w stylu Sama Peckinpaha, ani bezmyślnej orgii widowiskowej przemocy. Opowieść o perypetiach braci Bondurant stanowi raczej knajpianą anegdotę rozpisaną na błyskotliwe bon moty i wymowne chrząknięcia odtwarzającego jedną z głównych ról Toma Hardy’ego. W „Gangsterze” gawędziarska swada łączy się z szorstkim humorem i formalną biegłością. Atmosferę filmu buduje przede wszystkim nadzorowana przez Nicka Cave’a ścieżka dźwiękowa. W jednej z kluczowych scen piosenka „White Light/ White Heat” z repertuaru Velvet Underground zyskuje drugie życie jako hipnotyzująca folkowa ballada. Perfekcyjnie wystylizowany „Gangster” potrafi jednak zaskoczyć również na poziomie czysto fabularnym. Film twórcy "Propozycji" z powodzeniem daje się odczytać jako antykapitalistyczna satyra, w której klan gangsterów płynnie przeradza się we wspólnotę gorliwych kapitalistów. Po seansie trudno pozbyć się wrażenia, że Hillcoat, lepiej niż ktokolwiek inny, nadawałby się do zrobienia filmu o paradoksach polskiej transformacji.

Gangster
Reżyseria: John Hillcoat
Ocena: 8/10 

A oto i znakomity cover piosenki Velvet Underground:  


Heroizm codzienności- recenzja "Barbary" Christiana Petzolda








Nagrodzona Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie obyczajowa opowiastka osadzona w schyłkowym okresie istnienia Niemieckiej Republiki Demokratycznej okazuje się w praktyce przewrotną pochwałą jednostkowego buntu. Reżyserowi Christianowi Petzoldowi udaje się przy tym uniknąć fabularnego efekciarstwa i psychologicznych uproszczeń ciążących starszemu o kilka lat "Życiu na podsłuchu" Floriana Henckela von Donnersmarcka. "Barbara" w pozbawiony patosu sposób – zaczerpnięty rodem z esejów Havla bądź poezji Barańczaka – odnotowuje istnienie swoistego heroizmu codzienności.

(...)

Mimo wyrażanej przez siebie powściągliwości kobieta pozostaje wierna lekarskiemu etosowi i za jego sprawą mimowolnie angażuje się w życie otoczenia. Powolne zakorzenianie się w nowym porządku wespół z deklarowaną chęcią wyjazdu stanowią jednak niemożliwą do pogodzenia sprzeczność. Decyzja o emigracji lub pozostaniu oznacza w praktyce konieczność wyboru między mitem a realnością, ucieczką a konfrontacją. Samo pojawienie się takich wątpliwości świadczy o postępującej przemianie Barbary. Tytułowa bohaterka odkrywa w sobie niespodziewaną siłę i nabiera przekonania, że może okazać się większa niż rozczarowująca rzeczywistość. Niewysłowiona wprost, choć wyraźnie bijąca z filmu sugestia każe wierzyć, że właśnie dzięki postaciom pokroju Barbary już niedługo będzie mogło dojść do ostatecznego obalenia opresyjnego systemu. Czy podobny wzorzec nie wydaje się krzepiący w dobie powszechnego rozczarowania zachodnioeuropejskim modelem kapitalizmu?

Więcej w Dzienniku


piątek, 23 listopada 2012

Napaleni Don Kichoci - "Fuck For Forest" Michała Marczaka




„Fuck For Forest” uwodzi swoją przewrotnością. Dokument o oddanych ekologii pornoaktywistach został opowiedziany w najbardziej konserwatywny sposób z możliwych. W filmie Michała Marczaka sceny ostrego seksu ustąpiły miejsca niekończącym się, świadomie przestylizowanym tyradom narratora. Reżyserski zabieg nie tylko uwalnia film od oskarżeń o epatowanie erotyką, lecz przede wszystkim pozwala na uchwycenie tkwiących w bohaterach paradoksów. Członkowie kolektywu Fuck For Forest zachowują się jednocześnie jak wyjęci rodem z kpiarskiej powieści Houellebecqa pogrobowcy epoki „flower-power” i przepełnieni pasją idealiści pokroju „Yes- Manów”. Pomiędzy tymi dwiema skrajnościami rysuje się wiarygodny portret współczesnych Don Kichotów o niepohamowanym libido i wybujałej wrażliwości. Choć naiwne, ekologiczne misje bohaterów nie mają wielkich szans powodzenia, trudno przyglądać im się bez sympatii. Działalność Fuck For Forest dowodzi, że świat wciąż jeszcze umie nas zaskoczyć a orgazm w najmniej spodziewanych okolicznościach może ujawnić znaczenie ideologiczne.

Fuck For Forest
Reżyseria: Michał Marczak
Ocena: 8/10 


czwartek, 22 listopada 2012

Triumf Andersona - recenzja "Mistrza"






Paul Thomas Anderson wciąż znajduje się w mistrzowskiej formie. W swoim najnowszym filmie amerykański reżyser potwierdził reputację najbardziej przenikliwego, obok Todda Solondza, krytyka swojej ojczyzny.

Anderson nie zadowala się kameralną perspektywą wielkomiejskich przedmieść. Twórca "Boogie Nights" po raz kolejny bierze się za bary z historią i przedstawia życiorys jednostkowego bohatera na tle szerszego procesu społecznych przemian. W "Mistrzu" pochyla się nad straconym pokoleniem weteranów II wojny światowej, którzy po powrocie do domów nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Poszukiwanie utraconej duchowości pcha część z nich w ramiona przeżywających rozkwit religijnych sekt. Błyskotliwa myślowo i wirtuozerska formalnie analiza tego procesu prowadzi Andersona do stworzenia swego najlepszego filmu od czasu słynnej "Magnolii".

"Mistrz" to czwarty – po "Boogie Nights", "Magnolii" i "Aż poleje się krew" – tytuł w dorobku reżysera, do którego pasowałoby określenie "Wielki Film Amerykański". Pojęcie to stanowi parafrazę terminu popularnego w krytyce literackiej i odnoszącego się do monumentalnych powieści skupionych na drobiazgowej analizie społecznych czy politycznych realiów życia w Stanach Zjednoczonych. Rekonstruujący na ekranie Amerykę lat 50. XX wieku, "Mistrz" ma w sobie charakterystyczny dla tych dzieł rozmach, przenikliwość spojrzenia i autorski sznyt.

(...)

Więcej w Dzienniku
 

wtorek, 20 listopada 2012

Mesjasz hipsterów- Xavier Dolan




Po intensywnym zawodowo i towarzysko uczestnictwie w American Film Festival powracam do regularnego publikowania wpisów. Na pierwszy ogień- krótki tekst o Xavierze Dolanie, który ukazał się w "Dzienniku" przy okazji premiery "Na zawsze Lawrence".

 (...) Filmy Kanadyjczyka, który zadebiutował jako reżyser w skandalicznie młodym wieku 19 lat, zdobyły ogromną popularność, ale wciąż stanowią także przedmiot zażartego sporu. Zwolennicy widzą w Dolanie cudowne dziecko światowego kina. Przeciwnicy uznają go raczej za hochsztaplera i mesjasza subkultury hipsterów. Prawda, jak zwykle, zdaje się leżeć pośrodku.

Tajemnica sukcesu młodego reżysera wydaje się tkwić w łatwości, z jaką łączy status "głosu pokolenia" i autobiograficzną szczerość. Sensacyjnie przyjęty na festiwalu w Cannes debiut Dolana – "Zabiłem moją matkę" – stanowi rozliczenie reżysera z trudnościami własnego dojrzewania. Główny bohater – obdarzony artystycznymi zdolnościami i świadomy własnego homoseksualizmu nastolatek – pozostaje rozdarty między pragnieniem niezależności a potrzebą matczynego wsparcia i zrozumienia. Osobiste doświadczenia reżysera manifestują duży ładunek uniwersalności, a przy okazji odwołują się do oczywistych dla młodej widowni kodów wizualnych. Świadomie przeestetyzowane "Zabiłem..." stanowi jednocześnie projekcję wybujałej wrażliwości dorastającego chłopca i wychowanego na reklamach oraz teledyskach konsumenta kultury masowej. Doskonałe wyczucie otaczającej rzeczywistości łączy się ponadto u Dolana z twórczym podejściem do motywów eksploatowanych przez kinową klasykę. W warstwie fabularnej "Zabiłem moją matkę" to przecież nic innego jak pomysłowa wariacja na temat Truffautowskich "Czterystu batów".

Współistnienie talentu do obserwacji i fascynacji stylem retro zadecydowało również o sukcesie "Wyśnionych miłości". Środkowy film w dorobku reżysera nie bez racji bywa uważany za największe z jego osiągnięć. Przenikliwa analiza kruchego i niestabilnego charakteru współczesnych związków międzyludzkich odbywa się u Dolana w rytm odkrytego na nowo szlagieru Dalidy. Pulsujące emocjami "Wyśnione miłości" potrafią uchwycić na ekranie sedno miłosnego afektu jako siły gwałtownej, ekstatycznej, ale mającej w sobie również spory ładunek destrukcji.

(...)

 Całość w Dzienniku