środa, 30 października 2013

"Zamiast poszukiwać guru, powinieneś pogadać z własnym ojcem" - rozmowa z Davidem Sievekingiem, twórcą "Nie zapomnij mnie"



Piotr Czerkawski: „Nie zapomnij mnie” to ujmująco lekki film na bardzo poważny temat. W jaki sposób udało ci się pogodzić tę pozorną sprzeczność?
David Sieveking: To w dużej mierze zasługa mojej matki – jej charakteru i osobowości. Wyszedłem z założenia, że Gretel nie chciałaby oglądać smutnego filmu o swojej chorobie. Jestem pewien, że film przepełniony czułością sprawiłby jej znacznie większą przyjemność. Miałem szczęście, że – inaczej niż w przypadku wielu osób cierpiących na demencję – matka nie stała się agresywna ani paranoiczna. Pod wpływem swojej choroby okazała się nawet łagodniejsza niż kiedyś. Tak przynajmniej twierdzili ludzie, którzy wcześniej uważali ją za wycofaną intelektualistkę.
W czym tkwiła największa trudność związana z realizacją tak osobistego filmu jak „Nie zapomnij mnie”?
Specyfika tego typu dokumentu polega na niemożności przygotowania precyzyjnego planu wydarzeń. Czułem się jakbym brał udział w podróży, której ostateczny cel pozostaje dla mnie nieznany. Początkowo zamierzałem zrealizować dokument, który skupi się właściwie tylko na procesie demencji i chorobie Alzheimera. Byłem szczęśliwy, gdy okazało się, że „Nie zapomnij mnie” w równym stopniu może okazać się opowieścią o związku uczuciowym między matką i ojcem.
Na czym, w twoim odczuciu, polegał sekret ich skomplikowanej relacji?
Odnoszę wrażenie, że jej najistotniejsza zaleta była w tym samym czasie największym przekleństwem. Rodzice przywiązywali bardzo dużą wagę do tego, by nie wywierać na siebie presji. Dobre pomysły bardzo często zamieniają się jednak w szkodliwe dogmaty. Matka i ojciec prawie nigdy się nie kłócili, ale jednocześnie niewiele wiedzieli o sobie nawzajem. Gretel była bardzo pomocna dla otoczenia, ale nikomu nie lubiła opowiadać o własnych problemach. Ojciec dopiero po latach dowiedział się, że luźna natura ich związku niekoniecznie odpowiadała matce tak bardzo jak mogło się wydawać.

(...)
Nie zapomnij mnie” bardzo różni się od twojego poprzedniego filmu, równie gorąco przyjętego „David chce odlecieć”. Jednocześnie jednak wydaje mi się, że te tytuły mają ze sobą coś wspólnego.
Rzeczywiście, oba filmy są przecież autobiograficznymi dokumentami. Wydaje mi się, że „Nie zapomnij mnie” każe z jeszcze większym krytycyzmem spojrzeć na zachowanie niektórych bohaterów „Davida…”. Po zrealizowaniu „Nie zapomnij mnie” chciałbym powiedzieć im: „Może zanim zaczniesz szukać oświecenia w Indiach, rozejrzysz się najpierw po własnym domu? Zamiast poszukiwać guru, powinieneś lepiej pogadać przez chwilę z własnym ojcem”.
Oswajanie się ze śmiercią bliskich zawsze stanowiło istotny temat dla światowego kina. Jak oceniasz w tym kontekście słynną „Miłość” Michaela Hanekego?
Uważam, że to znakomite, bardzo intensywne kino. Warto jednak podkreślić, że Haneke portretuje rodzinę dysfunkcyjną. Córka głównych bohaterów nie jest w stanie zdobyć się na poświęcenie wobec najbliższych. To częsty problem i bardzo dobrze, że reżyser zwrócił na niego uwagę. Relacje między mną, a rodzicami ułożyły się jednak w sposób skrajnie odmienny i z tej przyczyny „Nie zapomnij mnie” bywa często zestawiane z „Miłością” na zasadzie kontrastu.
Wielu krytyków traktuje „Nie zapomnij mnie” jako dowód na to, że kino może stanowić element psychologicznej terapii. Czy zgadzasz się z takim podejściem?
Oczywiście, że tak. Potencjał terapeutyczny tkwi w bardzo wielu filmach dokumentalnych. Mój ojciec sam przyznał, że na planie czuł się jak w gabinecie psychoanalityka. Dzięki „Nie zapomnij mnie” wrócił myślami do swojej przeszłości i na powrót przekonał się o własnych zaletach. Cieszę się, że nie wahał się opowiedzieć przed kamerą także o swoich niepowodzeniach. Myślę, że taka postawa tylko przysporzyła mu sympatii widzów. Wiem, że publiczność z miejsca zakochiwała się również w mojej matce. Za sprawą filmu po raz kolejny przekonałem się jak wielkim szczęściem było dla mnie posiadanie takich, a nie innych rodziców.

Więcej na łamach Dziennika

poniedziałek, 28 października 2013

Bergmana polubią także fani "Avatara" - rozmowa z Liv Ullmann






Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Po wielu latach kariery wciąż pozostaje pani aktywna zawodowo. Potwierdzenie tej tezy przynosi choćby powszechnie chwalona kreacja w „Dwóch życiach”. Większość publiczności wciąż jednak kojarzy panią z kinem Ingmara Bergmana. Który z jego filmów najlepiej wytrzymał próbę czasu?

Liv Ullmann: Mam duży sentyment do „Scen z życia małżeńskiego”. Odnoszę wrażenie, że bohaterka tego filmu wciąż pozostaje bardzo nowoczesna. Gram przecież kobietę silną, pozbawioną neuroz i kompleksów. Marianna bardzo wcześnie rozpoczęła dorosłe życie. Szybko dowiedziała się, że do przetrwania niezbędna jest akceptacja samej siebie. Rozwód daje jej poczucie niezależności. W „Scenach…” ważne jest jednak coś jeszcze. Bergman pokazuje w tym filmie dwójkę ludzi, którzy mimo wszystkich dzielących ich różnic, wciąż próbują znaleźć ze sobą wspólny język. Czasem wypada to śmiesznie, innym razem szokująco, ale za każdym razem prawdziwie. Pod tym względem film wciąż jest aktualny.

Tymczasem często słyszy się, że szwedzcy rodacy Bergmana nie potrafią dziś docenić jego twórczości. Tak surowa opinia jest uzasadniona?

Myślę, że mogę się z nią zgodzić. Nawet jeśli mieszkańcy Szwecji widzieli te filmy, nigdy nie poświęcili im należytej uwagi. Pamiętam, że po śmierci Bergmana rząd w ogóle nie był zainteresowany stworzeniem jego muzeum. Szwedzi mają w zanadrzu ciekawego człowieka, którego twórczość jest wciąż aktualna i znana na całym świecie. Tymczasem oni wciąż wolą chwalić się Strindbergiem!

Mimo wszystkich przeciwności, muzeum Bergmana jednak powstało. Jak się pani podoba?

Jest autentycznie niezwykłe. Wykorzystuje mnóstwo pomysłów, które z pewnością ucieszyłyby Ingmara. Cieszę się, że  placówka nie tylko pasuje do stylistyki Bergmana, ale pozostaje również autorskim projektem swoich twórców. Kiedy wchodzi się na salę, można odnieść wrażenie, że wszystko wokół nieustannie się zmienia. Słyszałam od pracowników muzeum, że ludzie przychodzą tam po prostu posiedzieć i zaznać niepowtarzalnej atmosfery. W takich okolicznościach wyłania się całe spektrum  twórczości Ingmara rozpiętej między kinem, teatrem i literaturą. To wspaniałe, że ktoś stworzył miejsce, dzięki któremu można bez reszty zatopić się w świecie Bergmana. Wystarczy wejść do środka, usiąść i doświadczyć jego geniuszu.

Czy myśli pani, że młodzi widzowie wychowani na wysokobudżetowych widowiskach w 3D będą jeszcze w stanie docenić wasze wspólne filmy?

Jeśli ktoś przez ostatnie lata widział tylko superprodukcje pokroju „Avatara” - który mi osobiście akurat całkiem się podobał - kino prezentowane przez Bergmana będzie dla niego zupełną nowością. To jednak wcale nie znaczy, że od razu je odrzuci. Z oglądaniem tych filmów jest jak z czytaniem sztuk Szekspira. W pierwszej kolejności irytują, bo wydają się staroświeckie i niezrozumiałe. Wystarczy jednak chwila, by zorientować się, że ich treść zawiera także prawdę o współczesnym świecie. Sama również reżyseruje filmy, więc doskonale wiem, że można tę prawdę ukazać na zupełnie różne sposoby. Bergman opowiada w sposób niecodzienny, niczego nie ułatwia, nie podsuwa gotowych interpretacji. Może właśnie rzucane przez niego wyzwanie wciąż będzie wydawać się ludziom pociągające. 

(...)



Jak, z perspektywy czasu, ocenia pani wpływ wywarty na panią przez Bergmana?

Wiem, że miałam cudowne życie. Gdyby nie Ingmar, nie byłoby ono tak bogate i interesujące. Oczywiście, nie byłam od niego uzależniona. Swoją ulubioną rolę zagrałam w „Osadnikach” Jana Troella, wyreżyserowałam także wiele spektakli i stworzyłam sporo ciekawych ról teatralnych u różnych twórców. Niemniej, mam świadomość, że to właśnie dzięki zaufaniu, którym obdarzył mnie Bergman, mogłam w pełni uwierzyć w siebie. Zawsze czułam, że docenia moją pracę. Gdyby nie ta świadomość, być może nigdy nie osiągnęłabym tak wiele. Nie mam wątpliwości, że Ingmar Bergman to najlepsze co mogło mi się przydarzyć w mojej karierze, w przyjaźni, no i oczywiście w miłości.

(...)

Więcej w piątkowym Dzienniku 

 

czwartek, 24 października 2013

Pobudzanie zmysłów - kino Abdellatifa Kechiche'a


(...)



Podczas pobytu we Wrocławiu twórca „Tajemnicy ziarna” zaskoczył wszystkich skromnością, rolę gwiazdy festiwalu przyjmował z ewidentnym zakłopotaniem. Na pytania dziennikarzy odpowiadał po długim namyśle, w sposób poważny i refleksyjny. Jednocześnie nie jest tajemnicą, że na planie filmowym potrafi pokazać swoją drugą twarz. Przeciwko morderczym metodom pracy Kechiche’a protestowały we Francji związki zawodowe, a gwiazdy „Życia Adeli” wyznały w jednym z wywiadów, że nigdy więcej nie mają już ochoty pracować z reżyserem. Z drugiej jednak strony Kechiche cieszy się sławą artysty umiejącego doskonale prowadzić aktorów i zapewniającego im szerokie możliwości zawodowego rozwoju.

W swoich filmach twórcy „Uniku” zdarza się w nieoczywisty sposób czerpać z własnej biografii. Kechiche urodził się w Tunisie, lecz już w wieku sześciu lat wyjechał  z rodzicami do Francji. W późniejszych wywiadach wspominał, że – z powodu egzotycznego pochodzenia - w młodości wielokrotnie zaznał poczucia wyobcowania. Być może dlatego w swoich filmach tak chętnie portretuje wszelkiej maści, buntowników, przedstawicieli mniejszości etnicznych i seksualnych. 

         W sposób najbardziej osobisty Kechiche zaznaczył perspektywę outsidera w debiutanckiej „Winie Woltera”. Opowiedział w niej historię imigranta, który konfrontuje idealistyczne wyobrażenia o Francji z ponurą rzeczywistością. Przygody młodego Jallela pozostają utrzymane w tonacji tragikomicznej, długie chwile pecha bywają przerywane spontanicznymi błyskami szczęścia, a na samym dnie drabiny społecznej mężczyzna spotyka niespodziewanie wielką miłość. Gdy już wydaje się, że bohater uporem i determinacją wywalczył sobie satysfakcjonująca pozycję w społeczeństwie, dorobek jego życia zostaje zrujnowany przez biurokratyczną machinę. 

Wspomnienie w tytule nazwiska upominającego się o prawa człowieka Woltera zyskuje posmak gorzkiej ironii. Jednocześnie jednak zapoczątkowuje w kinie Kechiche’a tendencję, która stanie się jednym z podstawowych wyznaczników jego stylu. Twórczość autora „Tajemnicy ziarna” buduje mosty między teraźniejszością, a przeszłością, łączy diagnozę problemów współczesnej Francji z szacunkiem dla jej dziedzictwa kulturowego. Doskonały przykład takiej strategii odnajdziemy w filmie „Unik”, uwspółcześnionej adaptacji „Igraszek trafu i miłości” Pierre’a de Marivaux. Kechiche wpisuje analizy psychologiczne dokonane przez ulubionego dramaturga w kontekst codziennego życia licealistów z paryskich przedmieść. Przyjęcie roli w szkolnym przedstawieniu pozwala młodemu Krimo na pokonanie nieśmiałości i zbliżenie się do fascynującej go koleżanki. Przede wszystkim jednak pomaga chłopakowi w zdefiniowaniu własnych pragnień i lepszym poznaniu samego siebie. Zdaje się, że tak właśnie Kechiche definiuje rolę edukacji, która powróci później jako istotny motyw „Życia Adeli”. Tytułową bohaterkę poznajemy  jako uczennicę liceum. 

Zafascynowana procesem rozszerzania wiedzy i nabywania nowych umiejętności Adela sama podejmie w przyszłości pracę nauczycielki. W międzyczasie, tak jak Krimo, traktuje literaturę jak lustro pozwalające na wejrzenie w głąb samej siebie. Książką, która robi na bohaterce największe wrażenie pozostaje zresztą „Życie Marianny” autorstwa przywoływanego już de Marivaux. Fascynacja sztuką staje się także jedną z podstaw namiętnego romansu Adeli z Emmą. Starsza o kilka lat dziewczyna imponuje tytułowej bohaterce swoim talentem malarskim i wiedzą z zakresu filozofii. W jednej z najważniejszych scen filmu Emma tłumaczy Adeli koncepcję wolności według Jeana- Paula Sartre’a. Dziewczyna nie zapoznała się z dorobkiem autora „Mdłości”, ale instynktownie zestawia jego poglądy z tekstami piosenek Boba Marleya. Brak wiedzy Adela nadrabia intuicją, która pozwala odnieść jej tezy wielkiego filozofa do wydarzeń z własnego życia. Wyrażone przez Kechiche’a przekonanie, że wysoka kultura nie jest hermetyczna i znajduje odbicie w pozornie zwyczajnej codzienności nie jest dla francuskiego kina nowe. Myślenie twórcy „Tajemnicy ziarna” wydaje się pokrewne idei zaprezentowanej przez Erica Rohmera w „Zimowej opowieści”. W tamtym filmie paryska fryzjerka wierzyła w powrót dawnego chłopaka na przekór absurdowi swojego przekonania. W oczach samego reżysera wyglądała na istotę pokrewną Abrahamowi z „Bojaźni i drżenia” Sorena Kierkegaarda. (...)

więcej w październikowym numerze ODRY


piątek, 18 października 2013

Adela ma prawo do błędów - rozmowa z Abdellatifem Kechiche






Piotr Czerkawski: W „Życiu Adeli” kilkakrotnie przewija się nazwisko osiemnastowiecznego pisarza Pierre’a de Marivaux. Powołuje się pan na tego twórcę nie po raz pierwszy, bo jeden z pańskich poprzednich filmów – „Unik” – stanowił luźną ekranizację jego „Igraszek trafu i miłości”. Co tak bardzo fascynuje pana w twórczości Marivaux?

Abdellatif Kechiche: Tytuł mojego nowego filmu stanowi bezpośrednie nawiązanie do „Życia Marianny” Marivaux. Myślę, że to jedna z największych powieści literatury francuskiej. Nie przez przypadek na początku filmu Adela czyta właśnie tę książkę i dyskutuje o niej z kolegą. U mnie  samego fascynacja Marivaux również zaczęła się już w młodości, gdy jako aktor występowałem w adaptacjach jego dramatów. Od zawsze uwielbiałem piękny styl tego pisarza i finezję prezentowaną przez niego w trudnej sztuce opisywania ludzkich uczuć. W przypadku „Życia Adeli” istotne wydało mi się również to, że Marivaux zasłynął jako twórca, który potrafi tworzyć wspaniałe postacie kobiece i doskonale rozumie ich psychikę.

Można zgadywać, że z Marivaux łączy pana także wysoko rozwinięta wrażliwość społeczna.

Rzeczywiście Marivaux potrafił w bardzo wyrafinowany sposób przedstawić relacje między ludźmi różniącymi się od siebie pochodzeniem i statusem ekonomicznym. Zawsze podobało mi się, że Marivaux poświęca tak wiele uwagi postaciom lokajów i służących, z empatią wsłuchuje się w głos ludzi umieszczonych na dole społecznej drabiny.

W jednej z pierwszych scen filmu Emma – dziewczyna Adeli – tłumaczy bohaterce, że jej imię znaczy po arabsku „sprawiedliwość”.

W nowym filmie oddalam się trochę od mocno eksponowanej w poprzednich filmach tematyki  nierówności klasowej. Ta scena została jednak pomyślana jako swoisty łącznik z moimi dotychczasowymi dokonaniami i zapewnienie widza, że bynajmniej nie zamierzam porzucić swych zainteresowań.

Tak jak Marivaux pochyla się pan nad bohaterami, którzy próbują zdefiniować własną tożsamość i nadać sens swojemu życiu.

Inspirują mnie ludzie, którzy nie przyjmują rzeczywistości w sposób bierny i uległy, lecz spełniają się w działaniu. Dają sobie prawo do eksperymentowania, lubią podejmować ryzyko i są gotowi zapłacić za nie wysoką cenę. Jedną z takich postaci z całą pewnością okazuje się także Adela.

Pańska bohaterka fascynuje się literaturą, bo wierzy, że sztuka pomoże jej w dokonaniu najważniejszych życiowych wyborów. Czy jako młody człowiek również trafił pan na książki, które w szczególny sposób naznaczyły pańskie życie?

Oczywiście, było ich nawet bardzo dużo. Szczególny wpływ wywarła na mnie klasyczna literatura francuska. Oprócz powieści wspomnianego Marivaux były to dzieła Balzaka, a także „Edukacja sentymentalna” Flauberta.

(...)


W części pańskich filmów refleksja nad sztuką aktorstwa urasta do rangi jednego z najważniejszych tematów fabuły. Wspomniany „Unik” opowiada przecież o grupie licealistów przygotowujących się do szkolnego przedstawienia. Spektakl i występy przed publicznością stają się także domeną tytułowej bohaterki „Czarnej Wenus”.

Aktorstwo wydaje mi się szalenie pociągające. Najwięksi adepci tej sztuki potrafią zamienić fikcję w autentyzm poprzez odwołanie się do własnych przeżyć, emocji czy cech charakteru. Trudno o zawód, który potrafiłby równie mocno wniknąć w ludzką psychikę i miałby w sobie tak wielki ładunek metafizyki. Pytanie o to „kim jest aktor?” często pociąga za sobą konieczność pójścia dalej i spytania „kim jest człowiek?” i skłania do zastanowienia się nad skomplikowaną specyfiką naszej natury.

Wspomnianą „Czarną Wenus” łączy z „Życiem Adeli” próba opowiedzenia o różnych aspektach ludzkiej seksualności. O ile w tym pierwszym filmie sfera erotyki łączyła się z poniżeniem i przemocą, w drugim staje się źródłem wielkiej przyjemności. Skąd w pańskich filmach tak wielka różnica w podejściu do tego samego zagadnienia?

Czarna Wenus, czyli Saartjie Baartman była autentyczną postacią, która w swym życiu wiele wycierpiała. Opowiedzenie jej historii było więc dla mnie doświadczeniem bardzo bolesnym. Być może realizacja „Życia Adeli” stanowiła dla mnie rodzaj autoterapii, próby przedstawienia jaśniejszej strony naszej egzystencji. Nie jestem jednak pewien, czy w pełni się to powiodło. Momentami „Życie Adeli” również bywa przecież bardzo smutne.
 
Więcej w październikowym numerze KINA