sobota, 5 października 2013

Planeta Kino - wywiad z Markiem Cousinsem







Piotr Czerkawski: Spełniasz się jednocześnie jako krytyk filmowy i reżyser. Przypominasz pod tym względem twórców francuskiej Nowej Fali. Czy odczuwasz szczególną więź z tym nurtem światowego kina?

Mark Cousins: Bardzo lubię Nową Falę. Za jej najważniejsze osiągnięcie uważam przekonanie widzów, że kino nie patrzy na nasze życie z zewnątrz, lecz samo jest jego istotną częścią. Nowofalowcy zwrócili uwagę, że młodość, miłość i to wszystko, co najbardziej fascynuje nas na co dzień, doskonale sprawdza się także na ekranie. Właśnie zacieranie granicy między rzeczywistością, a filmową fikcją najbardziej pociąga mnie w propagowanej przez Godarda czy Truffauta postawie życiowej, którą określili mianem kinofilii.

Czy ty sam również uważasz się za kinofila?

Jak najbardziej. Moja fascynacja filmami pozostaje bardzo czysta, wolna od cynizmu, dystansu i akademickiego zadęcia. Zgadzam się z Sergem Daneyem, byłym redaktorem naczelnym „Cahiers du Cinema”, który powiedział kiedyś: „W kinie czuję się tak naturalnie jak ryba w wodzie”. Nie jestem w tym zresztą odosobniony. Popatrzmy na tak różnych twórców jak: Bernardo Bertolucci, Nagisa Oshima czy Martin Scorsese. Każdy z nich czuł się zainspirowany Nową Falą, a wywiadach opisywał kino językiem, którego zazwyczaj używa się do mówienia o miłości bądź religii.

Sądzisz, że kino rzeczywiście ma w sobie coś mistycznego?

Zawsze myślałem o nim jako o duchu, który objawia się w procesie tworzenia i ze zwykłych zabiegów technicznych w rodzaju „cięcia” bądź „zbliżenia” czyni elementy potężnego rytuału.

Czy twoja ostentacyjnie deklarowana pasja nie czyni cię przypadkiem jednostką oderwaną od rzeczywistości?

Często śmiejemy się wespół z moją koleżanką Tildą Swinton, że jesteśmy kosmitami w rodzaju Ziggy’ego Stardusta, którzy zaplątali się na Ziemię przez przypadek. Kino to w tym przypadku statek kosmiczny przenoszący nas na macierzystą planetę.

Czy dziś uprawianie kinofilii wydaje ci się trudniejsze niż przed laty, w czasach Godarda i Truffauta?

Wręcz przeciwnie. Bardzo duże ułatwienie przynosi nam internet. Dzięki niemu bardzo szybko możemy znaleźć ludzi o podobnych zainteresowaniach, niezależnie od tego czy dotyczą kina, seksu czy Formuły 1. Gdy byłem mały, nie miałem takiego komfortu. Pamiętam, że w wieku 11 lat obejrzałem po raz pierwszy „Dotyk zła” Orsona Wellesa i uznałem, że mam do czynienia z arcydziełem. Przez długi czas nie znalazłem jednak nikogo, kto widział ten film i mógłby ze mną o nim porozmawiać. Czułem się jak dzieciak, który jest skazany na masturbację zanim znajdzie sobie dziewczynę. Dopiero na studiach spotkałem wielu ludzi również uwielbiających „Dotyk zła”. Odetchnąłem z ulgą, bo już myślałem, że coś ze mną nie tak! 

Jak w ogóle zaczęła się twoja filmowa pasja?

Jako dziecko miałem problemy z czytaniem, ale za to rozwinąłem w sobie świetną pamięć obrazową, umiałem też całkiem nieźle rysować. Poza tym byłem bardzo dobry z matematyki. Tylko kino pozwoliło mi połączyć miłość wobec sztuki z fascynacją przedmiotami ścisłymi i technologią.

Pamiętasz pierwszy film, który obejrzałeś?

To było disnejowskie „Herbie Rides Again”, miałem wtedy około siedmiu lat. Dużo później uświadomiłem sobie, że odczułem wówczas coś takiego jak bohaterka „Zielonego promienia” Erica Rohmera, która w finale filmu dostrzega tytułowe zjawisko i doznaje dzięki niemu iluminacji.

Czy zdarzyło ci się obejrzeć jakiś film w szczególnie nietypowych okolicznościach?

Będąc młodym chłopakiem, spędzałem trochę czasu u mojej ciotki, gorliwej katoliczki. Pewnego razu uprosiłem ją, żebym mógł obejrzeć „Egzorcystę”. Ciotka zgodziła się, ale tylko pod warunkiem, że zanim zobaczę ten straszny film, ona zanurzy odtwarzacz VHS w święconej wodzie. Czy po takim doświadczeniu mógłbym nie zostać kinofilem?

Po raz kolejny wracamy do podobieństwa pomiędzy kinem i religią. Podkreślało je wielu filmoznawców, w tym Andre Bazin, który porównywał festiwal filmowy do katolickiej mszy.

Również widzę tu pewną analogię.  Kino – tak jak religia – promuje określone wartości, wskazuje życiową drogę w świecie, który może wydawać się coraz bardziej jałowy. Zastanawiam się tylko dlaczego przed seansami w multipleksach musimy oglądać dziś te idiotyczne reklamy. Czy ktoś widział reklamy w kościele?
(…)

Chyba najbardziej niezwykłym tytułem w twoim dorobku pozostaje – zrealizowany w wyniszczonym  wojną Iraku – "The First Movie". Czy chciałeś udowodnić w nim, że kino może zmienić świat?

Z całą pewnością. Nie tylko zresztą w tak dramatycznych okolicznościach jak w Iraku. Wystarczyło popatrzeć na filmy prezentowane we Wrocławiu na tegorocznym festiwalu Nowe Horyzonty.  Mówiło się w nich dużo o seksie, przełamywało tabu i występowało naprzeciw konserwatyzmowi, z którym kojarzone jest polskie społeczeństwo. W krajach Europy Zachodniej takich jak Wielka Brytania wpływ filmów na otoczenie nie jest może tak oczywisty, ale wciąż pozostaje widoczny. Za sprawą kina walczymy przecież z naszym narcyzmem, rasizmem i homofobią. Udowadniamy, że film może zmieniać świat, choć proces ten może przebiegać zupełnie inaczej w różnych okolicznościach.

Więcej w piątkowym wydaniu Dziennika 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz