piątek, 30 września 2011

Wywiad z Leszkiem Dawidem


Dziś na polskie ekrany trafia wreszcie "Ki". To subtelny film obyczajowy, który stanowi idealną przeciwwagę dla pompatycznej "Bitwy Warszawskiej" Jerzego Hoffmana.  O tym dlaczego warto wybrać się na niego do kina rozmawiam z reżyserem filmu Leszkiem Dawidem.

Piotr Czerkawski: Odnoszę wrażenie, że współczesne polskie kino cierpi na brak interesujących postaci kobiecych. tytułowa bohaterka „Ki” zdecydowanie wyróżnia się na ich tle.

Leszek Dawid: Nie lubię pracować z tezą, więc nigdy nie myślałem o „Ki” jako filmie, który ma stworzyć nowy wizerunek kobiety w polskim kinie. Chciałem raczej zakwestionować powszechne przekonanie, że bohater musi być sympatyczny. Postanowiłem opowiedzieć o postaci, z którą niekoniecznie chcielibyśmy się zaprzyjaźnić, ale mimo to potrafilibyśmy się z nią chociaż częściowo zidentyfikować. Ki żyje w specyficznym środowisku, gdzie ludzie nie mają dla siebie czasu i nawiązują wyłącznie powierzchowne relacje. Bywa zarozumiała, arogancka i wyrachowana. I właśnie dlatego wydała mi się interesująca. 

 Najciekawsze wydaje mi się to, że Ki doskonale trafia w swój czas. Stara się żyć własnym życiem, nie bardzo licząc się z tym, czego oczekują od niej inni. 
 
Pozycja kobiety w naszym społeczeństwie jest coraz silniejsza. I całe szczęście. Niemniej jednak, stereotyp Matki Polki, która musi podporządkować całe swoje życie wychowaniu dziecka, wciąż jest popularny. Dla tych, którzy tak myślą, Ki może być trudna do zaakceptowania. Moja bohaterka musi samotnie opiekować się synkiem, a jednocześnie nie zamierza rezygnować z samorealizacji. Nie jest wyrodną matką, ale nie chce, żeby jej życie toczyło się między lodówką, zmywarka i pralką. Wierzy, że dziecko będzie szczęśliwsze, gdy ona sama poczuje się spełniona. Absolutnie zgadzam się z takim podejściem. Choć mam do Ki różne zastrzeżenia, akurat w tej kwestii bardzo jej kibicuję. 

Kolorowa rzeczywistość Ki zostaje zderzona z bezbarwnym światem mężczyzn, którzy nieudolnie próbują wypełniać swoje społeczne role. Dlaczego zdecydował się pan na tak wyrazisty kontrast?

 Faceci boją się niezależności i pewności siebie takich kobiet, jak Ki. Właśnie tak zachowuje się jej pierwszy partner - Anto. Próbuje zatrzymać przy sobie dziewczynę i zgrywa cynicznego macho, choć zupełnie się do tej roli nie nadaje. Mimo wszystko nie chcę go bezlitośnie krytykować. W pewnym sensie nawet go lubię za to, że nie ma w sobie nic z prawdziwego twardziela. Anto to po prostu facet, którego przerosła sytuacja w jakiej się znalazł. 
 
 W przeciwieństwo do niego, Ki niczego nie udaje. Często się miota, sprawia wrażenie zagubionej, ale jest w tym wszystkim szczera i bezpretensjonalna.

 W ten sposób obnaża przede wszystkim naszą obłudę. Najwyraźniej widać to na przykładzie jej przyjaciółki – Doroty, czyli Dor. Dorota wypowiada się o problemach współczesnej kobiety z pozycji artystki, czyni z tego główny temat swojej sztuki. Lecz to Ki musi zmierzyć się w prawdziwym życiu z tymi wszystkimi dylematami, wobec których tamta okazuje się zupełnie bezradna. Jak widać łatwo pisać manifesty, ale znaczniej trudniej kierować się nimi w praktyce. (...)

Dalszy ciąg rozmowy ukaże się w październikowym numerze miesięcznika "Kino"

poniedziałek, 26 września 2011

Słownik Komunałów Polskiej Krytyki Filmowej



Po przypadkowym odkryciu znakomitego "Słownika komunałów" Gustava Flauberta, nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności. Przed państwem skromna próba wczucia się w tok myślenia wielkiego pisarza i spojrzenia jego oczami na współczesną polską krytykę filmową. Oto przewodnik, który spróbuje zdradzić co, jak i kiedy należy mówić, aby stać się typowym przedstawicielem środowiska. Tekst pisany z przymrużeniem oka i zalecany do lektury wyłącznie z takiej perspektywy.


Allen Woody – Starzec. Skończył się.

Angielskie słowa – Wtrącać w recenzjach. It's so impressive.

Autoryzacja wywiadu – Symboliczna kastracja.

Bankiety - Uczęszczać, ale gardzić.

Blog - Prowadzić w dobrym tonie.

Co jest grane?” - Dobre pytanie.

Dowcip – Używać ostrożnie, byle nie urazić.

"Dwutygodnik" - Mają rację!

Film” miesięcznik - Nie lubić. Chcieć tam pisać po kryjomu.

"Filmweb" – Pisać z ochotą. Komentarzy nie czytać.

Filmoznawca - Nudziarz.

Filmoznawstwa student – Przyszły krytyk filmowy. Albo i nie.

Freudowski – Zboczony.

Has Wojciech Jerzy - Wielkie kino, dużo cycków.

Kieślowski Krzysztof - Wielki Polak. Patriota.

Kino” miesięcznik – Wiedzieć, że jest. Nie czytać. Petycje podpisywać.

Komunał – Nie lekceważyć. Mieć pod ręką, a nuż się przyda.

Krytyk filmowy - Artysta niespełniony. Pewnie gej.

"Krytyka Polityczna" - Lewactwo. Polubić na Facebooku, bo modna.

Lacan Jacques – Mów, co chcesz. Byle z emfazą.

Lata osiemdziesiąte – Ech, to se ne vrati.

Lynchowski - Wersja dla czytelników: „interesujący eksperyment”. Wersja dla znajomych: „Pierdolę, co za bełkot!”.

Metafora - Komunał, ale elegancki!

Minimalistyczny - Ambitny, ale nudny.

Munk Andrzej – Gdyby żył, on to by wszystkim pokazał!

Niezależny - Biedny.

Nowofalowy - Nakręcony niedbale.

Nowohoryzontowy - Bardzo minimalistyczny.

Pasja - ta Gibsona?

Pretensjonalny - Wstyd się przyznać, wzruszający!

Producent filmowy – Sukinsyn. Ma pieniądze.

Przymiotnik – Przyjaciel najlepszy.

Refn Nicolas Winding - Zajebisty!

Reżyser polski - Dziecko autystyczne. Pogłaskać! Wódki polać.

Serial - Coś jak film. Tylko, że lepsze.

"Stopklatka" - Pisać tam, ale się wstydzić.

"Transformersy" - Chwalić, bo wyjdzie żeś nudziarz.

Truffaut Francois - Kto przepraszam?

Waters John - A fe!

sobota, 24 września 2011

Przyjaciel potrzebny na gwałt- recenzja "To tylko seks"




Oglądanie "To tylko seks" przypomina randkę z ponętną dziewczyną, która tak naprawdę okazuje się cnotką z sąsiedztwa. Film Willa Glucka potrafi uwieść ciętymi dialogami i wytwarzającym się między aktorami erotycznym napięciem. Reżyserowi ostatecznie brakuje jednak odwagi, a perwersyjna gra z konwencją komedii romantycznej ustępuje z czasem miejsca gatunkowej kliszy. Pomimo całej swojej schematyczności "To tylko seks" zachowuje jednak w sobie odrobinę niedostępnego dla konkurencji wdzięku.


Pomysł na film zapowiada się obiecująco. Oto dwójka zaprzyjaźnionych singli postanawia zrewidować poglądy na temat własnego życia uczuciowego. Rozczarowani dotychczasowymi związkami Dylan (Justin Timberlake) i Jamie (Mila Kunis) nie chcą wikłać się w kolejne pogmatwane relacje. Zamiast tego wybierają niezobowiązujący, przyjacielski seks. Wychodzący z tego założenia film Glucka mógłby stać się wyrazem tęsknoty za barwnymi latami 60., gdy takie układy wydawały się na porządku dziennym. Podobny wątek wdziera się zresztą do fabuły wraz z postacią matki Jamie. Zadanie podstarzałej hipiski ogranicza się jednak wyłącznie do dostarczenia fabule materiału komediowego.(....)

Dalszy ciąg tekstu na stronie "Dziennika"

czwartek, 22 września 2011

Pigmalion ze skalpelem- mini- recenzja "Skóry, w której żyję"


Pedro Almodovar ma pełne prawo, by powtórzyć za jedną ze swoich bohaterek frazę: „czym sobie na to wszystko zasłużyłem?”. Hiszpański mistrz zbiera cięgi od wielu polskich krytyków przekonujących, że nakręcił najsłabszy film w karierze. Tymczasem „Skóra, w której żyję” stanowi zaskakująco udaną wycieczkę w stronę horroru przy jednoczesnym zachowaniu wdzięku typowej „almodramy”. Wbrew narzekaniom na nadmierny patos film zawiera także znakomite sekwencje komediowe, które stanowią bodaj najbardziej campowe fragmenty twórczości reżysera od czasu powstania „Kiki”.

Almodovar doskonale wie jednak kiedy powinien nadać swojemu filmowi rys powagi. W „Skórze...” obficie cytuje na ekranie Langa, Franju czy Hitchcocka, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że najważniejsze stają się dla niego odniesienia do samego siebie. Autotematyczne rozważania wydają się konsekwentnym rozwinięciem strategii decydującej o obliczu „Przerwanych objęć”. Reżyser po raz kolejny dokonuje również udanej operacji przeszczepienia ważnego europejskiego tekstu kultury na grunt specyficznie autorski. Dzięki temu bazująca na micie o Pigmalionie „Skóra...” staje się dla niego takim samym przewrotnym hołdem jakim „Porozmawiaj z nią” było dla baśni o Śpiącej Królewnie.

Przyjęta przez Almodovara taktyka nie ma w sobie nic z narcyzmu. Wejście w skórę głównego bohatera filmu oznacza przecież dla reżysera przyznanie się do własnych słabości. Almodovar przyjmuje pozę demiurga, który lęka się utraty kontroli nad wykreowaną rzeczywistością. Zarówno mężczyzna grany przez Antonio Banderasa, jak i sam reżyser potrafią tchnąć  życie w ograną tezę, że artystyczny talent balansuje na granicy między błogosławieństwem a przekleństwem. Rozpięcie między dwiema skrajnościami nadaje filmowi nieustanną intensywność emocjonalną. Dzięki niej spod warstwy krzykliwej stylizacji w „Skórze...” wyziera ogromna dawka szczerości.

Ocena: 8/10

środa, 21 września 2011

They're still alive! Czyli kilka słów o "Pearl Jam Twenty"


Kuchennymi drzwiami na Cinema Enchante wkrada się odrobina muzyki. Pretekstem stała się wczorajsza premiera "Pearl Jam Twenty". Cameron Crowe nakręcił bardzo dobry dokument o jednym z najważniejszych zespołów lat 90., a mnie pozwolił na sentymentalną podróż do czasów fascynacji grungem. Poniżej zamieszczam fragment krótkiej recenzji filmu, którą w całości opublikował portal "Zwierciadło.pl".

Cameron Crowe przygotował znakomity prezent na dwudzieste urodziny zespołu Pearl Jam. Dokument amerykańskiego reżysera nie ma w sobie nic z hagiograficznej laurki. Charakter filmu Crowe'a zostaje w pełni podporządkowany fenomenowi jego bohaterów. „Pearl Jam Twenty” bywa jednocześnie stateczne i zbuntowane, tradycyjne i nowoczesne, ironiczne i melancholijne. Całą tę ambiwalencję uwiarygadnia wpisane w film poczucie bezwzględnej szczerości. Właśnie dzięki niej „Pearl Jam Twenty” może spodobać się także widzom, którzy dawno już rozstroili gitary, odłożyli flanele do szafy i pozwolili zakurzyć się ulubionym płytom. Dokument Crowe'a ma w sobie moc, by odczarować tamten sentyment.

„Pearl Jam Twenty” stanowi popis reżyserskiej dociekliwości. Crowe sięga do trudno dostępnych archiwaliów, zagląda za kulisy i nie cofa się przed zadawaniem niewygodnych pytań. Członkowie Pearl Jam spowiadają się przed kamerą z pogmatwanych relacji z Kurtem Cobainem i wspominają o kryzysach w łonie własnego zespołu. Podróż do przeszłości ma jednak znaczenie oczyszczające. 
(...) dalszy ciąg na stronie "Zwierciadła"


Na deser jedna z moich ulubionych, swego czasu,  piosenek Pearl Jam:    




wtorek, 20 września 2011

Tribute to: Pedro Almodovar




Deklarowane wszem i wobec zamiłowanie do kina autorskiego nie pozwala mi przegapić takiej okazji. Premiera "Skóry, w której żyję" stanowi świetny pretekst do przyjrzenia się dorobkowi jednego z najoryginalniejszych twórców współczesnego kina. Wraz z zaprzyjaźnionymi młodymi krytykami filmowymi opisujemy nasze ulubione filmy Pedro Almodovara!

Bartosz Czartoryski :

"Skóra, w której żyję" (2011)
  
Najlepszy film Almodóvara? No cóż, podchodząc do tematu obiektywnie, powinienem rzucić jakimś innym tytułem, lecz powiem "Skóra, w której żyję". Wybrałem się na ten film z prostej przyczyny - - Almodóvar w wywiadach wspominał, że nakręcił horror. Biorąc pod uwagę materiał źródłowy, byłem w stanie mu uwierzyć. W gruncie rzeczy ma rację, bo jego nowe dzieło to sterylny, szpitalny gotyk. "Skóra..." bazuje na jednym z mitów popkultury, micie Frankensteina i jego monstrum, choć oczywiście Almodóvar kanoniczną historię przepuścił przez swój autorski filtr. Dlatego na film ten nie można patrzeć jako na kino gatunkowe, choć jest to kuszące, szczególnie dla mnie. Spektrum znaczeniowe jest jednak o wiele szersze. Na pewno amatorzy twórczości Almodóvara dostrzegą w większym niż ja stopniu, że "Skóra..." znakomicie uzupełnia filmografię hiszpańskiego reżysera. 
  

Piotr Czerkawski:

"Czym sobie na to wszystko zasłużyłam?" (1984)

„Czym sobie na to wszystko zasłużyłam?” różni się od wcześniejszych filmów Almodovara. Próżno szukać w nim atmosfery szalonej stypy po generale Franco, która definiowała na przykład „Labirynt namiętności”. Hiszpańskiemu mistrzowi wciąż starcza jednak fantazji, by zmieścić w jednej fabule dentystę- pedofila, zrzędliwą babcię i ekshibicjonistycznego sąsiada. Przede wszystkim liczy się jednak Gloria- uciemiężona kura domowa, która w odpowiednim momencie potrafi pokazać pazury. Almodovar przypatruje się losom bohaterki z mieszaniną neorealistycznego współczucia i wysnutego z filmów zaprzyjaźnionego Johna Watersa czarnego humoru. Przy okazji już w tytule formułuje pytanie- mantrę, które z odpowiednio przesadną intonacją zadawać sobie będą wszystkie jego późniejsze bohaterki. Kino Almodovara stanie się poszukiwaniem odpowiedzi.
  

Błażej Hrapkowicz:

"Przerwane objęcia" (2009)
  
Wybór zapewne nieco zaskakujący, ale nie będzie już niespodzianką to, że tak naprawdę "Przerwane objęcia" nie są moim ulubionym filmem Almodovara. Tym niemniej - wbrew wielu krytykom - cenię tę kinofliską, autotematyczną i emanującą miłością do ekranu historię niewidomego reżysera, który desperacko stara się ocalić pamięć, a co za tym idzie tożsamość. Wybrałem "Przerwane objęcia" głównie ze względu na jedną scenę, w której bohater próbuje poukładać wspomnienia i udaje mu się to dopiero wówczas, gdy przeistaczają się one w opowieść. Człowiek jest zwierzęciem narracyjnym - wiemy to od Rolanda Barthesa, ale mało kto powiedział o tym piękniej niż Almodovar w "Przerwanych objęciach".
  

Kaja Klimek:

"Porozmawiaj z nią" (2002)
  
Jednak. Nostalgia za chodzeniem do kina w liceum na "poważne filmy" circa 2002 zwycięża. A przy okazji to pierwszy film Pedro Almodovara, który widziałam. Z koleżankami z liceum. Te emocje (wtedy jeszcze nie "almodovarowskie") i to wysokie stężenie egzaltacji w powietrzu. Pierwszego się nie zapomina, pierwszy najlepszy, do pierwszego się porównuje, pierwsze śliwki nie-robaczywki.
Plus trzy skojarzenia:
1) "Café Müller", czyli Pina Bausch, na zawsze w sprzężeniu zwrotnym z Almodovarem.
2) "Kukurukuku", czyli nie wafelek, ale "Cucurrucuu Paloma" - przecudnej urody utwór Caetano Veloso.
3) Ostateczna dekonstrukcja baśni o Śpiącej Królewnie.
  

Urszula Lipińska:

"Skóra, w której żyję" (2011) 

Almodovar mrocznieje na starość – w „Przerwanych objęciach” kolorki blakły ustępując miejsca nostalgii, w „Skórze, w której żyję” każdy bohater nosi w sumieniu mroczny sekret. Właściwie, nikogo nie można w tym filmie być pewnym, a role kata i ofiary odwracają się w miarę rozwoju fabuły w dosyć nadzwyczajny sposób. Niby tylko Verę zamknięto w złotej klatce, ale swoją klatkę, zbudowaną z własnych pragnień i obsesji okazuje się tu mieć każdy. Każdy z bohaterów gdzieś utknął, a sterylny dom w którym toczy się większość akcji wydaje się symbolizować tę klatkę bardzo dosłownie. Fascynującą postacią w tym filmie jest Marilla, niezbyt wyeksponowana, choć chyba najtragiczniejsza w całym tym towarzystwie. Ona jest źródłem wszystkiego, co dzieje się na ekranie i cichą obserwatorką poniekąd „swojego dzieła”. Sam reżyser stwierdził gdzieś, że kreował ją na taką matronę, głowę rodziny kryminalistów (te blond loki!), która wypuściła na świat dwóch synów i patrzy jak obaj ślepo rozwijają złowieszcze plany podyktowane przez traumę z przeszłości. Z kolei w Verze jest coś współczesnego: otaczają ją ekrany, jest niedostępna, do nieprzyzwoitości perfekcyjna i nieskażona, wciąż obserwowana i oceniana. Niby żyjąca w odosobnieniu, a jednak pod ciągłym ostrzałem. Czy Pedro nie chce nam w ten sposób przewrotnie wytknąć palcem chorego kształtu współczesnego świata? Czy przekornie nie chce nam opowiedzieć czegoś o pozorach kreowanych na ekranach telewizorów i komputerów, w głębi duszy, delikatnie mówiąc, dalekich od ideału? Pięknie to wszystko zwieńczone almodovarowską podróżą po kinie: bez udawania, że reżyser wymyślił swój film sam, co rusz składa ładne pokłony mistrzom, ale żeby nie przesadzać ze skromnością - cytuje i swoje „Kiki”.

 
 

niedziela, 18 września 2011

Ślepa uliczka- recenzja "Drive"


Przejażdżka z Nicholasem Windingiem Refnem może wydać się efektowna. Reżyser potrafi urozmaicić swą fabułę erupcjami komiksowej przemocy i twórczymi nawiązaniami do estetyki kina noir. Tyle tylko, że pod warstwą tego tuningu ciężko dopatrzyć się czegoś autentycznie odkrywczego. Wprowadzone przez Refna innowacje nie mają w sobie postmodernistycznej energii charakterystycznej dla niektórych filmów Davida Lyncha czy Olivera Stone'a. Trudno odnaleźć w „Drive” podobną radość z zabawy kinem, pełną nonszalanckiego wdzięku grę z oczekiwaniami widza. Film Refna wygląda na tym tle raczej jak starannie odrobiona praca domowa z przetwarzania zużytych schematów. To zgrabne, choć pozbawione pasji ćwiczenie stylistyczne.

Po obejrzeniu "Drive" trudno zgodzić się z porównywaniem tego filmu do dokonań Quentina Tarantino. Podobna profesja głównych bohaterów mogłaby prowadzić opowieść Refna do zderzenia ze znakomitym „Death Proof”. Oba filmy łączy również to, że ich twórcy nie wahają się sięgnąć po stylizację retro. W „Drive” różowa czcionka napisów wydaje się jednak wyblakła, a piosenki w stylu „New Romantic” brzmią po prostu fałszywie. Inaczej niż radośnie campowy Tarantino, duński reżyser usiłuje traktować przeszłość jednocześnie z nostalgiczną powagą i ironicznym dystansem. Jazda w dwóch różnych kierunkach kończy się jednak pozostaniem w miejscu. Reakcją na wyrażaną w taki sposób ambiwalencję może być tylko wzruszenie ramion. Pozornie prosty gest sprawia jednak ból, bo Refn nie po raz pierwszy udowadnia, że dysponuje gigantycznym reżyserskim potencjałem. Pozostaje czekać aż odważy się naprawdę nacisnąć gaz do dechy.

Ocena: 5/10

środa, 14 września 2011

Śmiech przez łzy - kilka słów o 68. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji


Przed kilkoma dniami  miałem przyjemność uczestniczenia w festiwalu filmowym w Wenecji. Ze względu na unoszące się w powietrzu stężenie absurdu, czynniki niezależne, a także własne niezorganizowanie pojawiłem się na imprezie z opóźnieniem i przegapiłem kilka ważnych tytułów. W związku z tym zaznaczam, że poniższy tekst bynajmniej nie rości sobie prawa do miana podsumowania festiwalu. To raczej skromna, ale szczera wenecka impresja, której najważniejszą częścią pozostaje dla mnie galop z "Czarnym koniem" Todda Solondza. Zapraszam do lektury!
 

Najstarszy festiwal filmowy na świecie wciąż potrafi zaskakiwać. Chyba tylko w Wenecji dochodzi do odwołania wywiadu ze względu na strajk komunikacji wodnej, w przestrzeni festiwalowej nie działa ani jeden bankomat, a rozmowy z reżyserami bywają zagłuszane przez wrzaski plażowiczów. W przeciwieństwie do części polskich dziennikarzy uważam jednak, że nie ma się czym przejmować. Wpisany w wenecką imprezę chaos niesie za sobą jedyną w swoim rodzaju energię. W atmosferę tej nieprzewidywalności doskonale wpisało się także festiwalowe jury. Zamiast faworyzowanej „Rzezi”, „Wstydowi” czy „Szpiegowi” gremium pod przewodnictwem Darrena Aronofsky'ego przyznało Złotego Lwa rosyjskiemu „Faustowi” w reżyserii Aleksandra Sokurowa. Zachęcony przez odwagę jurorów chciałbym w niniejszej relacji również odstawić na bok najgłośniejsze tytuły festiwalu. Zamiast tego skupię się na filmach skromnych, przemilczanych, niesłusznie pominiętych. Wszystkie jednakowo zasługują na to, by choć na chwilę wydobyć je z cienia.

Tylko dowcip

Tegoroczna edycja weneckiego festiwalu została uznana za najbardziej udaną od wielu lat. Nie znaczy to jednak, że organizatorzy imprezy nie mają powodów do zastanowienia. Zupełnie zawiodła w tym roku konsekwentna strategia dobierania konkursowych filmów według klucza geograficznego. Rozczarowało tradycyjnie nadreprezentowane w Wenecji kino azjatyckie. Z drobnym wyjątkiem w postaci docenionej Specjalną Nagrodą Jury „Terrafermy” Emanuela Crialese klęskę ponieśli również Włosi. Podczas seansów niektórych filmów konkursowych trudno było oprzeć się wrażeniu, że znacznie ciekawsze tytuły czają się poukrywane gdzieś w pobocznych sekcjach festiwalu. Dla wielu osób do grona takich odkryć mogło należeć prezentowane w ramach przeglądu Venice Days „Ki” w reżyserii Leszka Dawida. Bardzo miło było zasiąść na widowni weneckiej Sali Darsenna i obejrzeć rodzimy film bez konieczności stosowania taryfy ulgowej. Fabularny debiut Dawida to coś więcej niż tylko sprawnie zrealizowane kino obyczajowe. „Ki” doskonale wykorzystuje potencjał drzemiący w tytułowej bohaterce. Świat oglądany oczyma dziewczyny jest jak ekstrawagancki ciuch z renomowanego butiku. Dawid przytomnie pyta jednak, czy aby na pewno nie ma on w sobie dyskwalifikującej skazy?

„Ki” może podobać się dlatego, że reżyser kwituje pasmo życiowych niepowodzeń bohaterki za pomocą tajemniczego uśmiechu. Podobna strategia jeszcze silniej wybrzmiała w kilku najciekawszych filmach tegorocznego konkursu. W żadnym z nich komizm nie ma charakterystycznych dla siebie właściwości krzepiących. Zamiast tego wydaje się raczej reakcją obronną przed poczuciem ostatecznej beznadziei. Z pewnością właśnie tak dzieje się w „Kurczaku ze śliwkami” Marjane Satrapi. W swoim drugim filmie francuska reżyserka pochodzenia irańskiego nie przestraszyła się oczekiwań jakie spadły na nią po sukcesie debiutanckiego „Persepolis”. Choć tym razem zdecydowała się na zrealizowanie filmu aktorskiego, wizualny przepych przedstawionej rzeczywistości wciąż wydaje się wyjęty jakby ze świata animacji. Co ważne, szalona wizja reżyserki ani na moment nie wymyka się jej spod kontroli. Satrapi z zegarmistrzowską precyzją łączy w swoim filmie elementy orientalnej baśni z opowieścią à la „Amelia” i wygłupem w stylu Johna Watersa. W „Kurczaku ze śliwkami” odmienne konwencje wiąże ze sobą podwójna rama autobiograficzna. Satrapi nie tylko opowiada historię z życia własnego wuja, lecz przede wszystkim skupia się na refleksji dotyczącej dylematów wpisanych w życie każdego artysty. Reżyserka opowiada historię zdolnego muzyka, który postanawia, że umrze w ciągu siedmiu dni od straty ukochanego instrumentu. Satrapi rozumie swego zrozpaczonego bohatera, ale w odpowiednim momencie potrafi go również skarcić i ośmieszyć.

Siła chwili
Podobna ambiwalencja w stosunku do bohaterów stanowi znak rozpoznawczy amerykańskiego twórcy Todda Solondza. Wyreżyserowany przez niego „Dark Horse” z przyjemnością nagrodziłbym osobistym Złotym Lwem. Historia otyłego nieudacznika, który zakochuje się w pięknej dziewczynie tylko pozornie przypomina krzepiące bajki na stałe wpisane w krajobraz amerykańskiego kina niezależnego. Bohaterowie Solondza potrafią być w tej samej chwili nieporadni i czarujący, śmieszni i godni współczucia. W „Dark Horse” całą tę gmatwaninę emocji najlepiej obrazuje jedna perfekcyjna scena. Oto para outsiderów nareszcie wydaje się szczęśliwa dzięki łączącemu ich uczuciu. Ona niespodziewanie burzy jednak tę idyllę, gdy z uśmiechem zakłopotania wyznaje partnerowi, że być może właśnie zaraziła go wirusem żółtaczki.

Traf chce, że tegoroczny festiwal w Wenecji pozostanie dla mnie zaklęty w jeszcze jednym obrazie. Chodzi o ostatnią scenę ze świetnego izraelskiego „Exchange”. Nowy film Erana Kolirina nie przypomina jego wielokrotnie nagrodzonego debiutu- „Przyjeżdża orkiestra”. Tamta historia była poczciwą, ale w gruncie rzeczy populistyczną bajką o międzyludzkiej potrzebie bliskości, która okazuje się silniejsza niż narodowe stereotypy. Dziś Kolirin nie jest już tak naiwny. W stylu przywodzącym na myśl melancholijne opowiadania Etgara Kereta mówi o mężczyźnie za wszelką cenę próbującym wyrwać się z egzystencjalnego marazmu. W końcu główny bohater wpuszcza do swojego uporządkowanego życia odrobinę absurdu. Niestety, ta taktyka pozostanie skazana na niepowodzenie. W finale filmu mężczyzna obserwuje mechaniczne ruchy dwóch postaci oddających się grze w tenisa. Gdy dostrzega wokół siebie piłkę, po chwili postanawia ją odrzucić. W ten sposób przyznaje sam przed sobą, że pozostaje w grze, której zasad nie rozumie. Ten akt bezwarunkowej kapitulacji stanowi, oczywiście, celowe nawiązanie do „Powiększenia” Michelangelo Antonioniego. Scena z filmu Kolirina jest jak przedłużenie tamtego arcydzieła. Dzięki niej tegoroczny festiwal w Wenecji udowodnił, że kino wciąż miewa w sobie siłę z jaką wpływało na świadomość widza wiele lat temu, w złotej epoce filmu autorskiego. W miejscu, gdzie przed laty nagradzano Erica Rohmera, Luisa Bunuela czy Akirę Kurosawę taka świadomość nabiera szczególnie ważnego znaczenia.

***
Już niedługo tekst ukaże się również w pierwszym numerze gazety powstającej przy sieci kin "Helios".









Start!


Do pomysłu założenia własnego bloga filmowego podchodziłem z oporami. Zaobserwowana tu i ówdzie marketingowa skuteczność takiego działania pozbawiła mnie jednak wszelkich wątpliwości z siłą prawego sierpowego Witalija Kliczki. Nie oznacza to bynajmniej, że "Cinema Enchanté" ma stanowić wyłącznie płytkie narzędzie autopromocji. Owszem, na blogu regularnie pojawiać się będą fragmenty publikowanych przeze mnie w rozmaitych mediach recenzji, artykułów czy wywiadów. Ze względu na poczucie wolności jakie daje prowadzenie własnego bloga chciałbym jednak wzbogacić tę aktywność również o działania w rodzaju środowiskowych polemik, tekstów humorystycznych bądź notek promujących ulubionych twórców.

Choć strona będzie poświęcona głównie filmowi, zakładam również sporadyczne wycieczki w stronę innych dziedzin sztuki(literatura, teatr, muzyka...). Pośrednio obliguje mnie do tego już sama nazwa bloga, która została zaczerpnięta od tytułu znakomitej płyty francuskiej wokalistki Mariny Celeste. Pomysł piosenkarki polegał na zaaranżowaniu własnych wersji największych szlagierów znanych z klasycznych francuskich filmów. Przy zachowaniu wszelkich proporcji, przyznam, że nieco podobna idea przyświecała mi w kontekście tego bloga. Chciałbym pozostawić Czytelnika w przeświadczeniu, że o klasyce można pisać nowocześnie, a ulubione przeze mnie ambitne kino europejskie nie musi być analizowane wyłącznie przy pomocy przyciężkiego języka akademickiego.


W tym momencie nie pozostaje mi nic innego jak zaproszenie do regularnego zaglądania na stronę i oddanie głosu wspomnianej Marinie: