Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Piotr Czerkawski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Piotr Czerkawski. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 5 czerwca 2014

Cinema Enchante nominowane do nagrody PISF-u!









Wtem! Cinema Enchante - w zacnym towarzystwie - zostało nominowane do 7. edycji Nagród PISF-u w kategorii "Portal internetowy/blog o tematyce filmowej". Dziękuję wszystkim komentującym, lubiącym i krytykującym, bo to w dużej mierze wasza zasługa. Stawiam wirtualne (co najmniej) piwo. Obiecuję też, że teraz uaktywnię się z publikacjami niczym Lola z filmu Tykwera. Start od zaraz!

Więcej informacji: http://www.pisf.pl/pl/kinematografia/news/nominowani-do-7-edycji-nagrod-pisf

sobota, 8 października 2011

Iran to nie tylko polityka- rozmowa z Asgharem Farhadim



Z okazji polskiej premiery  "Rozstania" Asghara Farhadiego przypominam swój wywiad z reżyserem, który przeprowadziłem na tegorocznym festiwalu w Berlinie wraz z Marcinem Sobczakiem. Znakomity irański twórca opowiada nam o trudnych relacjach z władzami swojego kraju, potrzebie solidarności z Jafarem Panahim, a także o specyfice kobiecych bohaterek własnych filmów.

Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Pochodzi pan z kraju, w którym twórcy bywają represjonowani przez rządzący reżim. Czy pańskie filmy również wzbudzają negatywną reakcję władz?

Asghar Farhadi: Rządzący Iranem nie są zadowoleni z mojej twórczości. Z pewnością nie cieszy ich, że „Separacja” została pokazana w Berlinie. Powody do niepokoju dało już „Co wiesz o Elly?”. Irańskie pokazy tego filmu nakładały w czasie z demonstracjami ruchu Green Movement. Zrobiłem film o klasie średniej, a właśnie ona stanowiła trzon tych protestów. Bywało więc tak, że ludzie szli najpierw na manifestację, a potem do kina. Nie działo się tak bez powodu. O tym, że film był dla nich ważny świadczy sukces frekwencyjny. W 2009 roku „Co wiesz o Elly?” zajęło drugie miejsce w irańskim box office. 

Mimo wszystko, w autorytarnym Iranie udaje się panu realizować kolejne filmy. Jak to możliwe?

Myślę, że wszyscy mamy do wyboru dwie drogi. Możemy realizować się własnych filmach i poza nimi. Osobiście, wybieram tę pierwszą opcję. Może dlatego, że jestem bardzo spokojnym człowiekiem, który nie potrzebuje głośno manifestować poglądów w oderwaniu od własnej twórczości. W jej ramach staram się oddać to, co myślę jak najlepiej. Jednocześnie, pragnę uprawiać taki rodzaj kina, dzięki któremu o pewnych sprawach nie muszę wypowiadać się wprost.

Czasem pańskie słowa nie pozostawiają jednak wątpliwości. Na gali rozpoczynającej Berlinale wyraził pan solidarność z więzionym w Iranie Jafarem Panahim.

To nie była pierwsza taka sytuacja. Pamiętam, że skorzystałem z podobnej okazji także, gdy odbierałem nagrodę za reżyserię „Co wiesz o Elly?” na jednym z prestiżowych krajowych festiwali filmowych. Wyraziłem wtedy przekonanie, że wszyscy reżyserzy w Iranie i poza nim powinni mieć możliwość artystycznej swobody. Wymieniłem kilka konkretnych nazwisk, w tym, oczywiście, Jafara Panahiego. Zapłaciłem za to dwutygodniowym zakazem pracy. Na szczęście, wytworzyła się wówczas tak duża presja ze strony mediów i opinii publicznej, że rząd nie miał wyjścia i pozwolił mi na dokończenie nowego filmu.

Irańskich konserwatystów mogą rozdrażnić w pańskich filmach inteligentne i wyzwolone postacie kobiece. Kolejna pojawia się także w „Separacji”. Skąd zainteresowanie takim typem bohaterek?

Mam poczucie, że tworzę prawdziwy obraz życia w Iranie. Kobiety podobne choćby do Simin z „Separacji” naprawdę istnieją. Staram się jednak, w miarę możliwości, pokazywać mój kraj w oderwaniu od jego medialnego wizerunku. Współczesny Iran nie jest tylko krajem aktywistów politycznych i fanatyków religijnych. To także ojczyzna młodych, silnych psychicznie kobiet, które walczą o swoją niezależność. Ta świadomość jest dla mnie bardzo ważna. 


(...) Cały wywiad ukazał się w kwietniowym numerze miesięcznika "Kino"


niedziela, 2 października 2011

Terroryzm ze złej perspektywy- recenzja "Jeśli nie my, to kto?"


Opowiadające o okolicznościach powstania terrorystycznej Frakcji Czerwonej Armii (RAF) "Jeśli nie my, to kto?" wywołuje automatyczne skojarzenia z wcześniejszym "Baader-Meinhof" Uliego Edela. O ile jednak tamten film miał w sobie energię rockowego przeboju, opowieść Veiela przypomina raczej konwencjonalną balladę o utraconej miłości.

Debiutujący w fabule reżyser "Jeśli nie my..." potrafi bardzo dobrze wykorzystać umiejętności nabyte w pracy dokumentalisty. Veiel sprawił, że wizja skomplikowanej rzeczywistości RFN drugiej połowy lat 60. ma w sobie niezbędną wiarygodność. W jego filmie radykalizacja nastrojów politycznych łączy się z pragnieniem obyczajowych przemian i potrzebą odkupienia win II wojny światowej. Wymieszanie tych składników rodzi w końcu eksplozję, której efekt stanowi działalność lewicowych terrorystów. Szkoda tylko, że w ten wybuch nie wybrzmiewa tak głośno, jak powinien. Przyczyna ambitnej porażki tkwi w przyjęciu przez Veiela zaskakującej perspektywy. Reżyser niepotrzebnie decyduje się przenieść akcję filmu z wypełnionych demonstrantami ulic do mieszkania Bernwarda Vespera i Gudrun Ensslin. Film Veiela staje się wtedy tylko kolejną z opowieści o rozpadzie uczuciowego związku. (...)

Dalszy ciąg tekstu na stronie "Dziennika"

sobota, 1 października 2011

Zaproszenie na dyskusję o współczesnym kinie animowanym



4 października zapraszam do Międzyszkolnego Dyskusyjnego Klubu Filmowego przy ulicy Kołłątaja 20 we Wrocławiu na inaugurację cyklu "Czas na animację". Po pokazie filmu "Mary i Max" odbędzie się dyskusja na temat kondycji współczesnego kina animowanego, w której będę miał przyjemność wziąć udział.


Jednym z moich partnerów będzie m.in. Arkadiusz Wojnarowski- producent i dystrybutor animowanego dokumentu "Droga na drugą stronę". Znakomity film w reżyserii Ancy Damian uzyskał wyróżnienie na festiwalu w Locarno, a w kilka dni po naszej dyskusji weźmie udział w Konkursie Głównym Warszawskiego Festiwalu Filmowego.


Więcej informacji o wydarzeniu znajdziecie na stronie http://www.mdk.wroclaw.pl/pol/Mlodziezowy-Dom-Kultury/Aktualnosci/Mary-i-Max

Serdecznie zapraszam!



piątek, 30 września 2011

Wywiad z Leszkiem Dawidem


Dziś na polskie ekrany trafia wreszcie "Ki". To subtelny film obyczajowy, który stanowi idealną przeciwwagę dla pompatycznej "Bitwy Warszawskiej" Jerzego Hoffmana.  O tym dlaczego warto wybrać się na niego do kina rozmawiam z reżyserem filmu Leszkiem Dawidem.

Piotr Czerkawski: Odnoszę wrażenie, że współczesne polskie kino cierpi na brak interesujących postaci kobiecych. tytułowa bohaterka „Ki” zdecydowanie wyróżnia się na ich tle.

Leszek Dawid: Nie lubię pracować z tezą, więc nigdy nie myślałem o „Ki” jako filmie, który ma stworzyć nowy wizerunek kobiety w polskim kinie. Chciałem raczej zakwestionować powszechne przekonanie, że bohater musi być sympatyczny. Postanowiłem opowiedzieć o postaci, z którą niekoniecznie chcielibyśmy się zaprzyjaźnić, ale mimo to potrafilibyśmy się z nią chociaż częściowo zidentyfikować. Ki żyje w specyficznym środowisku, gdzie ludzie nie mają dla siebie czasu i nawiązują wyłącznie powierzchowne relacje. Bywa zarozumiała, arogancka i wyrachowana. I właśnie dlatego wydała mi się interesująca. 

 Najciekawsze wydaje mi się to, że Ki doskonale trafia w swój czas. Stara się żyć własnym życiem, nie bardzo licząc się z tym, czego oczekują od niej inni. 
 
Pozycja kobiety w naszym społeczeństwie jest coraz silniejsza. I całe szczęście. Niemniej jednak, stereotyp Matki Polki, która musi podporządkować całe swoje życie wychowaniu dziecka, wciąż jest popularny. Dla tych, którzy tak myślą, Ki może być trudna do zaakceptowania. Moja bohaterka musi samotnie opiekować się synkiem, a jednocześnie nie zamierza rezygnować z samorealizacji. Nie jest wyrodną matką, ale nie chce, żeby jej życie toczyło się między lodówką, zmywarka i pralką. Wierzy, że dziecko będzie szczęśliwsze, gdy ona sama poczuje się spełniona. Absolutnie zgadzam się z takim podejściem. Choć mam do Ki różne zastrzeżenia, akurat w tej kwestii bardzo jej kibicuję. 

Kolorowa rzeczywistość Ki zostaje zderzona z bezbarwnym światem mężczyzn, którzy nieudolnie próbują wypełniać swoje społeczne role. Dlaczego zdecydował się pan na tak wyrazisty kontrast?

 Faceci boją się niezależności i pewności siebie takich kobiet, jak Ki. Właśnie tak zachowuje się jej pierwszy partner - Anto. Próbuje zatrzymać przy sobie dziewczynę i zgrywa cynicznego macho, choć zupełnie się do tej roli nie nadaje. Mimo wszystko nie chcę go bezlitośnie krytykować. W pewnym sensie nawet go lubię za to, że nie ma w sobie nic z prawdziwego twardziela. Anto to po prostu facet, którego przerosła sytuacja w jakiej się znalazł. 
 
 W przeciwieństwo do niego, Ki niczego nie udaje. Często się miota, sprawia wrażenie zagubionej, ale jest w tym wszystkim szczera i bezpretensjonalna.

 W ten sposób obnaża przede wszystkim naszą obłudę. Najwyraźniej widać to na przykładzie jej przyjaciółki – Doroty, czyli Dor. Dorota wypowiada się o problemach współczesnej kobiety z pozycji artystki, czyni z tego główny temat swojej sztuki. Lecz to Ki musi zmierzyć się w prawdziwym życiu z tymi wszystkimi dylematami, wobec których tamta okazuje się zupełnie bezradna. Jak widać łatwo pisać manifesty, ale znaczniej trudniej kierować się nimi w praktyce. (...)

Dalszy ciąg rozmowy ukaże się w październikowym numerze miesięcznika "Kino"

poniedziałek, 26 września 2011

Słownik Komunałów Polskiej Krytyki Filmowej



Po przypadkowym odkryciu znakomitego "Słownika komunałów" Gustava Flauberta, nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności. Przed państwem skromna próba wczucia się w tok myślenia wielkiego pisarza i spojrzenia jego oczami na współczesną polską krytykę filmową. Oto przewodnik, który spróbuje zdradzić co, jak i kiedy należy mówić, aby stać się typowym przedstawicielem środowiska. Tekst pisany z przymrużeniem oka i zalecany do lektury wyłącznie z takiej perspektywy.


Allen Woody – Starzec. Skończył się.

Angielskie słowa – Wtrącać w recenzjach. It's so impressive.

Autoryzacja wywiadu – Symboliczna kastracja.

Bankiety - Uczęszczać, ale gardzić.

Blog - Prowadzić w dobrym tonie.

Co jest grane?” - Dobre pytanie.

Dowcip – Używać ostrożnie, byle nie urazić.

"Dwutygodnik" - Mają rację!

Film” miesięcznik - Nie lubić. Chcieć tam pisać po kryjomu.

"Filmweb" – Pisać z ochotą. Komentarzy nie czytać.

Filmoznawca - Nudziarz.

Filmoznawstwa student – Przyszły krytyk filmowy. Albo i nie.

Freudowski – Zboczony.

Has Wojciech Jerzy - Wielkie kino, dużo cycków.

Kieślowski Krzysztof - Wielki Polak. Patriota.

Kino” miesięcznik – Wiedzieć, że jest. Nie czytać. Petycje podpisywać.

Komunał – Nie lekceważyć. Mieć pod ręką, a nuż się przyda.

Krytyk filmowy - Artysta niespełniony. Pewnie gej.

"Krytyka Polityczna" - Lewactwo. Polubić na Facebooku, bo modna.

Lacan Jacques – Mów, co chcesz. Byle z emfazą.

Lata osiemdziesiąte – Ech, to se ne vrati.

Lynchowski - Wersja dla czytelników: „interesujący eksperyment”. Wersja dla znajomych: „Pierdolę, co za bełkot!”.

Metafora - Komunał, ale elegancki!

Minimalistyczny - Ambitny, ale nudny.

Munk Andrzej – Gdyby żył, on to by wszystkim pokazał!

Niezależny - Biedny.

Nowofalowy - Nakręcony niedbale.

Nowohoryzontowy - Bardzo minimalistyczny.

Pasja - ta Gibsona?

Pretensjonalny - Wstyd się przyznać, wzruszający!

Producent filmowy – Sukinsyn. Ma pieniądze.

Przymiotnik – Przyjaciel najlepszy.

Refn Nicolas Winding - Zajebisty!

Reżyser polski - Dziecko autystyczne. Pogłaskać! Wódki polać.

Serial - Coś jak film. Tylko, że lepsze.

"Stopklatka" - Pisać tam, ale się wstydzić.

"Transformersy" - Chwalić, bo wyjdzie żeś nudziarz.

Truffaut Francois - Kto przepraszam?

Waters John - A fe!

sobota, 24 września 2011

Przyjaciel potrzebny na gwałt- recenzja "To tylko seks"




Oglądanie "To tylko seks" przypomina randkę z ponętną dziewczyną, która tak naprawdę okazuje się cnotką z sąsiedztwa. Film Willa Glucka potrafi uwieść ciętymi dialogami i wytwarzającym się między aktorami erotycznym napięciem. Reżyserowi ostatecznie brakuje jednak odwagi, a perwersyjna gra z konwencją komedii romantycznej ustępuje z czasem miejsca gatunkowej kliszy. Pomimo całej swojej schematyczności "To tylko seks" zachowuje jednak w sobie odrobinę niedostępnego dla konkurencji wdzięku.


Pomysł na film zapowiada się obiecująco. Oto dwójka zaprzyjaźnionych singli postanawia zrewidować poglądy na temat własnego życia uczuciowego. Rozczarowani dotychczasowymi związkami Dylan (Justin Timberlake) i Jamie (Mila Kunis) nie chcą wikłać się w kolejne pogmatwane relacje. Zamiast tego wybierają niezobowiązujący, przyjacielski seks. Wychodzący z tego założenia film Glucka mógłby stać się wyrazem tęsknoty za barwnymi latami 60., gdy takie układy wydawały się na porządku dziennym. Podobny wątek wdziera się zresztą do fabuły wraz z postacią matki Jamie. Zadanie podstarzałej hipiski ogranicza się jednak wyłącznie do dostarczenia fabule materiału komediowego.(....)

Dalszy ciąg tekstu na stronie "Dziennika"

czwartek, 22 września 2011

Pigmalion ze skalpelem- mini- recenzja "Skóry, w której żyję"


Pedro Almodovar ma pełne prawo, by powtórzyć za jedną ze swoich bohaterek frazę: „czym sobie na to wszystko zasłużyłem?”. Hiszpański mistrz zbiera cięgi od wielu polskich krytyków przekonujących, że nakręcił najsłabszy film w karierze. Tymczasem „Skóra, w której żyję” stanowi zaskakująco udaną wycieczkę w stronę horroru przy jednoczesnym zachowaniu wdzięku typowej „almodramy”. Wbrew narzekaniom na nadmierny patos film zawiera także znakomite sekwencje komediowe, które stanowią bodaj najbardziej campowe fragmenty twórczości reżysera od czasu powstania „Kiki”.

Almodovar doskonale wie jednak kiedy powinien nadać swojemu filmowi rys powagi. W „Skórze...” obficie cytuje na ekranie Langa, Franju czy Hitchcocka, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że najważniejsze stają się dla niego odniesienia do samego siebie. Autotematyczne rozważania wydają się konsekwentnym rozwinięciem strategii decydującej o obliczu „Przerwanych objęć”. Reżyser po raz kolejny dokonuje również udanej operacji przeszczepienia ważnego europejskiego tekstu kultury na grunt specyficznie autorski. Dzięki temu bazująca na micie o Pigmalionie „Skóra...” staje się dla niego takim samym przewrotnym hołdem jakim „Porozmawiaj z nią” było dla baśni o Śpiącej Królewnie.

Przyjęta przez Almodovara taktyka nie ma w sobie nic z narcyzmu. Wejście w skórę głównego bohatera filmu oznacza przecież dla reżysera przyznanie się do własnych słabości. Almodovar przyjmuje pozę demiurga, który lęka się utraty kontroli nad wykreowaną rzeczywistością. Zarówno mężczyzna grany przez Antonio Banderasa, jak i sam reżyser potrafią tchnąć  życie w ograną tezę, że artystyczny talent balansuje na granicy między błogosławieństwem a przekleństwem. Rozpięcie między dwiema skrajnościami nadaje filmowi nieustanną intensywność emocjonalną. Dzięki niej spod warstwy krzykliwej stylizacji w „Skórze...” wyziera ogromna dawka szczerości.

Ocena: 8/10

środa, 21 września 2011

They're still alive! Czyli kilka słów o "Pearl Jam Twenty"


Kuchennymi drzwiami na Cinema Enchante wkrada się odrobina muzyki. Pretekstem stała się wczorajsza premiera "Pearl Jam Twenty". Cameron Crowe nakręcił bardzo dobry dokument o jednym z najważniejszych zespołów lat 90., a mnie pozwolił na sentymentalną podróż do czasów fascynacji grungem. Poniżej zamieszczam fragment krótkiej recenzji filmu, którą w całości opublikował portal "Zwierciadło.pl".

Cameron Crowe przygotował znakomity prezent na dwudzieste urodziny zespołu Pearl Jam. Dokument amerykańskiego reżysera nie ma w sobie nic z hagiograficznej laurki. Charakter filmu Crowe'a zostaje w pełni podporządkowany fenomenowi jego bohaterów. „Pearl Jam Twenty” bywa jednocześnie stateczne i zbuntowane, tradycyjne i nowoczesne, ironiczne i melancholijne. Całą tę ambiwalencję uwiarygadnia wpisane w film poczucie bezwzględnej szczerości. Właśnie dzięki niej „Pearl Jam Twenty” może spodobać się także widzom, którzy dawno już rozstroili gitary, odłożyli flanele do szafy i pozwolili zakurzyć się ulubionym płytom. Dokument Crowe'a ma w sobie moc, by odczarować tamten sentyment.

„Pearl Jam Twenty” stanowi popis reżyserskiej dociekliwości. Crowe sięga do trudno dostępnych archiwaliów, zagląda za kulisy i nie cofa się przed zadawaniem niewygodnych pytań. Członkowie Pearl Jam spowiadają się przed kamerą z pogmatwanych relacji z Kurtem Cobainem i wspominają o kryzysach w łonie własnego zespołu. Podróż do przeszłości ma jednak znaczenie oczyszczające. 
(...) dalszy ciąg na stronie "Zwierciadła"


Na deser jedna z moich ulubionych, swego czasu,  piosenek Pearl Jam:    




niedziela, 18 września 2011

Ślepa uliczka- recenzja "Drive"


Przejażdżka z Nicholasem Windingiem Refnem może wydać się efektowna. Reżyser potrafi urozmaicić swą fabułę erupcjami komiksowej przemocy i twórczymi nawiązaniami do estetyki kina noir. Tyle tylko, że pod warstwą tego tuningu ciężko dopatrzyć się czegoś autentycznie odkrywczego. Wprowadzone przez Refna innowacje nie mają w sobie postmodernistycznej energii charakterystycznej dla niektórych filmów Davida Lyncha czy Olivera Stone'a. Trudno odnaleźć w „Drive” podobną radość z zabawy kinem, pełną nonszalanckiego wdzięku grę z oczekiwaniami widza. Film Refna wygląda na tym tle raczej jak starannie odrobiona praca domowa z przetwarzania zużytych schematów. To zgrabne, choć pozbawione pasji ćwiczenie stylistyczne.

Po obejrzeniu "Drive" trudno zgodzić się z porównywaniem tego filmu do dokonań Quentina Tarantino. Podobna profesja głównych bohaterów mogłaby prowadzić opowieść Refna do zderzenia ze znakomitym „Death Proof”. Oba filmy łączy również to, że ich twórcy nie wahają się sięgnąć po stylizację retro. W „Drive” różowa czcionka napisów wydaje się jednak wyblakła, a piosenki w stylu „New Romantic” brzmią po prostu fałszywie. Inaczej niż radośnie campowy Tarantino, duński reżyser usiłuje traktować przeszłość jednocześnie z nostalgiczną powagą i ironicznym dystansem. Jazda w dwóch różnych kierunkach kończy się jednak pozostaniem w miejscu. Reakcją na wyrażaną w taki sposób ambiwalencję może być tylko wzruszenie ramion. Pozornie prosty gest sprawia jednak ból, bo Refn nie po raz pierwszy udowadnia, że dysponuje gigantycznym reżyserskim potencjałem. Pozostaje czekać aż odważy się naprawdę nacisnąć gaz do dechy.

Ocena: 5/10

środa, 14 września 2011

Śmiech przez łzy - kilka słów o 68. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji


Przed kilkoma dniami  miałem przyjemność uczestniczenia w festiwalu filmowym w Wenecji. Ze względu na unoszące się w powietrzu stężenie absurdu, czynniki niezależne, a także własne niezorganizowanie pojawiłem się na imprezie z opóźnieniem i przegapiłem kilka ważnych tytułów. W związku z tym zaznaczam, że poniższy tekst bynajmniej nie rości sobie prawa do miana podsumowania festiwalu. To raczej skromna, ale szczera wenecka impresja, której najważniejszą częścią pozostaje dla mnie galop z "Czarnym koniem" Todda Solondza. Zapraszam do lektury!
 

Najstarszy festiwal filmowy na świecie wciąż potrafi zaskakiwać. Chyba tylko w Wenecji dochodzi do odwołania wywiadu ze względu na strajk komunikacji wodnej, w przestrzeni festiwalowej nie działa ani jeden bankomat, a rozmowy z reżyserami bywają zagłuszane przez wrzaski plażowiczów. W przeciwieństwie do części polskich dziennikarzy uważam jednak, że nie ma się czym przejmować. Wpisany w wenecką imprezę chaos niesie za sobą jedyną w swoim rodzaju energię. W atmosferę tej nieprzewidywalności doskonale wpisało się także festiwalowe jury. Zamiast faworyzowanej „Rzezi”, „Wstydowi” czy „Szpiegowi” gremium pod przewodnictwem Darrena Aronofsky'ego przyznało Złotego Lwa rosyjskiemu „Faustowi” w reżyserii Aleksandra Sokurowa. Zachęcony przez odwagę jurorów chciałbym w niniejszej relacji również odstawić na bok najgłośniejsze tytuły festiwalu. Zamiast tego skupię się na filmach skromnych, przemilczanych, niesłusznie pominiętych. Wszystkie jednakowo zasługują na to, by choć na chwilę wydobyć je z cienia.

Tylko dowcip

Tegoroczna edycja weneckiego festiwalu została uznana za najbardziej udaną od wielu lat. Nie znaczy to jednak, że organizatorzy imprezy nie mają powodów do zastanowienia. Zupełnie zawiodła w tym roku konsekwentna strategia dobierania konkursowych filmów według klucza geograficznego. Rozczarowało tradycyjnie nadreprezentowane w Wenecji kino azjatyckie. Z drobnym wyjątkiem w postaci docenionej Specjalną Nagrodą Jury „Terrafermy” Emanuela Crialese klęskę ponieśli również Włosi. Podczas seansów niektórych filmów konkursowych trudno było oprzeć się wrażeniu, że znacznie ciekawsze tytuły czają się poukrywane gdzieś w pobocznych sekcjach festiwalu. Dla wielu osób do grona takich odkryć mogło należeć prezentowane w ramach przeglądu Venice Days „Ki” w reżyserii Leszka Dawida. Bardzo miło było zasiąść na widowni weneckiej Sali Darsenna i obejrzeć rodzimy film bez konieczności stosowania taryfy ulgowej. Fabularny debiut Dawida to coś więcej niż tylko sprawnie zrealizowane kino obyczajowe. „Ki” doskonale wykorzystuje potencjał drzemiący w tytułowej bohaterce. Świat oglądany oczyma dziewczyny jest jak ekstrawagancki ciuch z renomowanego butiku. Dawid przytomnie pyta jednak, czy aby na pewno nie ma on w sobie dyskwalifikującej skazy?

„Ki” może podobać się dlatego, że reżyser kwituje pasmo życiowych niepowodzeń bohaterki za pomocą tajemniczego uśmiechu. Podobna strategia jeszcze silniej wybrzmiała w kilku najciekawszych filmach tegorocznego konkursu. W żadnym z nich komizm nie ma charakterystycznych dla siebie właściwości krzepiących. Zamiast tego wydaje się raczej reakcją obronną przed poczuciem ostatecznej beznadziei. Z pewnością właśnie tak dzieje się w „Kurczaku ze śliwkami” Marjane Satrapi. W swoim drugim filmie francuska reżyserka pochodzenia irańskiego nie przestraszyła się oczekiwań jakie spadły na nią po sukcesie debiutanckiego „Persepolis”. Choć tym razem zdecydowała się na zrealizowanie filmu aktorskiego, wizualny przepych przedstawionej rzeczywistości wciąż wydaje się wyjęty jakby ze świata animacji. Co ważne, szalona wizja reżyserki ani na moment nie wymyka się jej spod kontroli. Satrapi z zegarmistrzowską precyzją łączy w swoim filmie elementy orientalnej baśni z opowieścią à la „Amelia” i wygłupem w stylu Johna Watersa. W „Kurczaku ze śliwkami” odmienne konwencje wiąże ze sobą podwójna rama autobiograficzna. Satrapi nie tylko opowiada historię z życia własnego wuja, lecz przede wszystkim skupia się na refleksji dotyczącej dylematów wpisanych w życie każdego artysty. Reżyserka opowiada historię zdolnego muzyka, który postanawia, że umrze w ciągu siedmiu dni od straty ukochanego instrumentu. Satrapi rozumie swego zrozpaczonego bohatera, ale w odpowiednim momencie potrafi go również skarcić i ośmieszyć.

Siła chwili
Podobna ambiwalencja w stosunku do bohaterów stanowi znak rozpoznawczy amerykańskiego twórcy Todda Solondza. Wyreżyserowany przez niego „Dark Horse” z przyjemnością nagrodziłbym osobistym Złotym Lwem. Historia otyłego nieudacznika, który zakochuje się w pięknej dziewczynie tylko pozornie przypomina krzepiące bajki na stałe wpisane w krajobraz amerykańskiego kina niezależnego. Bohaterowie Solondza potrafią być w tej samej chwili nieporadni i czarujący, śmieszni i godni współczucia. W „Dark Horse” całą tę gmatwaninę emocji najlepiej obrazuje jedna perfekcyjna scena. Oto para outsiderów nareszcie wydaje się szczęśliwa dzięki łączącemu ich uczuciu. Ona niespodziewanie burzy jednak tę idyllę, gdy z uśmiechem zakłopotania wyznaje partnerowi, że być może właśnie zaraziła go wirusem żółtaczki.

Traf chce, że tegoroczny festiwal w Wenecji pozostanie dla mnie zaklęty w jeszcze jednym obrazie. Chodzi o ostatnią scenę ze świetnego izraelskiego „Exchange”. Nowy film Erana Kolirina nie przypomina jego wielokrotnie nagrodzonego debiutu- „Przyjeżdża orkiestra”. Tamta historia była poczciwą, ale w gruncie rzeczy populistyczną bajką o międzyludzkiej potrzebie bliskości, która okazuje się silniejsza niż narodowe stereotypy. Dziś Kolirin nie jest już tak naiwny. W stylu przywodzącym na myśl melancholijne opowiadania Etgara Kereta mówi o mężczyźnie za wszelką cenę próbującym wyrwać się z egzystencjalnego marazmu. W końcu główny bohater wpuszcza do swojego uporządkowanego życia odrobinę absurdu. Niestety, ta taktyka pozostanie skazana na niepowodzenie. W finale filmu mężczyzna obserwuje mechaniczne ruchy dwóch postaci oddających się grze w tenisa. Gdy dostrzega wokół siebie piłkę, po chwili postanawia ją odrzucić. W ten sposób przyznaje sam przed sobą, że pozostaje w grze, której zasad nie rozumie. Ten akt bezwarunkowej kapitulacji stanowi, oczywiście, celowe nawiązanie do „Powiększenia” Michelangelo Antonioniego. Scena z filmu Kolirina jest jak przedłużenie tamtego arcydzieła. Dzięki niej tegoroczny festiwal w Wenecji udowodnił, że kino wciąż miewa w sobie siłę z jaką wpływało na świadomość widza wiele lat temu, w złotej epoce filmu autorskiego. W miejscu, gdzie przed laty nagradzano Erica Rohmera, Luisa Bunuela czy Akirę Kurosawę taka świadomość nabiera szczególnie ważnego znaczenia.

***
Już niedługo tekst ukaże się również w pierwszym numerze gazety powstającej przy sieci kin "Helios".









Start!


Do pomysłu założenia własnego bloga filmowego podchodziłem z oporami. Zaobserwowana tu i ówdzie marketingowa skuteczność takiego działania pozbawiła mnie jednak wszelkich wątpliwości z siłą prawego sierpowego Witalija Kliczki. Nie oznacza to bynajmniej, że "Cinema Enchanté" ma stanowić wyłącznie płytkie narzędzie autopromocji. Owszem, na blogu regularnie pojawiać się będą fragmenty publikowanych przeze mnie w rozmaitych mediach recenzji, artykułów czy wywiadów. Ze względu na poczucie wolności jakie daje prowadzenie własnego bloga chciałbym jednak wzbogacić tę aktywność również o działania w rodzaju środowiskowych polemik, tekstów humorystycznych bądź notek promujących ulubionych twórców.

Choć strona będzie poświęcona głównie filmowi, zakładam również sporadyczne wycieczki w stronę innych dziedzin sztuki(literatura, teatr, muzyka...). Pośrednio obliguje mnie do tego już sama nazwa bloga, która została zaczerpnięta od tytułu znakomitej płyty francuskiej wokalistki Mariny Celeste. Pomysł piosenkarki polegał na zaaranżowaniu własnych wersji największych szlagierów znanych z klasycznych francuskich filmów. Przy zachowaniu wszelkich proporcji, przyznam, że nieco podobna idea przyświecała mi w kontekście tego bloga. Chciałbym pozostawić Czytelnika w przeświadczeniu, że o klasyce można pisać nowocześnie, a ulubione przeze mnie ambitne kino europejskie nie musi być analizowane wyłącznie przy pomocy przyciężkiego języka akademickiego.


W tym momencie nie pozostaje mi nic innego jak zaproszenie do regularnego zaglądania na stronę i oddanie głosu wspomnianej Marinie: