Przed kilkoma dniami miałem przyjemność uczestniczenia w festiwalu filmowym w Wenecji. Ze względu na unoszące się w powietrzu stężenie absurdu, czynniki niezależne, a także własne niezorganizowanie pojawiłem się na imprezie z opóźnieniem i przegapiłem kilka ważnych tytułów. W związku z tym zaznaczam, że poniższy tekst bynajmniej nie rości sobie prawa do miana podsumowania festiwalu. To raczej skromna, ale szczera wenecka impresja, której najważniejszą częścią pozostaje dla mnie galop z "Czarnym koniem" Todda Solondza. Zapraszam do lektury!
Najstarszy festiwal filmowy na świecie wciąż potrafi zaskakiwać. Chyba tylko w Wenecji dochodzi do odwołania wywiadu ze względu na strajk komunikacji wodnej, w przestrzeni festiwalowej nie działa ani jeden bankomat, a rozmowy z reżyserami bywają zagłuszane przez wrzaski plażowiczów. W przeciwieństwie do części polskich dziennikarzy uważam jednak, że nie ma się czym przejmować. Wpisany w wenecką imprezę chaos niesie za sobą jedyną w swoim rodzaju energię. W atmosferę tej nieprzewidywalności doskonale wpisało się także festiwalowe jury. Zamiast faworyzowanej „Rzezi”, „Wstydowi” czy „Szpiegowi” gremium pod przewodnictwem Darrena Aronofsky'ego przyznało Złotego Lwa rosyjskiemu „Faustowi” w reżyserii Aleksandra Sokurowa. Zachęcony przez odwagę jurorów chciałbym w niniejszej relacji również odstawić na bok najgłośniejsze tytuły festiwalu. Zamiast tego skupię się na filmach skromnych, przemilczanych, niesłusznie pominiętych. Wszystkie jednakowo zasługują na to, by choć na chwilę wydobyć je z cienia.
Tylko dowcip
Tegoroczna edycja weneckiego festiwalu została uznana za najbardziej udaną od wielu lat. Nie znaczy to jednak, że organizatorzy imprezy nie mają powodów do zastanowienia. Zupełnie zawiodła w tym roku konsekwentna strategia dobierania konkursowych filmów według klucza geograficznego. Rozczarowało tradycyjnie nadreprezentowane w Wenecji kino azjatyckie. Z drobnym wyjątkiem w postaci docenionej Specjalną Nagrodą Jury „Terrafermy” Emanuela Crialese klęskę ponieśli również Włosi. Podczas seansów niektórych filmów konkursowych trudno było oprzeć się wrażeniu, że znacznie ciekawsze tytuły czają się poukrywane gdzieś w pobocznych sekcjach festiwalu. Dla wielu osób do grona takich odkryć mogło należeć prezentowane w ramach przeglądu Venice Days „Ki” w reżyserii Leszka Dawida. Bardzo miło było zasiąść na widowni weneckiej Sali Darsenna i obejrzeć rodzimy film bez konieczności stosowania taryfy ulgowej. Fabularny debiut Dawida to coś więcej niż tylko sprawnie zrealizowane kino obyczajowe. „Ki” doskonale wykorzystuje potencjał drzemiący w tytułowej bohaterce. Świat oglądany oczyma dziewczyny jest jak ekstrawagancki ciuch z renomowanego butiku. Dawid przytomnie pyta jednak, czy aby na pewno nie ma on w sobie dyskwalifikującej skazy?
„Ki” może podobać się dlatego, że reżyser kwituje pasmo życiowych niepowodzeń bohaterki za pomocą tajemniczego uśmiechu. Podobna strategia jeszcze silniej wybrzmiała w kilku najciekawszych filmach tegorocznego konkursu. W żadnym z nich komizm nie ma charakterystycznych dla siebie właściwości krzepiących. Zamiast tego wydaje się raczej reakcją obronną przed poczuciem ostatecznej beznadziei. Z pewnością właśnie tak dzieje się w „Kurczaku ze śliwkami” Marjane Satrapi. W swoim drugim filmie francuska reżyserka pochodzenia irańskiego nie przestraszyła się oczekiwań jakie spadły na nią po sukcesie debiutanckiego „Persepolis”. Choć tym razem zdecydowała się na zrealizowanie filmu aktorskiego, wizualny przepych przedstawionej rzeczywistości wciąż wydaje się wyjęty jakby ze świata animacji. Co ważne, szalona wizja reżyserki ani na moment nie wymyka się jej spod kontroli. Satrapi z zegarmistrzowską precyzją łączy w swoim filmie elementy orientalnej baśni z opowieścią à la „Amelia” i wygłupem w stylu Johna Watersa. W „Kurczaku ze śliwkami” odmienne konwencje wiąże ze sobą podwójna rama autobiograficzna. Satrapi nie tylko opowiada historię z życia własnego wuja, lecz przede wszystkim skupia się na refleksji dotyczącej dylematów wpisanych w życie każdego artysty. Reżyserka opowiada historię zdolnego muzyka, który postanawia, że umrze w ciągu siedmiu dni od straty ukochanego instrumentu. Satrapi rozumie swego zrozpaczonego bohatera, ale w odpowiednim momencie potrafi go również skarcić i ośmieszyć.
Siła chwili
Podobna ambiwalencja w stosunku do bohaterów stanowi znak rozpoznawczy amerykańskiego twórcy Todda Solondza. Wyreżyserowany przez niego „Dark Horse” z przyjemnością nagrodziłbym osobistym Złotym Lwem. Historia otyłego nieudacznika, który zakochuje się w pięknej dziewczynie tylko pozornie przypomina krzepiące bajki na stałe wpisane w krajobraz amerykańskiego kina niezależnego. Bohaterowie Solondza potrafią być w tej samej chwili nieporadni i czarujący, śmieszni i godni współczucia. W „Dark Horse” całą tę gmatwaninę emocji najlepiej obrazuje jedna perfekcyjna scena. Oto para outsiderów nareszcie wydaje się szczęśliwa dzięki łączącemu ich uczuciu. Ona niespodziewanie burzy jednak tę idyllę, gdy z uśmiechem zakłopotania wyznaje partnerowi, że być może właśnie zaraziła go wirusem żółtaczki.
Traf chce, że tegoroczny festiwal w Wenecji pozostanie dla mnie zaklęty w jeszcze jednym obrazie. Chodzi o ostatnią scenę ze świetnego izraelskiego „Exchange”. Nowy film Erana Kolirina nie przypomina jego wielokrotnie nagrodzonego debiutu- „Przyjeżdża orkiestra”. Tamta historia była poczciwą, ale w gruncie rzeczy populistyczną bajką o międzyludzkiej potrzebie bliskości, która okazuje się silniejsza niż narodowe stereotypy. Dziś Kolirin nie jest już tak naiwny. W stylu przywodzącym na myśl melancholijne opowiadania Etgara Kereta mówi o mężczyźnie za wszelką cenę próbującym wyrwać się z egzystencjalnego marazmu. W końcu główny bohater wpuszcza do swojego uporządkowanego życia odrobinę absurdu. Niestety, ta taktyka pozostanie skazana na niepowodzenie. W finale filmu mężczyzna obserwuje mechaniczne ruchy dwóch postaci oddających się grze w tenisa. Gdy dostrzega wokół siebie piłkę, po chwili postanawia ją odrzucić. W ten sposób przyznaje sam przed sobą, że pozostaje w grze, której zasad nie rozumie. Ten akt bezwarunkowej kapitulacji stanowi, oczywiście, celowe nawiązanie do „Powiększenia” Michelangelo Antonioniego. Scena z filmu Kolirina jest jak przedłużenie tamtego arcydzieła. Dzięki niej tegoroczny festiwal w Wenecji udowodnił, że kino wciąż miewa w sobie siłę z jaką wpływało na świadomość widza wiele lat temu, w złotej epoce filmu autorskiego. W miejscu, gdzie przed laty nagradzano Erica Rohmera, Luisa Bunuela czy Akirę Kurosawę taka świadomość nabiera szczególnie ważnego znaczenia.
***
Już niedługo tekst ukaże się również w pierwszym numerze gazety powstającej przy sieci kin "Helios".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz