wtorek, 20 września 2011

Tribute to: Pedro Almodovar




Deklarowane wszem i wobec zamiłowanie do kina autorskiego nie pozwala mi przegapić takiej okazji. Premiera "Skóry, w której żyję" stanowi świetny pretekst do przyjrzenia się dorobkowi jednego z najoryginalniejszych twórców współczesnego kina. Wraz z zaprzyjaźnionymi młodymi krytykami filmowymi opisujemy nasze ulubione filmy Pedro Almodovara!

Bartosz Czartoryski :

"Skóra, w której żyję" (2011)
  
Najlepszy film Almodóvara? No cóż, podchodząc do tematu obiektywnie, powinienem rzucić jakimś innym tytułem, lecz powiem "Skóra, w której żyję". Wybrałem się na ten film z prostej przyczyny - - Almodóvar w wywiadach wspominał, że nakręcił horror. Biorąc pod uwagę materiał źródłowy, byłem w stanie mu uwierzyć. W gruncie rzeczy ma rację, bo jego nowe dzieło to sterylny, szpitalny gotyk. "Skóra..." bazuje na jednym z mitów popkultury, micie Frankensteina i jego monstrum, choć oczywiście Almodóvar kanoniczną historię przepuścił przez swój autorski filtr. Dlatego na film ten nie można patrzeć jako na kino gatunkowe, choć jest to kuszące, szczególnie dla mnie. Spektrum znaczeniowe jest jednak o wiele szersze. Na pewno amatorzy twórczości Almodóvara dostrzegą w większym niż ja stopniu, że "Skóra..." znakomicie uzupełnia filmografię hiszpańskiego reżysera. 
  

Piotr Czerkawski:

"Czym sobie na to wszystko zasłużyłam?" (1984)

„Czym sobie na to wszystko zasłużyłam?” różni się od wcześniejszych filmów Almodovara. Próżno szukać w nim atmosfery szalonej stypy po generale Franco, która definiowała na przykład „Labirynt namiętności”. Hiszpańskiemu mistrzowi wciąż starcza jednak fantazji, by zmieścić w jednej fabule dentystę- pedofila, zrzędliwą babcię i ekshibicjonistycznego sąsiada. Przede wszystkim liczy się jednak Gloria- uciemiężona kura domowa, która w odpowiednim momencie potrafi pokazać pazury. Almodovar przypatruje się losom bohaterki z mieszaniną neorealistycznego współczucia i wysnutego z filmów zaprzyjaźnionego Johna Watersa czarnego humoru. Przy okazji już w tytule formułuje pytanie- mantrę, które z odpowiednio przesadną intonacją zadawać sobie będą wszystkie jego późniejsze bohaterki. Kino Almodovara stanie się poszukiwaniem odpowiedzi.
  

Błażej Hrapkowicz:

"Przerwane objęcia" (2009)
  
Wybór zapewne nieco zaskakujący, ale nie będzie już niespodzianką to, że tak naprawdę "Przerwane objęcia" nie są moim ulubionym filmem Almodovara. Tym niemniej - wbrew wielu krytykom - cenię tę kinofliską, autotematyczną i emanującą miłością do ekranu historię niewidomego reżysera, który desperacko stara się ocalić pamięć, a co za tym idzie tożsamość. Wybrałem "Przerwane objęcia" głównie ze względu na jedną scenę, w której bohater próbuje poukładać wspomnienia i udaje mu się to dopiero wówczas, gdy przeistaczają się one w opowieść. Człowiek jest zwierzęciem narracyjnym - wiemy to od Rolanda Barthesa, ale mało kto powiedział o tym piękniej niż Almodovar w "Przerwanych objęciach".
  

Kaja Klimek:

"Porozmawiaj z nią" (2002)
  
Jednak. Nostalgia za chodzeniem do kina w liceum na "poważne filmy" circa 2002 zwycięża. A przy okazji to pierwszy film Pedro Almodovara, który widziałam. Z koleżankami z liceum. Te emocje (wtedy jeszcze nie "almodovarowskie") i to wysokie stężenie egzaltacji w powietrzu. Pierwszego się nie zapomina, pierwszy najlepszy, do pierwszego się porównuje, pierwsze śliwki nie-robaczywki.
Plus trzy skojarzenia:
1) "Café Müller", czyli Pina Bausch, na zawsze w sprzężeniu zwrotnym z Almodovarem.
2) "Kukurukuku", czyli nie wafelek, ale "Cucurrucuu Paloma" - przecudnej urody utwór Caetano Veloso.
3) Ostateczna dekonstrukcja baśni o Śpiącej Królewnie.
  

Urszula Lipińska:

"Skóra, w której żyję" (2011) 

Almodovar mrocznieje na starość – w „Przerwanych objęciach” kolorki blakły ustępując miejsca nostalgii, w „Skórze, w której żyję” każdy bohater nosi w sumieniu mroczny sekret. Właściwie, nikogo nie można w tym filmie być pewnym, a role kata i ofiary odwracają się w miarę rozwoju fabuły w dosyć nadzwyczajny sposób. Niby tylko Verę zamknięto w złotej klatce, ale swoją klatkę, zbudowaną z własnych pragnień i obsesji okazuje się tu mieć każdy. Każdy z bohaterów gdzieś utknął, a sterylny dom w którym toczy się większość akcji wydaje się symbolizować tę klatkę bardzo dosłownie. Fascynującą postacią w tym filmie jest Marilla, niezbyt wyeksponowana, choć chyba najtragiczniejsza w całym tym towarzystwie. Ona jest źródłem wszystkiego, co dzieje się na ekranie i cichą obserwatorką poniekąd „swojego dzieła”. Sam reżyser stwierdził gdzieś, że kreował ją na taką matronę, głowę rodziny kryminalistów (te blond loki!), która wypuściła na świat dwóch synów i patrzy jak obaj ślepo rozwijają złowieszcze plany podyktowane przez traumę z przeszłości. Z kolei w Verze jest coś współczesnego: otaczają ją ekrany, jest niedostępna, do nieprzyzwoitości perfekcyjna i nieskażona, wciąż obserwowana i oceniana. Niby żyjąca w odosobnieniu, a jednak pod ciągłym ostrzałem. Czy Pedro nie chce nam w ten sposób przewrotnie wytknąć palcem chorego kształtu współczesnego świata? Czy przekornie nie chce nam opowiedzieć czegoś o pozorach kreowanych na ekranach telewizorów i komputerów, w głębi duszy, delikatnie mówiąc, dalekich od ideału? Pięknie to wszystko zwieńczone almodovarowską podróżą po kinie: bez udawania, że reżyser wymyślił swój film sam, co rusz składa ładne pokłony mistrzom, ale żeby nie przesadzać ze skromnością - cytuje i swoje „Kiki”.

 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz