środa, 30 grudnia 2015

Najbardziej oczekiwane filmy 2016 roku





1. Nienawistna ósemka (Quentin Tarantino)

Każdy film Quentina Tarantino ma pewne miejsce w takim zestawieniu, choćby dlatego, że jest filmem Quentina Tarantino. A jeśli reżyser zapowiada w dodatku połączenie westernowego klimatu z atmosferą rodem ze „Wściekłych psów”, rezultatem musi być pierwsza lokata.

2. Ave, Cezar (Joel Coen, Ethan Coen)

Bracia Coen, uzbrojeni w zwyczajową przewrotność i sarkazm, ruszają na podbój hollywoodzkiego imperium. Czy uda im się utrzymać poziom „Bartona Finka”?

3. Pokój (Lenny Abrahamson)

Jeden z najczęściej nagradzanych filmów sezonu, który na poziomie streszczenia brzmi jak krzyżówka „Tideland” Gilliama z „W piwnicy” Seidla. Zapowiada się co najmniej intrygująco.

4. Carol (Todd Haynes)

Czołowy twórca New Queer Cinema kontynuuje marsz w stronę mainstreamu. Dotychczas  czynił to bez szkody dla artystycznej jakości swoich filmów. Wszystkie recenzje wskazują, że tak samo będzie i tym razem.

5. Spotlight (Tom McCarthy)

W czasach kryzysu prasy robić film o wciąż drzemiącej w niej sile? Kibicuję temu karkołomnemu zamysłowi, zwłaszcza, że szczerze lubię poprzednie filmy McCarthy’ego.

6. Zjawa (Alejandro Gonzalez Inarritu)

Nie ukrywam, że jestem wiernym widzem telenoweli o oscarowych perypetiach Leonardo diCaprio i liczę w końcu na szczęśliwe zakończenie.

7. Tysiąc i jedna noc (Miguel Gomes)

Reżyser „Tabu” – jednego z moich ulubionych filmów ostatnich lat – wraca z filmem wpisującym najnowszą historię Portugalii w kontekst baśni Szeherezady. Każdy inny twórca byłby w takiej sytuacji skazany na klęskę, ale dla Gomesa nie ma rzeczy niemożliwych.

8. Opowieść o miłości i mroku (Natalie Portman)

Lubię Natalie Portman i doceniam brawurę, która każe jej w reżyserskim debiucie sięgnąć po książkę Amosa Oza. Mocno liczę, że ten skok na głęboką wodę zakończy się sukcesem.

9. Ostatnia rodzina (Jan Matuszyński)

Historia Beksińskich wydaje się samograjem, a stojące za filmem nazwiska dają nadzieję, że obejrzymy coś wykraczającego poza schematy kina biograficznego.

10. Wołyń (Wojciech Smarzowski)

Wierzę, że Smarzowski zapomni o chybionym „Pod mocnym aniołem” i znowu celnie trzaśnie nas siekierą w łeb.



sobota, 19 grudnia 2015

Polski dokument potrzebuje fermentu - fragment rozmowy z Marcinem Koszałką (styczniowy numer "Zwierciadła")






Piotr Czerkawski: Zyskałeś rozgłos jako twórca kontrowersyjnych, do bólu szczerych dokumentów o swoim najbliższym otoczeniu. Teraz nakręciłeś „Czerwonego pająka” – fabułę o seryjnym mordercy. Czy ten film jest dla ciebie równie osobisty jak poprzednie?

Marcin Koszałka: Na pewno w mniejszym stopniu niż dokumenty, w których często ujawniam swoją obecność, identyfikuję się z bohaterami i zwracam się do nich zza kamery. W „Czerwonym pająku” podejmuję jednak temat, który nie daje mi spokoju od dawna, a mianowicie zainteresowanie człowieka złem.

Co sprawia, że ta kwestia tak bardzo cię fascynuje?

Mam wrażenie, że współczesne zło jest zupełnie inne niż kiedyś. Coraz częściej zaczyna przyjmować postać transu. Wystarczy znaleźć w sobie odpowiednio silną determinację albo otępić się jakimiś narkotykami  i pójść za swoim pragnieniem, bez względu na konsekwencje. Przypomnij sobie sprawę niemieckiego pilota, który kilka miesięcy temu sprowokował katastrofę samolotu. Na koniec okazało się, że nie miał żadnego istotnego motywu. Leczył lekką depresję, został porzucony przez dziewczynę i to wszystko. Zło bywa dziś banalne, ale staje się przez to chyba tym bardziej przerażające.

Niektórzy twierdzą, że zło tkwi w absolutnie każdym człowieku i wystarczy poczekać na splot okoliczności, w których się ujawni. Zgadzasz się z tym?

Nie sądzę, by każdy był zdolny do popełnienia zła. Na pewno mamy za to skłonności do jego biernej obserwacji. Niektórych ludzi, nie ukrywam, że mnie także, ekscytuje przyglądanie się  temu, co zakazane i naganne moralnie. Tyle tylko, że większość z nas nigdy się do tego nie przyzna.

Dlaczego ty masz na to odwagę?

Bo mogę realizować swoje fantazje w kinie i sprawiać w ten sposób, że stają się zupełnie nieszkodliwe. Na potrzeby „Czerwonego pająka” kręciliśmy scenę zabójstwa małego chłopca. Na planie użyliśmy fantomu, który wyglądał zupełnie jak prawdziwy człowiek. Podczas zdjęć wczułem się w atmosferę, towarzyszył mi ten sam dreszcz emocji, który mógł przeszywać prawdziwego mordercę. Gdy krzyknąłem „Cięcie”, błyskawicznie wróciłem jednak do rzeczywistości i mogłem ze spokojem pojechać do domu na obiad. Kino daje ci nieograniczoną przyjemność, ale chroni przed jej niechcianymi konsekwencjami. Działa trochę jak seks z zabezpieczeniem.

Ciekawe, że sięgasz akurat po takie porównanie. Wielu morderców wspominało, że przy okazji swoich czynów doznawało czegoś na kształt erotycznej satysfakcji. Jak myślisz, dlaczego seks tak często łączy się z przemocą?

Nie jest tajemnicą, że – według wielu – ból zwiększa podniecenie, a przyjemność nie może obyć się bez pewnej dawki cierpienia. Na tej zasadzie funkcjonują zarówno całkiem normalne związki międzyludzkie, jak totalitarne systemy.  Najbardziej ekstremalny był pod tym względem nazizm. Rzadko kiedy wspomina się o tym, że w Auschwitz prosperował burdel, w którym więźniowie oddawali się innym więźniom. Przez długi fascynowałem się tym tematem i chciałem zrobić o nim film.
(…)

Po twoich dokumentach poświęconych członkom najbliższej rodziny pisano, że zbliżasz się do granic intymności. A może jednak da się pójść jeszcze dalej?

Cały czas się nad tym zastanawiam. Zawsze robiłem filmy o sobie i swoich obsesjach, ale zwykle pozostawałem w cieniu i ukrywałem się za swoimi bohaterami. Tymczasem korci mnie teraz, żeby wystąpić samemu przed kamerą, przeżyć pewnego rodzaju katharsis i odsłonić się jako reżyser, który manipuluje życiem swoim i innych. Właściwie wszyscy twórcy filmów dokumentalnych postępują w ten sposób. Także ci, którzy zasłaniają się pięknymi i wzniosłymi formułkami o misji swojego zawodu. Mnie uprawianie tego rodzaju gry męczy i potrzebuję się z tego artystycznie wyspowiadać. Dojrzałem, żeby powiedzieć widzom: „Mówicie, że jestem niemoralny? Macie rację. Aby osiągnąć swój cel, robię czasem straszne rzeczy”.

Co konkretnie masz na myśli?

Pamiętasz mój dokument „Do bólu”, ten o pięćdziesięcioparoletnim psychiatrze, Jacku, który nie może uwolnić się spod wpływu matki? Wiedziałem, że bohaterka nie znosi nowej partnerki swojego syna. Gdy się umawiali, brałem więc za telefon i wydawałem ich matce, bo jej reakcje były mi potrzebne do filmu. Tego rodzaju przykłady można mnożyć. Nie mówię tego, żeby pochwalić się jakim wielkim jestem prowokatorem. Chcę raczej powiedzieć, że bywają chwile, gdy jako twórca źle się czuję sam ze sobą.

Tyle tylko, że twoje odważne pomysły zawsze służą jakiemuś nadrzędnemu celowi. Dzięki „Do bólu” Jacek dowiedział się prawdy o sobie i otrzymał impuls do zmiany swojego życia.

Być może – skoro tak mocno korzystałem z prywatności innych ludzi, także własnych rodziców – jestem im zwyczajnie winien film o sobie? Nie ukrywam, że marzy mi się też wywołanie fermentu w polskim dokumencie. Do tej pory wszystko odbywa się na zasadzie samooszukiwania: my udajemy, że nie wpływamy na filmowaną rzeczywistość, a widz wierzy w tę iluzję, bo dzięki temu czuje się bezpieczniej. Chciałbym pokazać, że to nie takie proste, a środowisko dokumentalistów to nie klub dżentelmenów. Na pewno zostałbym wtedy zlinczowany przez własne środowisko, ale chyba właśnie to mnie pociąga. Gniew, który wywołam, może okazać twórczy, a wtedy polskie kino tylko by na tym skorzystało.

To nie koniec kontrowersji z twoim udziałem. Nadal marzysz o tym, że twoja córka zostanie filmowcem i zarejestruje śmierć swojego ojca?


Nie chcę jej do niczego zmuszać, ale nie ukrywam, że byłoby mi to na rękę. Nakręciłaby dokument o mnie, a ja nigdy bym go nie zobaczył. Powstałby wówczas „hiperfilm”, rzecz bez precedensu w kinie. Oczywiście córka zostałaby pewnie zaatakowana ze wszystkich stron, ale mój synek, który jest od niej dużo młodszy, mógłby nakręcić dokument o tym jak jego siostra radzi sobie z tym wszystkim jako artystka. Uruchomilibyśmy prawdziwe perpetuum mobile, a ja uśmiechałbym się zza grobu.

(...) Cały wywiad w najnowszym numerze miesięcznika Zwierciadło


środa, 16 grudnia 2015

Prymusi na wagarach. Polskie kino 2015- głos w debacie miesięcznika "Odra"




Tekst stanowi ostatni głos w - toczącej się na łamach miesięcznika "Odra" - debacie o polskim kinie. W poprzednich numerach pisma swoje artykuły zamieścili Marcin Adamczak i Tadeusz Lubelski.

Luty 2015. Jeszcze nie wywietrzał z głów szampan odkorkowany po berlińskim sukcesie filmu „Body/ciało”, a już nadarzyła się kolejna okazja do świętowania. Dzięki „Idzie” Pawła Pawlikowskiego Polska – po raz pierwszy w historii – mogła cieszyć się z Oscara dla najlepszego filmu zagranicznego. Trudno było wymarzyć sobie lepszy prezent na dziesięciolecie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i zakończenie kadencji jego szefowej – Agnieszki Odorowicz. Rola PISF-u w osiągnięciu tych sukcesów jest nie do przecenienia, a z wrodzoną skrupulatnością opisał ją już Marcin Adamczak w tekście „Notatki ze Złotego Wieku”. Od siebie dodam jeszcze tylko, że za tajemnicę sukcesu Instytutu uważam, między innymi, jego niezależność polityczną.

(...) Najważniejsze jednak, by w okresie zasłużonego świętowania przedstawiciele rodzimego środowiska filmowego nie osiedli na laurach, lecz zakasali rękawy i wrócili do pracy. Ze zdumieniem reaguję bowiem na – wyrażane zarówno na łamach prasy, jak w kuluarowych rozmowach – głosy części moich kolegów po fachu, którzy widzieliby w Polsce kinematograficzne mocarstwo. Podyktowane szlachetną naiwnością tyrady, zapewne wbrew intencjom głosicieli, mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Nie jestem zwolennikiem manifestów i programów, ale jeśli krytyka filmowa ma od odegrania jakąś rolę, na pewno nie jest nią utwierdzanie reżyserów w stanie samozadowolenia i sytości ducha. Zamiast tego powinniśmy raczej dopingować filmowców do działania, życzliwie podpowiadać jego potencjalne kierunki, a potem uczciwie oceniać efekty pracy.

(….)

W poszukiwaniu hierarchii

Podzielam, wyrażony w tekście "Kino na trudne czasy", entuzjazm Tadeusza Lubelskiego wobec „Body/ciało”, które uważam za najlepszy polski film 2015 roku. Opowieść  o trudnej, lecz zwieńczonej sukcesem, drodze do rodzinnego pojednania, przynosi widzowi katharsis. Jest to jednak – rzadki w naszym kinie – przykład oczyszczenia poprzez śmiech. Jeśli film Szumowskiej poddaje się jakiekolwiek klasyfikacji gatunkowej, należałoby uznać go za czarną komedię. Reżyserka przedstawia współczesną Polskę jako siedlisko absurdów, na drugim planie odwołuje się do spraw, o jakich swego czasu rozpisywały się tabloidy. Zauważa, że w poszukiwaniu poczucia bezpieczeństwa chętnie dajemy wiarę fałszywym prorokom i pozwalamy karmić się metafizycznymi iluzjami. Jakby w proteście kaznodziejskim zapędom późnego Kieślowskiego czy Zanussiego, w „Body/ciało” sprawa okazuje się dużo prostsza. Ratunek przed otaczającym nas zewsząd chaosem tkwi w drugim, najbliższym nam człowieku. Scena, w której filmowi ojciec i córka chichoczą w obecności medium próbującego nieudolnie nawiązać kontakt z zaświatami, prowokuje solidarny uśmiech na twarzy widza. 

Nie zgadzam się z krakowskim profesorem, który bezpardonowo potraktował najnowszy film Jerzego Skolimowskiego. Dla mnie „11 minut”, mimo kilku oczywistych mankamentów, wciąż pozostaje jednym z najciekawszych tytułów sezonu. Jeśliby trzymać się kryteriów określonych przez Lubelskiego, warto zauważyć, że w filmie Skolimowskiego kryje się potencjał terapeutyczny. Weteran polskiego opowiedział historię świata zmierzającego ku nieuchronnemu końcowi. Podstawową przyczyną nadchodzącego nieszczęścia okazuje się seria nieporozumień pomiędzy bliskimi sobie ludźmi. Skolimowski wyraźnie sugeruje, że gdyby bohaterowie zbudowali trwalszą więź, mieli wobec siebie więcej empatii i zaufania, tragedia byłaby możliwa do uniknięcia. Przy okazji reżyser, wspomagany przez grono zdolnych współpracowników na czele z montażystką i operatorem, popisuje się formalną maestrią, wypełnia swój film adrenaliną i punkową wręcz energią. Realizacyjnym majstersztykiem okazała się zwłaszcza wbijająca w fotel sekwencja finałowa.

Do własnej listy najciekawszych polskich filmów ostatnich miesięcy chciałbym dołączyć  także „Polskie gówno”. Debiut Grzegorza Jankowskiego wydaje mi się godny uwagi nie tylko dlatego, że emanuje wyrazistym, rockandrollowym humorem, którego na co dzień próżno szukać w polskim kinie. Programowe błazeństwo „Polskiego gówna” zaskakująco harmonijnie łączy się z powagą poruszanych treści. Stoję na stanowisku, że film Jankowskiego stanowi jedno z najuczciwszych w polskim kinie rozliczeń z transformacją ustrojową. Twórcy przypominają, że za ofiarami systemowych przekształceń mogą czuć się nie tylko górnicy zwalniani z kopalń i mieszkańcy popegeerowskich wsi, lecz także niezależni artyści. Nieporadni, zagubieni w nowej rzeczywistości muzycy próbujący ocalić resztki ideałów, wzbudzają jednocześnie śmiech i wzruszenie. „Polskie gówno” pozostaje filmem uczciwym także dlatego, że – jako opowieść o zbuntowanych bohaterach – samo przyjmuje ton pełen dezynwoltury. W swoim debiucie Jankowski celowo  zrywa z ciągiem przyczynowo – skutkowym i nieustannie zaciera granicę między fabułą a dokumentem. Wszystko to sprawia, że „Polskie gówno” należy do filmów, które wnoszą do polskiego kina paradoksalny powiew świeżości.

(...)

Zamiast rewolucji

Zarówno Marcin Adamczak, jak i Tadeusz Lubelski w swoich tekstach nie tylko diagnozują aktualny stan polskiego kina, lecz także piszą o filmach, które dopiero chcieliby zobaczyć. Nie pozostaje mi nic innego jak poświęcić ostatnią część swego tekstu właśnie temu zagadnieniu. Moją uwagę zwrócił postulat Lubelskiego marzącego o powstaniu „polskiego Django” opartego na książce „Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793-1914” Daniela Beauvis. Wiele wskazuje na to, że podobny film jest już w fazie planów duetu Borys Lankosz – Zygmunt Miłoszewski. Reżyser i scenarzysta nie inspirują się wprawdzie „Trójkątem ukraińskim”, tylko „Fantomowym ciałem króla” Jana Sowy, lecz cele mają w gruncie rzeczy podobne. W wywiadach deklarują, że interesuje ich historyczne rozliczenie ze szlacheckimi mitami, pańszczyzną i panującymi w I Rzeczpospolitej nierównościami społecznymi. Czekam na ten film z niecierpliwością, bo uważam, że opowiadanie o przemilczanych, nierzadko wstydliwych fragmentach z historii kraju należy do najważniejszych zadań polskiego kina.

Z tego samego powodu moje ogromne zainteresowanie budzi projekt Marcina Koszałki skupiony na kwestii Goralenvolk i kolaboracji części mieszkańców Podhala z nazistami. Potencjał na fascynujące historie kryje w sobie także powojenna historia Polski. W ankiecie Krytyki Politycznej „III RP – kino, którego nie było” Jakub Majmurek apelował o powstanie filmu, który „potrafiłby zaproponować syntetyczny skrót wojny, stalinizmu, PRL-u, Solidarności i ostatnich 25 lat”. Podobną próbę, zakończoną fiaskiem, podjął ostatnio Jerzy Stuhr w „Obywatelu”. Być może publicysta „Krytyki Politycznej” ma rację, gdy sugeruje, że znacznie lepszego materiału na taki film mogłaby dostarczyć biografia Jerzego Urbana.

We wspomnianej ankiecie pojawiają się także koncepcje wykraczające poza historię i politykę. Dziennikarka Karolina Pasternak pisze o – zapowiadanym kilka lat temu przez Bartosza Konopkę – dokumentu o seksualności Polaków w PRL-u. Taki film wydaje nam się potrzebny o tyle, że kino słynie z pruderii, a przy każdej wzmiance o erotyce oblewa się rumieńcem wstydu.

Wszystkie te, odległe od siebie pomysły, łączy przekonanie, że do powinności rodzimych filmowców należy dziś przełamywanie tabu, przekraczanie granic i przesuwanie marginesów zainteresowań. Innymi słowy, polskie kino, prezentujące dotychczas mentalność prymusa, powinno wyjechać na wagary, ruszyć w sztubackie tournée zdezelowanym vanem rodem z filmu „Polskie gówno”. Nie chodzi zresztą wyłącznie o gotowość do historycznego rewizjonizmu czy obyczajowej prowokacji. Aktem jednakowej odwagi wydaje mi się na przykład oddanie głosu bohaterom wykluczonym dotychczas z kręgu zainteresowań filmowców.

Na swoją reprezentację we współczesnym polskim kinie wciąż czekają intelektualiści. Po 1989 roku ta grupa społeczna była obecna na ekranie niemal wyłącznie jako obiekt, znakomitej skądinąd, satyry Marka Koterskiego. Co jednak ze spojrzeniem poważniejszym, obecnym niegdyś w „Iluminacji” czy „Barwach ochronnych” Zanussiego? Dylematy współczesnego inteligenta – zmuszonego do poniżającej rywalizacji z kolegami i poświęcania rozwoju naukowego kosztem „kariery”– są dziś równie ciekawe jak przed laty.

Grupą równie niedowartościowaną przez polskie kino wydaje mi się pokolenie współczesnych dwudziestoparolatków. Z pozoru taka opinia może brzmieć absurdalnie. Młodzi ludzie są dziś przecież bohaterami bardzo wielu filmów. Problem jednak w tym, że większość z nich sięga po tandetne klisze i zużyte schematy. Wchodzący w dorosłość bohater interesuje dziś rodzimego reżysera o tyle, o ile dokona czegoś bulwersującego, a najlepiej popełni morderstwo. Próżno szukać w naszym kinie młodych ludzi rozważających skomplikowane dylematy uczuciowe, prowadzących błyskotliwe rozmowy, legitymujących się ciekawymi zainteresowaniami. Aby odnaleźć tego rodzaju emocje, polski widz wciąż musi sięgać po filmy niemieckie, francuskie bądź amerykańskie. Bardzo chciałbym, żeby ten stan rzeczy jak najszybciej uległ zmianie.

Nie ma wątpliwości, że podobne postulaty można było formułować już od dawna. Różnica polega na tym, że teraz mają realną szansę realizacji. Dzieje się tak także dlatego, że – na niespotykaną od dawna skalę – obserwujemy w polskim kinie przypływ nowej energii. W samym 2015 roku oglądaliśmy na ekranach tak obiecujące debiuty jak wspomniane „Polskie gówno”, „Noc Walpurgi” Marcina Bortkiewicza, „Intruz” Magnusa von Horna, „Czerwony pająk” Marcina Koszałki  czy „Córki dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej. Już teraz wiadomo, że w przyszłym roku ta lista powiększy się co najmniej o kilka nazwisk. Debiutanci są w komfortowej sytuacji, bo wchodzą do zawodu w momencie, w którym polskie kino stoi na ustabilizowanym, wysokim poziomie. Zamiast rewolucji, wypada żądać od niego odrobinę większej odwagi i wyrazistości. Jako krytyk obiecuję, że będę upominał się o te przemiany i jako pierwszy wyrażę radość, gdy w końcu nastąpią.


Cały tekst w grudniowym wydaniu miesięcznika Odra




poniedziałek, 7 grudnia 2015

Uczę się elegancji i empatii - rozmowa z Radu Jude, reżyserem "Aferim"




Piotr Czerkawski: Fabuła twojego najnowszego filmu – nagrodzonego na Berlinale – „Aferim” została osadzona w realiach dziewiętnastowiecznej Rumunii. Dlaczego zdecydowałeś się cofnąć do aż tak odległych czasów?

Radu Jude: Uważam, że przeszłość wywiera wpływ na teraźniejszość, nawet jeśli czyni to w sposób nieoczywisty i bardzo głęboko ukryty. Podobna zasada sprawdza się nie tylko w odniesieniu do narodów i wielkich zbiorowości, lecz także jednostkowych życiorysów. Dzięki temu odkryciu psychoanalitycy zarobili już mnóstwo pieniędzy.

Co konkretnie „Aferim” mówi nam o współczesności?

Tak jak w czasach, które opisuję, rumuńskie społeczeństwo pozostaje zatrute przez mizoginię i ksenofobię. Wielki problem wciąż stanowi pogardliwy stosunek moich rodaków do mniejszości cygańskiej.  Nie ma wątpliwości, że stereotypy i uprzedzenia, które go prowokują, nie zostały zrodzone wczoraj, lecz są przekazywane z pokolenia na pokolenie.

Z czego właściwie bierze się nieprzemijająca niechęć części Rumunów do Cyganów?

Do pewnego stopnia to kwestia uniwersalnego i pojawiającego się w każdym społeczeństwie rasizmu. Pod internetowymi wywiadami, których udzielam na temat „Aferim”, zawsze znajduje się mnóstwo komentarzy nawołujących do nienawiści na tle etnicznym. Ufam jednak, że to punkt widzenia garstki radykałów. Groźniejsze wydaje mi się podejście tych spośród moich rodaków, którzy nigdy nie nazwaliby się rasistami. Jednocześnie jednak na każdym kroku wyrażają oni frustrację faktem, że pochodzący z Rumunii Cyganie żebrzą na ulicach europejskich miast i w ten sposób psują wizerunek naszego kraju. Jak widać, nasza postawa często stanowi zatem rezultat niewyleczonych kompleksów wobec Zachodu. Mam nadzieję, że  sytuację choć w części uzdrowi teraz przynależność Rumunii do Unii Europejskiej.

(…)
Ze względu na poruszaną tematykę, a także groteskowy, tragikomiczny klimat twój film bywa często zestawiany z „Django” Quentina Tarantino. Jak reagujesz na te porównania?

Nie mam nic przeciwko nim, ale jednocześnie nie mogę odpędzić się od skojarzeń z pewną reklamą sprzed paru lat. Szwajcarska rodzina odwiedza  rumuńskich krewnych i na powitanie wręcza im tabliczkę czekolady. Rumuni dziwnie się patrzą i mówią: „Czekolada? A po co nam czekolada? Mamy przecież bardzo dobrą u siebie”. Trochę podobnie jest z „Aferim” i „Django”.

Czy to oznacza, że podczas pracy nad „Aferim” nie inspirowałeś się westernami?

Obejrzałem ich bardzo wiele, ale zawsze pamiętałem, by przefiltrować swoje wrażenia przez specyfikę rumuńskich realiów. Istotny wpływ na moje myślenie o „Aferim” wywarli „Poszukiwacze” Johna Forda i „Rzeka czerwona” Howarda Hawksa. To akurat dość oczywiste inspiracje, ale czasem czerpię z dorobku innych twórców w sposób intuicyjny i mocno zakamuflowany. Po obejrzeniu żadnego z moich filmów nie odgadłbyś zapewne, że za jednego ze swych największych mistrzów uważam Hou – hsiao Hsiena.

Zanim zadebiutowałeś w 2009 roku filmem „Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie”, zdobywałeś doświadczenie jako asystent wielu starszych reżyserów, między innymi słynnego Costy – Gavrasa. Co konkretnie zawdzięczasz temu twórcy?

Trafiłem na niego, gdy kręcił w Rumunii film „Amen”, a ja byłem bardzo młody i skupiony na praktycznym aspekcie reżyserii. Chciałem podpatrzeć jak najwięcej sztuczek technicznych i metod pracy na planie. Dopiero niedawno zrozumiałem, że lekcja udzielona mi przez Costę- Gavrasa była o wiele ważniejsza. Twórca „Amen” pracował na planie bardzo ciężko i wymagał tego samego od całej ekipy, ale przez cały czas pozostawał jednocześnie najbardziej uprzejmym człowiekiem, którego spotkałem w życiu. Właściwy jemu poziom elegancji i empatii powinien charakteryzować każdego reżysera. Mam nadzieję, że kiedyś uda się osiągnąć go także mnie.

(...) Więcej na łamach Dziennika



sobota, 5 grudnia 2015

Uwielbiam tandetne kino - rozmowa z Peterem Stricklandem, reżyserem "Duke of Burgundy"




Piotr Czerkawski: Pański najnowszy film „Duke of Burgundy” pozostaje przepełniony symboliką związaną z motylami. Dlaczego te stworzenia stanowią dla pana tak istotne źródło inspiracji?

Peter Strickland: Owady, a zwłaszcza motyle kojarzą się ze zmysłowością, ale mają też w sobie coś surrealistycznego. W wielu przypadkach przykuwają uwagę już ze względu na samą, dziwną nazwę, jak na przykład Old Lady czy właśnie Duke of Burgundy. Dla filmu najbardziej liczy się jednak to, że jego akcja dzieje się jesienią, a zatem w czasie, który jest dla owadów szczególny. Jedne wtedy hibernują, drugie lecą do cieplejszych krajów, a jeszcze inne po prostu umierają. Nie bez przyczyny w finale wysłuchujemy wykładu dotyczącego zwyczajów turkucia podjadka, któremu zdarza się hibernować w pobliżu ludzkich grobów. Uznałem, że trudno o lepszą metaforę, łączących w sobie rozkosz i melancholię, pragnień mojej bohaterki Evelyn.

Związek Evelyn i Cynthii ma bez wątpienia naturę sadomasochistyczną. Czy w związku z tym musiał pan stać się ekspertem w dziedzinie towarzyszących takim układom technik i rytuałów?


Nie było to moim priorytetem, bo od samego początku wiedziałem, że specyficzne upodobania bohaterek są dla mnie tylko rodzajem metafory. Osią filmu pozostaje konflikt pomiędzy – istotną dla Evelyn - otwartością na nowe wrażenia, a konwencjonalnością i stabilizacją, ku której zaczyna ciążyć Cynthia. By zobrazować te dylematy wybrałem akurat sadomasochizm, bo wydało mi się to widowiskowe. Problem pozostałby jednak taki sam nawet gdyby Evelyn odczuwała seksualne podniecenie podczas gry w golfa.

(...)

Pański film bywa uznawany za hołd dla erotycznego kina lat siedemdziesiątych. Co pociąga pana w tego rodzaju dziełach?

Mam wielką słabość do tandetnych filmów. Wiele z nich ma w sobie szaloną oryginalność, na którą nigdy nie pozwoliliby sobie reżyserzy myślący w kategoriach komercyjnych. Szczególnie fascynuje mnie dorobek Jesusa Franco, który przez krytyków i historyków kina został potraktowany trochę niesprawiedliwie. Podczas gdy pogardzane niegdyś stylistyki giallo czy grindhouse’u doczekały się po latach rehabilitacji, tworzone przez Franco i jego kolegów filmy sexploitation nadal uważane są za zupełnie bezwartościowe. Nie zgadzam się z tym i zrobiłem „Duke of Burgundy”, aby udowodnić, że takie kino również może być pożytecznym źródłem inspiracji. Oczywiście, nie oszalałem na tyle, by uważać Franco za geniusza kina. Wiele filmów faktycznie w ogóle mu się nie udało. Kilka innych ma jednak w sobie coś fascynującego, pochodzi z mrocznego, delirycznego miejsca, które znajduje się jednakowo daleko od głównego nurtu i kina art house’owego.

Inaczej niż w filmach, do których pan nawiązuje, w „Duke of Burgundy”, nie zdecydował się pan umieścić żadnego męskiego bohatera.

Zapewniam pana, że to nie żadna feministyczna manifestacja, lecz po prostu gra z konwencją. Spojrzenie na miłość między kobietami z perspektywy faceta wydało mi się ciekawym paradoksem.  Poza tym brak mężczyzn na ekranie pozbawił relację Evelyn i Cynhtii aury niezwykłości, uczynił ją czymś zupełnie naturalnym.

Zadebiutował pan w 1996 roku krótkometrażowym „Bubblegum”, w którym wystąpiły ikony amerykańskiego kina undergroundowego – Holly Woodland i Nick Zedd. Co inspiruje pana w tworzonych przez nich filmach?

Zupełnie jak filmy sexploitation, dzieła amerykańskiego undergroundu miały w sobie ożywczą prowokacyjność. Była w nich pierwotna, dzika i obsesyjna energia, którą trudno odszukać gdziekolwiek indziej. Niektóre z nich bardzo się dziś zestarzały, ale inne wciąż pozostają bardzo sugestywne.

Czy zgadza się pan ze stwierdzeniem, że „Duke of Burgundy” ma w sobie tę samą aurę zmysłowości, która przenikała także pański poprzedni film „Berberian Sound Studio”?

Podobieństw między nimi jest jeszcze więcej. Oba tytuły opowiadają o przedstawieniu, które odgrywamy przed sobą nawzajem. W „Duke of Burgundy…” jego celem jest wywołanie erotycznego podniecenia, w „Berberian…” stworzenie atmosfery pełnej strachu i niepewności. W każdym z tych filmów jednakowo istotny jest także wątek rozdźwięku pomiędzy autentyczną osobowością bohaterów, a pozą, którą przyjmują na potrzeby relacji z drugim człowiekiem.

(...) więcej w grudniowym wydaniu miesięcznika KINO


środa, 2 grudnia 2015

Ten film jest jak napad na bank - rozmowa z Sebastianem Schipperem, reżyserem "Victorii"




Piotr Czerkawski: „Victoria” podbiła serca publiczności festiwalu Berlinale. Na czym polega sekret pańskiego sukcesu?

Sebastian Schipper: Pragnąłem, by widzowie chcieli dołączyć do moich bohaterów i towarzyszyć im w hipnotycznej podróży po nocnym Berlinie. Gdy obserwowałem reakcje ludzi zgromadzonych w wielkiej sali na premierowym pokazie, z satysfakcją stwierdziłem, że zachowują się jakby ktoś zabrał ich na dobrą imprezę. Na seansie pojawiła się niemiecka minister kultury, więc obawiałem się atmosfery jak na sztywnym, rządowym zebraniu. Tymczasem pani minister okazała się jedną z osób najsilniej przeżywających film. Gdy moi bohaterowie obrabiali bank, kibicowała im i mówiła: „Ciszej, bo jeszcze ktoś was usłyszy i nakryje”. Po seansie natomiast przyszła złożyć mi gratulacje.

Czy spodziewał się pan aż tak emocjonalnych reakcji na swój film?
Zdecydowanie nie. Zwykle nie szukam w życiu doznań metafizycznych i nie chcę zabrzmieć jak podstarzały hipis, ale podczas tego seansu na powrót zrozumiałem na czym polega magia kina. Seans filmowy daje ci w końcu jedną z niewielu okazji, by poczuć się częścią autentycznej wspólnoty i instynktownie dzielić te same emocje z drugim człowiekiem. Poza tym, od niektórych widzów słyszałem, że – choć mieli pełną świadomość obcowania z fikcją – „Victoria” działała na ich system nerwowy tak sugestywnie jakby sami przeżywali ekranowe przygody.
(…)

W „Victorii” do absolutnego minimum zredukował pan rolę montażu.

Dostrzegam w tym środku wyrazu coś sztucznego. Jestem w pełni świadomy, że „Victoria” chwilami gubi rytm i wydaje się przydługa, a montaż z łatwością pomógłby poprawić te niedociągnięcia. Błędy są jednak wpisane zarówno w nasze życie, jak i w kino. Nie czułem potrzeby, by pozbywać się ich za wszelką cenę. Zależało mi na tym, by „Victoria” była tak blisko rzeczywistości jak to tylko możliwe i mam wrażenie, że w obecnym kształcie osiąga swój cel.

Wybrana przez pana metoda pracy musiała stanowić spore wyzwanie dla aktorów. Czy łatwo było skłonić ich do podjęcia wysiłku?

Nasza wzajemna relacja zmieniała się w miarę postępu prac. Pierwszą scenę zrealizowaliśmy bez trudu, ale nie przyniosła nam ona ani trochę radości. Krzyczałem wtedy: „Bądźcie odważniejsi! Nie bójcie się zaryzykować!”. Aktorzy posłuchali mnie, na planie zapanowała atmosfera twórczego chaosu. Zdarzały się jednak momenty zwątpienia. W takich sytuacjach bardziej niż reżyserem czułem się trenerem piłkarskim, który wchodzi do szatni w przerwie meczu i mobilizuje zawodników przegrywających 0:4. Historia futbolu zna przypadki drużyn, które potrafiły wyjść z takiego dołka i ostatecznie zwyciężyć. Nam chyba też się udało.

To ciekawa analogia. Czy myśli pan, że kino i piłka nożna mają ze sobą coś wspólnego?

Jako wielbiciel futbolu zaświadczam, że niektóre mecze przypominają gotowe scenariusze na filmy. Jest w nich w końcu miejsce na, nieprzewidywalność, zwroty akcji i wielkie emocje. Zawodnicy często stają przed dylematami moralnymi, z bohaterów mogą zamienić się w jednej chwili w niegodziwców i odwrotnie. Mam nadzieję, że uda mi się zrealizować kiedyś film, który miałby w sobie tak wielki suspens jak największe szlagiery Bundesligi.


Cały wywiad ukazał się w listopadowym miesięczniku Kino


wtorek, 1 grudnia 2015

10 ulubionych filmów 2015 roku w polskich kinach



1. Młodość (Paolo Sorrentino)

"Nowy film Paola Sorrentina przypomina niespieszne poprawiny po karnawałowym „Wielkim pięknie”. Wobec poprzedzającego je arcydzieła „Młodość” pozostaje jednocześnie ujmująco bliska i niezaprzeczalnie odległa. Nie ma wątpliwości, że tym razem włoski mistrz snuje opowieść bardziej przystępną, mniej rozbuchaną i po prostu łatwiejszą w odbiorze (...). Tak jak w „Wielkim pięknie”, również w „Młodości” wzniosłość miesza się z banałem, humor coraz trudniej odróżnić od tragizmu, a wielkie ambicje są co chwila ośmieszane przez absurdy codzienności. (...) ".

2. Body/ ciało (Małgorzata Szumowska)

"Inteligentna czarna komedia o śmierci i absolucie podrygujących lubieżnie w rytm zapomnianych szlagierów Republiki. Szumowska potrafi jednocześnie opowiedzieć przejmującą historię o rodzinnym pojednaniu, a jednocześnie sprzedać prztyczek w nos szamanom polskiego kina metafizycznego."

3. Moja matka (Nanni Moretti)

"Włoski reżyser nakręcił najlepszy film od lat, gdyż doskonale rozpoznał swoje ograniczenia. Tym razem okiełznał – irytującą choćby w "Kajmanie" – ostentacyjność i barokowość własnego stylu. Moretti nie traktuje już widza jak konsumenta atrakcji, którego należy olśnić pomysłowością. Zamiast tego uznaje go za partnera i potencjalnego powiernika tajemnicy.(....)"

4. Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu (Roy Andersson)

"Roy Andersson jest jak Franz Kafka piszący skecze dla Flipa i Flapa. Apokalipsa jeszcze nigdy nie była zabawniejsza niż w "Gołębiu...".

5. Sils Maria (Oliver Assayas)

"W tym znakomitym filmie  Eric Rohmer wybiera się na pogaduszki z Kirsten Stewart. Poważne rozważania o statusie sztuki w wirtualizującej się rzeczywistości zyskują w ujęciu Oliviera Assaysa lekkość anegdoty"

6. Pan Turner (Mike Leigh)

"Mistrz Mike Leigh wciąż w formie. "Pan Turner" to fascynujący portret egocentryka i wrażliwca w jednym"

7. W cieniu kobiet (Philippe Garrel)

"W cieniu kobiet" to najlepszy film Garrela od lat. Francuski reżyser sięgnął po - nieobecną dotychczas w jego kinie - ironię z którą trafnie punktuje absurdy relacji międzyludzkich."

8. Dumni i wściekli (Matthew Warchus)

"Ekstatyczna parada równości i karnawałowe postscriptum do antythatcherowskiego kina lat 80. Podczas gdy Ken Loach zapowiedział odejście na zasłużoną emeryturę, młodszy o pokolenie Matthew Warchus wyrasta na jego godnego następcę."

9. Victoria (Sebastian Schipper)

Film intensywny i ekscytujący jak napad na bank. Coś takiego mógłby nakręcić Jean - Luc Godard, gdyby dano mu do wypicia eliksir młodości.

10. Polskie gówno (Grzegorz Jankowski)

"Polskie gówno" to kąpiel w szambie, która przynosi jedyne w swoim rodzaju katharsis. Film Grzegorza Jankowskiego świadomie oscyluje gdzieś pomiędzy poprawinami po "Weselu" Smarzowskiego a remakiem "Wilka z Wall Street" zrealizowanym w strażackiej remizie.

środa, 21 października 2015

Uwielbiałem tańczyć do Black Sabbath - rozmowa z Michelem Houellebecqiem






Piotr Czerkawski: Bohaterowie pańskich książek, niezależnie od tego czy nazywają się Michel, Jed – czy tak jak w najnowszej „Uległości” – Francois,  wydają się właściwie kolejnymi wariantami tej samej osoby. Czy potrafiłby ją pan jakoś scharakteryzować?

Michel Houellebecq: To zawsze będzie ktoś wypalony, pogrążony w kryzysie i znudzony swoją pracą. Przyznam, że – choć nie piszę książek autobiograficznych – doskonale go pod tym względem rozumiem. Bycie bohaterem mojej powieści to niewdzięczne zadanie także dlatego, że praktycznie wyklucza możliwość stworzenia długotrwałego i szczęśliwego związku uczuciowego. Mam bujną wyobraźnię, ale taka sytuacja po prostu nie mieści mi się w głowie i nie miałbym pojęcia jak ją opisać.  W rolę żonatego od lat bohatera wcieliłem się raz jako aktor w filmie „Near Death Experience”. Tylko na co temu facetowi małżeństwo, skoro w finale i tak próbuje popełnić samobójstwo?

(...)

W miarę upływu czasu bohaterowie pańskich książek starzeją się wraz z panem. Czego najbardziej żałuję pan, gdy myśli o utraconej młodości?

Nie mogę zaakceptować faktu, że moje ciało odczuwa upływ czasu znacznie silniej niż umysł. W związku z tym łatwo zapomnieć, że w sytuacjach, które dawniej były dla ciebie czymś zupełnie naturalnym, dziś możesz wyglądać groteskowo. Mam tu na myśli przede wszystkim seks, ale nie tylko. Jako piętnastolatek uwielbiałem tańczyć do piosenek Black Sabbath i wyglądało to jeszcze znośnie. Czy wyobraża pan sobie jednak mnie robiącego to samo dziś?

Czy w związku z tym wszystkim często zdarza się panu wracać myślami do przeszłości?

Naturalnie, w przeciwnym razie życie byłoby już naprawdę nie do zniesienia. Nie staram się jednak wspominać wydarzeń ważnych bądź szczególnie emocjonalnych. Wręcz przeciwnie, najbardziej lubię sięgać do sytuacji pozornie błahych, pozbawionych szerszego kontekstu, pełnych odprężającej beztroski. Przypominam sobie na przykład repertuar naszych młodzieńczych zabaw – prostych, a jednocześnie wymagających wyobraźni i kreatywności. Mnie i moim kolegom  wystarczyło na przykład parę kapsli od butelek i kawałek chodnika, żeby rozgrywać nasze własne, podwórkowe Tour de France. Współczesne dzieciaki skwitowałyby to śmiechem, a gwarantuję, że bawiliśmy się wtedy sto razy lepiej niż one przy najwymyślniejszych grach na PlayStation.

Cały wywiad ukazał się na łamach miesięcznika PANI


środa, 30 września 2015

Jestem łobuzem - rozmowa z Syllasem Tzoumerkasem



Piotr Czerkawski: Zarówno zrealizowana przed czterema laty „Ojczyzna”, jak i wchodzący na nasze ekrany „Płomień” przyciągają uwagę swą wyrafinowaną formą. W obu filmach unika pan linearnej narracji i z premedytacją zaburza chronologię wydarzeń. Jaki sens kryje się w tych zabiegach?

Syllas Tzoumerkas: Przeplatanie ze sobą scen z teraźniejszości i przeszłości bohaterów było jednym z moich najważniejszych zadań przy montowaniu nakręconego materiału. Bardzo lubię zresztą ten etap pracy, bo jest swoiście filmowy i nie ma precyzyjnego odpowiednika w innych dziedzinach sztuki. W przypadku „Ojczyzny” mieszanie perspektyw czasowych posłużyło mi do walki z nostalgią, którą postrzegam jako emocję szkodliwą, infantylną i zaciemniającą prawdę o rzeczywistości. Zawarte w „Ojczyźnie” sceny z lat osiemdziesiątych, uważanych w Grecji za dekadę sielską i beztroską, bez ostrzeżenia przechodziły w obrazki z chaotycznej teraźniejszości. W ten sposób stawało się jasne, że nasz obecny dramat ma swoje zgniłe korzenie w pozornie szczęśliwej przeszłości, której dalsza mitologizacja nie ma już żadnego sensu. W „Płomieniu” poszedłem o krok dalej i pokazałem bohaterkę, która dawniej karmiła się złudzeniami, ale dziś jest w stanie pozbyć się ich i stawić czoła otaczającej rzeczywistości.

(...)

Jedną z największych zalet „Płomienia” wydaje mi się występ Aggeliki Papoulii, która brawurowo wcieliła się w rolę Marii. Czy aktorka – znana także z „Kła” i „Alp” Giorgiosa Lanthimosa – miała jakiś wpływ na kształt pańskiego scenariusza?

Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której aktor jest po prostu wynajmowany przeze mnie do odegrania wyznaczonej roli. Zamiast tego, każdy z nich bierze aktywny udział w procesie tworzenia postaci. W ten sposób pogłębiamy ją, odkrywamy słabe punkty, potencjalne sprzeczności i preteksty do żartów. Nad określeniem specyfiki Marii pracowaliśmy z Aggeliki ponad rok. Naszym najważniejszym celem było stworzenie postaci absolutnie autonomicznej, którą potrafilibyśmy polubić i zrozumieć, pomimo że nie obdarzyliśmy jej cechami żadnego z nas.

Papoulia szczególnie podoba mi się w scenie, w której młoda Maria – wraz z siostrą – parodiuje hasła z Deklaracji Praw Człowieka.

Gdy umieszczałem ten pomysł w scenariuszu, zadałem sobie pytanie: co właściwie taki dokument jak Deklaracja mógłby znaczyć dziś dla dwóch młodych Greczynek z klasy średniej? Rozrzut pomiędzy patosem tych haseł, a efektami ich realizacji w praktyce jest tak wielki, że aż prosił się o ironiczny komentarz. Tak już mam, że za każdym razem, gdy słyszę wielkie słowa, reaguje na nie wzmożonym cynizmem i uruchamiam w sobie wewnętrznego łobuza.


Czy pańska bliska współpraca z odtwórcami głównych ról wynika z faktu, że sam czasem również udziela się pan jako aktor?

Nie uważam się w tym względzie za profesjonalistę. Grywam tylko w filmach bądź sztukach teatralnych reżyserowanych przez moich przyjaciół. To dla mnie wielka frajda, zwłaszcza, że – nie wiedzieć czemu – zwykle proszą mnie o odgrywanie czarnych charakterów. Nawet w tak ograniczonej perspektywie aktorstwo jest jednak w stanie rozwijać moją wyobraźnię i napełniać mnie energią. Nie pozostaje ono także bez wpływu na moją reżyserię. Pewnie właśnie dzięki doświadczeniom aktorskim w swoich filmach bardziej niż rozwojem fabuły interesuję się pogłębianiem życia wewnętrznego postaci.

Jak właściwie zaczęła się pańska fascynacja kinem?

W pewnym sensie byłem na nie skazany. Dorastałem na bardzo małej greckiej wyspie, na której jedną z nielicznych atrakcji stanowiły cotygodniowe seanse klubu filmowego, poprzedzane wykładami zaproszonych gości. Jako dziesięciolatek oglądałem więc tuż po sobie „Imperium słońca” Spielberga i „Andrieja Rublowa” Tarkowskiego. Już jako student mieszkający w Salonikach odkryłem dla siebie uroki wideotek i byłem w stanie oglądać po trzy filmy dziennie. Wtedy ostatecznie wykształciłem swój gust i zapoznałem się z dorobkiem swoich ulubionych reżyserów. Jednym z moich największych mistrzów do dziś pozostaje Paul Verhoeven.

Za co ceni pan akurat reżysera „Nagiego instynktu”?

Myślę, że zbyt wielu ludzi ocenia go dziś przez pryzmat nie zawsze udanych filmów hollywoodzkich. Tymczasem w młodości Verhoeven nakręcił przecież kilka arcydzieł w rodzinnej Holandii. „Tureckie owoce” z 1974 roku to dla mnie jeden z najoryginalniejszych filmów o związku dwojga ludzi, ale także opowieść, która z powodzeniem pozwala się interpretować w kluczu społecznym i politycznym. Verhoeven należy do wąskiego grona reżyserów, którzy są prawdziwie bezkompromisowi i realizują swoje wizje z wewnętrznej potrzeby, a nie po to, by za wszelką cenę przypodobać się krytyce bądź publiczności. To także świetny stylista, którego filmy często pozostają pełne mrocznej wizualnej poezji.

 W jednym z wywiadów przyznał pan, że kariera pana i innych reżyserów z kręgu Greckiej Nowej Fali wyrosła na sprzeciwie wobec kina tworzonego w waszym kraju w latach 80. i 90. Co tak bardzo irytowało was w tamtych filmach?

Dzieła, o których mowa, drażniły nas swoją lokalnością i zamknięciem na międzynarodową publiczność. Odnosiliśmy wrażenie, że wszyscy starsi twórcy odwoływali się wyłącznie do Angelopoulosa, a my chcieliśmy nawiązać dialog także z zagranicznymi mistrzami kina. Poza tym nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy wystąpić przeciw ówczesnemu establishmentowi, jeśli chcieliśmy zdobyć pieniądze na filmy i nie czekać z debiutem aż dobiegniemy pięćdziesiątki.

Ostatecznie odnieśliście sukces, bo udało wam się przemówić własnym głosem. Czy ma pan wrażenie, że Maria z „Płomienia” może być uznana za typową przedstawicielkę generacji greckich trzydziestoparolatków?


Na pewno – tak jak wielu z nas – potrafi być destrukcyjna i kreatywna w tym samym momencie. Młodzi Grecy często nie wiedzą dziś jakie będą konsekwencje ich czynów, ale i tak muszą ich dokonać. Maria zachowuje się ekstremalnie, ale dzięki temu uzmysławia nam wszystkim, że nie jesteśmy skazani na swój los i w każdej sytuacji będziemy w stanie go odmienić, nawet jeśli proces ten okaże się bolesny i niemożliwy do odwrócenia.

Więcej we wrześniowym wydaniu miesięcznika KINO


sobota, 26 września 2015

"Lepsze niż prawda" - fragment rozmowy z Ulrichem Seidlem zamieszczonej w październikowym "Zwierciadle"






Piotr Czerkawski: Mówi się, że w swoich filmach – łącznie z wchodzącym na polskie ekrany „W piwnicy” – sięga pan do podświadomości bohaterów i wydobywa z niej ukryte lęki, frustracje i pragnienia. Czy czuje się pan zatem dłużnikiem Zygmunta Freuda?

Ulrich Seidl:  W każdym swoim filmie ruszam w podróż do najmroczniejszych zakamarków ludzkiej duszy. Widzowie, którzy zechcą mi towarzyszyć, muszą być przygotowani na to, że zetkną się także z ciemnymi stronami własnej psychiki. Nie obiecuję zatem, że wycieczka ta będzie przyjemna, ale na pewno może okazać się wzbogacająca. Może i brzmi to jak psychoanalityczny wykład, ale zaręczam, że nie uważam Freuda za mistrza ani przewodnika. Jeśli bohater mojego najnowszego filmu urządził w swojej piwnicy strzelnicę, niekoniecznie musi w ten sposób odreagowywać traumy z dzieciństwa bądź leczyć kompleksy seksualne.   W XXI wieku takie wyjaśnienia wydają mi się zbyt proste. Psychoanalizę zostawiam więc w spokoju, niech zajmują się nią komicy w stylu Woody’ego Allena. Sam chcę być wolny od myślowych schematów i po prostu bacznie przyglądać się rzeczywistości.

(...)

Pańskie filmy wymykają się gatunkowym klasyfikacjom. Czasem trudno zorientować się gdzie przebiega w nich granica między fikcją, a dokumentem. Czy nie uważa pan, że takie podejście jest nieuczciwe wobec widza?

Nie, bo przecież dawno pozbyliśmy się już złudzeń, że film dokumentalny stanowi po prostu obiektywny zapis rzeczywistości. Jako reżyser za każdym razem patrzysz przecież na świat z określonej perspektywy i narzucasz swoją wizję poruszanych problemów. Różnica polega na tym, że większość dokumentalistów próbuje swoje ingerencje wstydliwie zatuszować, a ja w ogóle się z nimi nie kryję. Zresztą w filmie dokumentalnym kłamie nie tylko reżyser, lecz także bohaterowie . Przed kamerą każdy człowiek automatycznie staje się aktorem, chce wypaść jak najlepiej i stworzyć na ekranie określony obraz siebie. Znacznie bardziej niż prawda liczy się dla mnie wiarygodność. Podam panu przykład związany z filmem „W piwnicy”. Historia o neonaziście, który zawiesił tam portret Hitlera jest autentyczna. Opowieść o kobiecie trzymającej w piwnicy lalki do złudzenia przypominające noworodki została natomiast od początku do końca wymyślona. Czy gdybym teraz tego nie zdradził, byłby pan w stanie dostrzec różnicę? Pewnie nie. Z psychologicznego punktu widzenia obie historie są przecież tak samo prawdopodobne.

„W piwnicy” czy trylogia „Raj: miłość”, „Raj: wiara”, „Raj: nadzieja” jednych widzów przerażają, innym wydają się nieprzyzwoicie zabawne. Jak postrzega pan rolę humoru w pańskiej twórczości?

Często sięgam po środki takie jak absurd czy groteska. Robię to z czystej uczciwości. Skoro konfrontuję widzów z tak wieloma scenami, które uwierają i prowokują dyskomfort, humor powinien redukować napięcie i zapewniać im chwile wytchnienia. Na pewno jednak żadnego z moich filmów nie można nazwać komedią i nie sądzę, że byłbym w stanie nakręcić ją w przyszłości. W końcu, gdy piszesz scenariusz komedii, zakładasz, że cała sala będzie śmiała się w tych samych momentach. Z moimi filmami jest natomiast tak, że czasem na jakieś scenie zaśmieje się jeden człowiek, a cała reszta jest zniesmaczona i nie ma pojęcia, co go rozbawiło. Takie sytuacje bardzo mnie fascynują, bo wiele mówią o subiektywnej naturze humoru. To z czego się śmiejesz często określa przecież jakim jesteś człowiekiem.

Co w takim razie bawi na co dzień Ulricha Seidla?

Mój ulubiony typ dowcipu to taki, po którym w pierwszej chwili nie możesz opanować śmiechu, ale potem więźnie ci on w gardle. Odkąd pamiętam bawią mnie także stare, nieme komedie Charliego Chaplina i Bustera Keatona.

Skoro nasze spotkanie zbliża się do końca, muszę zadać pytanie, które nurtuje mnie już od dawna: co właściwie trzyma pan w piwnicy?

Szkielety… Proszę wybaczyć, tylko żartowałem. W rzeczywistości będzie to całkiem pokaźna kolekcja austriackich alkoholi.

Więcej w październikowym numerze Zwierciadła


niedziela, 20 września 2015

5 najlepszych filmów 40. Festiwalu Filmowego w Gdyni





1. Body/ ciało (Małgorzata Szumowska)


Inteligentna czarna komedia o śmierci i absolucie podrygujących lubieżnie w rytm zapomnianych szlagierów Republiki. Szumowska potrafi jednocześnie opowiedzieć przejmującą historię o rodzinnym pojednaniu, a jednocześnie sprzedać prztyczek w nos szamanom polskiego kina metafizycznego.

2. Noc Walpurgi (Marcin Bortkiewicz)


W trakcie szaleńczej "Nocy Walpurgii" Tomasz Mann harcuje pod rękę z Allenem i Kawalerowiczem, kameralny dramat zyskuje miejscami operowy rozmach, a w porządek grozy i smutku bezczelnie wkrada się czasem poczucie humoru. Debiut roku w polskim kinie!


3. Moje córki krowy (Kinga Dębska)


Najprzyjemniejszy w odbiorze polski film od czasu "Bogów" Palkowskiego. Dębska reżyseruje pewną ręką i potrafi zachować pełną kontrolę nad skrajnymi emocjami bohaterów. "Krowy" bywają bardzo zabawne, lecz nigdy rubaszne oraz sentymentalne, lecz pozbawione egzaltacji.


4. Letnie przesilenie (Michał Rogalski)

Osadzona w okupacyjnych realiach opowieść na tematy metafizyczne, snuta szeptem, zrealizowana z klasą i dyskrecją. Chwilami natomiast Rogalski nie wstydzi się chwytów rodem z kina gatunkowego i wbija w fotel za sprawą znakomitego suspensu.

5. 11 minut (Jerzy Skolimowski)

Weteran Skolimowski organizuje imprezę, na której częstuje nas olbrzymia działką koki. W efekcie bawimy się znakomicie, ale nazajutrz nie będziemy niczego pamiętać. Pewien intelektualny niedosyt nie zmienia faktu, ze to chyba najlepszy polski thriller od lat.


piątek, 11 września 2015

7 najlepszych filmow 72. Festiwalu filmowego w Wenecji









1. Francofonia (Aleksander Sokurow)

Po przecenianym "Fauście" rosyjski mistrz przedstawia fascynujący esej o sztuce jako gwarancie stabilności w chaotycznym i barbarzyńskim świecie. W trakcie swojej gawędy z powodzeniem łączy ironię, liryzm i przyjemnie staroświecki humanizm rodem z "Towarzyszy broni" Renoira.

2. Anomalisa (Charlie Kaufman, Duke Johnson)

Zaskakujaco zdyscyplinowany film o skazanym na kleske ekscesie, ktory probuje przelamac nuzaca codziennosc.Rezyserzy nie wstydza sie melodramatycznych schematow, ale jednoczesnie skutecznie uszlachetniaja je o melancholie rodem z obrazow Hoppera i absurdalny humor w stylu Etgara Kereta.

3. El Clan (Pablo Trapero)

Pablo Trapero odpalil petarde. Jego film przypomina "Psy" wyrezyserowane przez Martina Scorsese- o mrocznym okresie w historii Argentyny mowi się tu z narracyjna werwa i gorzkim humorem. "El Clan" rzadzi!

4. Heart of a Dog (Laurie Anderson)

Film Laurie Anderson zawiera w sobie wszystko, co fascynuje nas i drazni w nowojorskich intelektualistach. Erudycja i liryzm rodem z "Timbuktu" Austera sasiaduje tu z lekka pretensjonalnoscia, ale za zilustrowanie napisow koncowych "Turning Time Around" Lou Reeda moge wybaczyc Laurie wszystko.

5. The Event (Siergiej Loznica)

 Typowy dla reżysera kolaż materiałów archiwalnych z okresu puczu Janajewa. Podziw wobec obywateli buntujących się przeciw antydemokratycznym przemianom Łoźnica łączy z gorzką świadomością ich długofalowej klęski. W kilku krótkich scenach rezyser- podobnie jak w pamiętnym "Przystanku" - po mistrzowsku wykreować atmosferę dezorientacji i bezradności. Duża w tym zasługa majaczącego na drugim planie widma Władimira Władimirowicza Putina.  

6. Beats of No Nation (Cary Fukunaga)

Okrutna, wspolczesna basn, ktora napedza jednoczesnie energia "Slumdoga" Danny'ego Boyle'a i liryzm wczesnych filmow Truffauta 

7. 11 minut (Jerzy Skolimowski)

Weteran Skolimowski organizuje impreze, na ktorej czestuje nas olbrzymia dzialka koki. W efekcie bawimy sie znakomicie, ale nazajutrz nie bedziemy niczego pamietac. Wizualna maestria i punkowa werwa sasiaduja bowiem, niestety, z myslowa egzaltacja sytuujaca sie niebezpiecznie blisko wynurzen Inarritu. Pewien niedosyt nie zmienia jednak faktu, ze - co zaskakujace - to chyba najlepszy mainstreamowy polski film od lat.


wtorek, 11 sierpnia 2015

Błogosławieni ci, którzy siedzą - kino Roya Anderssona



Filmy Roya Anderssona są dla kinofilów tym, czym igrzyska olimpijskie dla wielbicieli sportu. Konieczność długiego oczekiwania na kolejne premiery tylko zwiększa ich rangę i znaczenie. Choć teoretycznie wiemy czego się spodziewać, dzieła Szweda zawsze zaskakują i dają nam więcej niż moglibyśmy żądać. Podobna formuła – składająca się z długich ujęć, luźno powiązanych epizodów i dziwacznych skeczy – zamiast nużyć przewidywalnością, za każdym razem wypełnia się nową, przenikliwą treścią. Nic dziwnego, że Andersson wzbudza szacunek swych kolegów po fachu.

 Z uznaniem wypowiada się o nim nawet pyszałkowaty Lars von Trier, który przed festiwalem w Cannes w 2000 roku przyznał, że obawia się konkurencji tylko ze strony szwedzkiego autora. Choć twórca „Tańcząc w ciemnościach” ostatecznie wówczas triumfował, czas Anderssona nadszedł już kilkanaście lat później. Zrealizowany przez niego „Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu” okazał się niekwestionowanym zwycięzcą ostatniego festiwalu w Wenecji. Triumf umocnił pozycję Szweda jako jednego z najoryginalniejszych autorów kina i bezpośredniego spadkobiercy Chaplina, Felliniego i De Siki. Przy okazji udowodnił także, że Andersson, jak mało kto, rozumie paradoksy, patologie i bolączki współczesnego świata.


Szwedzkiego mistrza często określa się mianem surrealisty. Można się na to zgodzić, ale tylko pod warunkiem, że potraktujemy jego inwestycję w absurd i abstrakcję jako strategię buntu przeciw bardzo konkretnym aspektom rzeczywistości. Pod tym względem Andersson przypomina zresztą Luisa Bunuela. O ile jednak hiszpański mistrz godził ostrzem krytyki w kler i arystokrację, jego szwedzki następca idzie z duchem czasu i przedmiotem ironicznych ataków czyni kogoś zupełnie innego. Filmy Anderssona to pamflety na „strasznych mieszczan”, rozleniwionych dobrobytem przedstawicieli zachodnioeuropejskiej klasy średniej i gorliwych klientów sieci IKEA.
Podobne podejście wydaje się ściśle związane z młodzieńczymi przeżyciami reżysera. Choć dziś rzadko się o tym wspomina, w czasach studenckich przyszły twórca „Giliapa” chętnie uczestniczył w antykapitalistycznych, hipisowskich demonstracjach. Aby je dokumentować bez pozwolenia korzystał zresztą z uczelnianej kamery, co o mało nie skończyło się wydaleniem ze szkoły filmowej. Ślady tamtego radykalizmu widać zresztą w pierwszych zawodowych próbach reżysera. W 1968 roku Andersson wraz z kilkunastoma innymi twórcami, między innymi Bo Widerbergiem, zrealizował kontrowersyjną „Białą grę”. Dokument relacjonował młodzieżowe protesty przeciwko meczowi tenisowemu, który Szwecja miała rozegrać z – prowadzącą wówczas rasistowską politykę – Rodezją.

Doświadczenia te sprawiają, że Andersson wydaje się dziedzicem rewolucji roku 1968 w niemniejszym stopniu niż na przykład Jean – Luc Godard czy Bernardo Bertolucci. Z ducha kontestacji wyraźnie wyrasta samodzielny debiut reżysera – „Historia miłosna” (1970). Film pozostaje przesiąknięty tym samym nastrojem swobody obyczajowej, co kontrowersyjna „Jestem ciekawa w kolorze żółtym” Vilgota Sjömana. Bohaterowie Anderssona, najwyżej piętnastolatkowie, palą papierosa za papierosem, przeżywają pierwsze przygody erotyczne i na każdym kroku dają świadectwo przedwcześnie osiągniętej dojrzałości. Leniwie zmysłową atmosferę filmu podkreśla dodatkowo fakt, że akcja została umiejscowiona w samym środku upalnego lata. Opowiastka o uczuciowych dylematach młodych ludzi, dobra może dla twórcy w typie Erica Rohmera, to jednak za mało dla Anderssona. Bardzo szybko wychodzi na jaw, że – niejako wbrew tytułowi – główny wątek „Historii miłosnej” dotyczy konfliktu pokoleń między rodzicami a dziećmi. Pozornie uporządkowane życie tych pierwszych zostaje naznaczone przez obłudę, rodzinne awantury i z trudem skrywane kompleksy. Bardzo wymowna okazuje się w tym kontekście finałowa scena rozgrywająca się w trakcie plenerowej imprezy. Pijany ojciec głównej bohaterki w pewnym momencie odłącza się od grupy, gubi drogę w lesie i bełkocze, że „zmarnował 45 lat życia”.


Oglądana dziś „Historia miłosna” razi uproszczeniami i sprawdza się głównie jako zapis ducha epoki, pstrokata pocztówka z czasów kontrkultury. Nie zmienia to jednak faktu, że w Szwecji cieszy się statusem kultowym. Do fascynacji filmem zgodnie przyznają się utytułowani reżyserzy średniego pokolenia – Lukas Moodysson i Ruben Östlund. „Fucking Amal” – brawurowy debiut tego pierwszego – wydaje się wręcz uwspółcześnioną wersją filmu Anderssona. „Historia miłosna” bardzo spodobała się także w dniu premiery i otrzymała dwie nagrody na festiwalu Berlinale. Niespodziewany sukces nadmiernie pobudził jednak ambicje młodego reżysera i wkrótce miał stać się jego przekleństwem. Andersson przyrzekł sobie bowiem, że nie będzie odcinał kuponów od debiutu i nakręci film zupełnie inny od poprzedniego. Choć rzeczywiście dotrzymał słowa, nie miał szans na powtórzenie sukcesu. Słusznie zapomniany dziś „Giliap” (1975) to dość wydumana historia kelnera, który podejmuje pracę w osobliwym hotelu. Pełna kafkowskiej grozy atmosfera kłóci się z subtelną i melancholijną w założeniu opowieścią o niemożliwej do spełnienia miłości między bohaterem a koleżanką z pracy. Reżyser próbował tłumaczyć swą klęskę konfliktem z producentami, ale nie zdołał ukryć, że fatalne recenzje okazały się dla niego nokautującym ciosem. Aby podnieść się z desek, potrzebował wieloletniego rozbratu z kinem.

(...) całość w sierpniowym wydaniu miesięcznika KINO


wtorek, 4 sierpnia 2015

W polskim kinie jest jeszcze wiele do zrobienia - rozmowa z Łukaszem Rondudą, współtwórcą głośnego "Performera"





Piotr Czerkawski: „Performera” odbieram przede wszystkim jako opowieść o poszukiwaniu prawdy na temat tytułowego bohatera. Czy tego rodzaju misja ma w ogóle szansę powodzenia?

Łukasz Ronduda: Już od jakiegoś czasu coraz więcej artystów przenosi naszą uwagę z gotowego komunikatu na sam proces jego formułowania. Na tej zasadzie działa sztuka konceptualna. Nigdy nie uda się odnaleźć jej istoty, choć z każdym krokiem można się do tego coraz bardziej przybliżać. Podobna myśl przewija się choćby w twórczości Zbigniewa Warpechowskiego, czyli jednego z najważniejszych bohaterów „Performera”. Przyjrzenie się na ekranie jemu bądź Oskarowi Dawickiemu stanowiło wyzwanie, bo do tej pory kino portretowano głównie malarzy i rzeźbiarzy.

Czym film o performerze różni się jednak właściwie od kinowej biografii malarza?


Performance jest sztuką bardziej efemeryczną, a więc jej fenomen, siłą rzeczy, staje się trudniejszy do uchwycenia na kinowym ekranie. Nie ma tu miejsca na kliszę, zgodnie z którą Picasso doznaje iluminacji, podbiega do sztalug i – przy akompaniamencie podniosłej muzyki – tworzy arcydzieło. Od takich schematów uciec się po prostu nie da i nie dokonał tego nawet mistrz pokroju Mike’a Leigh. W jego „Panu Turnerze” również mamy przecież scenę, w której tytułowy bohater – w romantycznym geście – przywiązuje się do masztu statku i z tej perspektywy maluje szalejącą burzę. Nie zrozum mnie źle, uważam, że to świetny film, ale bardziej niż biografia Turnera interesują mnie dokumenty o Marinie Abramović, której twórczość lepiej wyraża ducha naszych czasów.

(...)

Jednym z najważniejszych tematów „Performera” pozostaje zależność artysty od praw rynku i ekonomii. Na czym polega jej specyfika w kontekście sztuk wizualnych?

Twórcy z tego kręgu panicznie boją się zarzutów o skomercjalizowanie swojej twórczości. Bezinteresowność i pogarda dla wymagań rynku urasta wśród nich do rangi cnoty. Gdyby Zbigniew Libera albo Oskar Dawicki zgodzili się wystąpić w reklamie mercedesa, środowisko momentalnie by ich wyklęło.  W światku filmowym nie ma chyba miejsca na tego rodzaju uprzedzenia. Dzieje się tak pewnie dlatego, że zrobienie filmu wymaga bardzo dużych pieniędzy, więc kwestia ich pochodzenia siłą rzeczy staje się drugorzędna.

Świat kina również ma jednak swoje absurdy. Z którymi z nich musiałeś zmierzyć się podczas pracy nad „Performerem”?

Nie rozumiem niesłabnącej fascynacji koncepcją autorstwa filmowego i fetyszyzowaniem pozycji reżysera. Tymczasem film jest przecież dziełem zbiorowym i powstaje wskutek kolektywnego wysiłku. Doskonale wie to na przykład Małgorzata Szumowska, która przy każdym swoim filmie blisko współpracuje z operatorem Michałem Englertem i montażystą Jackiem Drosio. Sam nie wahałem się, by do realizacji „Performera” zaprosić współreżysera, Macieja Sobieszczańskiego. Przez cały czas pracy nad filmem duży wpływ na jego kształt zachowywał także Oskar Dawicki. Niestety, postawa nasza i Małgorzaty wciąż wydaje się wyjątkiem.

Jakie są inne bolączki polskiego środowiska filmowego?

Przeszkadza mi jego konserwatyzm i mizoginia. Do realizacji filmów wciąż dopuszcza się stanowczo zbyt mało kobiet. Obawiam się też, że wielu reżyserów nie interesuje się niczym innym poza kinem. Trudno spotkać ich w teatrze czy księgarni, nie mówiąc już o galerii sztuki. Gdy przez dwa lata uczęszczałem do szkoły filmowej, nikt nie zainteresował się tym, co robię i nie uznał sztuki współczesnej za potencjalnego źródła inspiracji. Zamknięcie się na inne środowiska rodzi pokusę kumoterstwa.

Jak w takim razie udało wam się doprowadzić do powstania „Performera”?

To zasługa osobistej decyzji dyrektor Agnieszki Odorowicz, która  uznała, że warto zaufać artystom wizualnym. Bardzo się cieszę, bo uważam, że zawarte w nazwie PISF słowo „sztuka” nie znalazło się w niej przez przypadek.

Więcej na łamach Dziennika


poniedziałek, 3 sierpnia 2015

7 Najlepszych filmów Nowych Horyzontów 2015




W ramach melancholijnego żegnania się z Nowymi Horyzontami 2015, przedstawiam  listę 7 najlepszych filmów, które udało mi się zobaczyć na festiwalu:

1. Wada ukryta (Inherent Vice), Paul Thomas Anderson

 Najlepszy joint, jakiego wypalicie w życiu. Paul Thomas Anderson kręci własną wersję "Długiego pożegnania ", w którym fascynacja beztroska ery hipisowskiej łączy się ze świadomością jej rychłego zmierzchu. "Oooosom " jakby to powiedział doszczętnie upalony Joaquin Phoenix.

2. Nasza najmłodsza siostra (Our Little Sister), Hirokazu Koreeda

Hirokazu Koreeda filtruje tematy lojalności i poświęcenia przez pryzmat ulotnych elementów codzienności. W ten sposób pozorne błahostki zyskują niespodziewaną wagę i stają się częścią rządzącego światem porządku. Piękny film, który w swym bezwstydnym, lecz mądrym optymizmie, przypomina bardzo kino mojego ulubionego Rohmera

3. Moja matka (My Mother), Nanni Moretti

Najbardziej intymny, ale i zdyscyplinowany film włoskiego mistrza od lat. Autotematyczny komizm rodem z "Nocy amerykańskiej " Truffauta zgrabnie łączy się tu z dyskretnym tragizmem codzienności.

4. Pan Turner (Mr. Turner), Mike Leigh

 Frapujący, na przemian okrutny i czuły portret brytyjskiego malarza. W ujęciu brytyjskiego twórcy Turner pozostaje zdolny zarówno do aktów bezdusznej arogancji, jak i porywów ujmującej wrażliwości. Gorset kina kostiumowego nikogo tu nie uwiera, a tytułowy bohater - wykuwający swój geniusz z gniewnych prychnięć i ospałych pomruków - bez wątpienia trafia do grona najciekawszych postaci z reżyserskiego uniwersum.

5. Zupełnie Nowy Testament (Brand New Testament), Jaco van Dormael

Jaco van Dormael prezentuje się jako szalony, lecz dobroduszny demiurg, który deportuje Pana Boga do Uzbekistanu i każe Catherine Deneuve sypiac z gorylem. W "Testamencie " cyrkowe sztuczki niespodziewanie zyskują jednak melancholijna głębię, a kolejne skecze zamieniają się wręcz w miniaturowe traktaty filozoficzne. Trochę tak jakby Fellini zabrał Kieślowskiego do cyrku i rozbawił go do rozpuku.

6. Electric Boogaloo, Mark Hartley

Duch Eda Wooda wstępuje w człowieka imieniem Menahem Golan i każe mu nakręcić kilkaset najgorszych filmów świata. Dokument Hartleya działa jak gaz rozweselający i przez niemal dwie godziny prowokuje wybuchy niekontrolowanego, opętańczego śmiechu.

7. B - movie: Namiętność i dźwięk w Berlinie Zachodnim (B-MOVIE: Lust & Sound in West-Berlin), Jörg A. Hoppe, Klaus Maeck, Heiko Lange 

Hipnotyzujący dokument o niemieckim mieście z czasów, gdy nie było tam jeszcze Poli Dwurnik. Reżyser przyjmuje ciekawą perspektywę, w której delikatność i liryzm służą przywołaniu czasów pełnych dzikości

sobota, 25 lipca 2015

Raport z samego dna (3): Świt żywych trupów (felieton dla gazety festiwalowej "Na Horyzoncie")




Mamy środek lata, więc czemu, do cholery, czuję jakbym grał w „Zaduszkach” Konwickiego? Może dlatego, że jest już po północy, a ja snuję się po ulicy Świętego Antoniego. Wiecie, tej z zakładami pogrzebowymi przedzielonymi budą z kebabem. Po ciemku łatwo się zresztą pomylić, zapach nie robi różnicy.


Oprócz mnie spacerują tu może ze trzy osoby. Mało – myślę – ale i tak frekwencja wyższa niż na „Hiszpance”. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawia się przygarbiony starzec. Wchodzi do kebabiarni i pyta: „Przepraszam, czy macie tu drink Ostatni Dzień Lata? Cholernie mocny, wypiłem go kiedyś w Warszawie i obudziłem się potem na plaży…”. Chwilę później policja na sygnale odwiozła go na izbę wytrzeźwień. Zrobiło mi się przykro i zacząłem myśleć o śmierci. Cztery lata temu – w trakcie festiwalu – zaatakował Breivik, a kilkanaście godzin później umarła Amy Winehouse. Na szczęście następnego dnia odbył się już tylko bankiet nagrody Mętraka. Pamiętam, że dowiedziałem się o Amy, gdy – wraz z kumplem – nielegalnie przegrywaliśmy na dysk najgłośniejsze filmy w festiwalowej wideotece. Westchnęliśmy głęboko, zanuciliśmy „Rehab” i po minucie wróciliśmy do roboty. Wideotekę zamknęli, ale my na szczęście jesteśmy wolni. Nagle z rozmyślań wyrywa mnie mój kumpel, jest wyraźnie podekscytowany. Mówi: „Stary! Przed chwilą, tu na Antoniego, widziałem Philippa Seymoura Hoffmana. Ta sama fryzura, okulary, dobrotliwy uśmiech, zaskakująco dobra forma. Śledzę go chwilę, chcę zadać milion pytań… Niestety, podszedłem bliżej i  okazało się, że to tylko moja dziewczyna z podstawówki”.


piątek, 24 lipca 2015

Raport z samego dna (2): Pterodaktyl w Auschwitz (felieton dla gazety festiwalowej "Na Horyzoncie")





Dopiero drugi dzień, a ja już mam wrażenie, że tegoroczny festiwal sponsoruje producent dopalaczy „Mocarz”. No bo jak tu, bez tego specyfiku, przeżyć seans takiego „Reality” (cytuję za katalogiem festiwalowym): „Reality to imię dziewczynki, której ojciec zabija świnię, w której wnętrznościach znajduje się kaseta wideo”. 

Jeszcze jakoś się trzymacie? No to pokonajcie „Dystans”: „Trzech porozumiewających się telepatyczną ruszczyzną karłów dostaje od więźnia zadanie – wykraść tytułowy przedmiot, czymkolwiek on jest”. Jakby tego było mało, bohater tegorocznej retrospektywy, Philippe Garrel w latach 70., ćpał tak dużo, że musieli leczyć go elektrowstrząsami. Kiedy oglądam takich „Zwyczajnych kochanków”, myślę, że terapia chyba nie do końca się udała. Gość festiwalu, Abel Ferrara, swego czasu przyjmował natomiast tyle dragów, że dostrzegł talent aktorski nawet u Kasi Figury. 

Nie zapominajmy jeszcze o Philippie Morze. Wiadomo, pracował z Dennisem Hopperem i kręcił dla kultowej wytwórni Troma, ale dla mnie pozostanie przede wszystkim autorem zdania: „Po wczorajszym bankiecie byłem w takim stanie, że próbowałem ogolić się pastą do zębów”. Philippe, jak co roku, wrócił do Wrocławia. Tym razem ma być grzecznie – nakręcił w końcu dokument „Trzy dni w Auschwitz”. Nie  ufałbym jednak takim zapowiedziom. Mamy w końcu do czynienia z facetem, który parę lat temu popełnił film „Kobieta- pterodaktyl z Beverly Hills”. A co gdyby połączyć te dwa projekty? „Kobieta – pterodaktyl w Auchwitz” (w roli tytułowej Maja Komorowska) brzmi jak doskonały pomysł na przyszłoroczny film otwarcia. 


czwartek, 23 lipca 2015

Raport z samego dna (1): Wybory 2015 (felieton dla gazety festiwalowej "Na Horyzoncie"



Na program Nowych Horyzontów spoglądam zwykle wzrokiem lubieżnym. No bo jak tu patrzeć inaczej, kiedy wszystkie te filmy wiją się przede mną, kuszą, uśmiechają zalotnie i zapraszają bym to właśnie w ich towarzystwie spędził najbliższe dwie godziny? 

Zaczynam czuć się jak nastolatek, który – zamiast wydać kieszonkowe w EuroDisneylandzie - z wywalonym jęzorem pędzi prosto na plac Pigalle. Napięcie sięga zenitu, więc dla rozluźnienia przypominam sobie anegdotę, którą opowiedziała mi kiedyś kierowniczka jednego z kin. Weekend, w kolejce ona i on, typy raczej kloszardzkie, pięćdziesiątka na karku, tyle samo mililitrów w żołądkach. Między nimi dialog, jaki usłyszelibyście może w polskim filmie, gdyby jego scenarzysta rzucił w kąt podręcznik i wyszedł czasem z domu:
Ona: Może „Pod mocnym aniołem”?
On: Daj spokój. Przecież mamy to na co dzień. Może „Nimfomanka”?
Ona: Phi, to też miałam na co dzień… 20 lat temu”.
Festiwalowe wybory bywają tymczasem jeszcze trudniejsze. „Bestia wychodząca z morza”? Niby tak, ale po co mam oglądać film o mojej byłej żonie? „Mała Apokalipsa”? Przecież mam to na co dzień, zwłaszcza, gdy chodzę do klubu festiwalowego. „Polskie gówno”? No może, choć trzeba uważać, bo usłyszałem od kumpla, że na taki tytuł zasługuje co najmniej kilka filmów z programu. „Na progu śmierci”? Ostatni raz czułem się tak w zeszłym roku, gdy parę razy zabłądziłem na projekcje konkursowe.
Pierwszego dnia, co za ulga, wyboru dokonano za mnie. Na otwarcie „Zupełnie Nowy Testament”, podobno najlepszy sequel od czasu „Obcego 2”.


środa, 22 lipca 2015

Lubię wkurzać paryskich mieszczan - rozmowa z Philippem Garrelem (sierpniowy numer "Zwierciadła")




Piotr Czerkawski: Należy pan dziś do grona najważniejszych twórców francuskiego kina. Na taką pozycję pracuje się latami, a pan jest w branży już od ponad pół wieku, gdyż swój pierwszy film nakręcił w wieku 16 lat. Co sprawiło, że zainteresował się pan kinem tak wcześnie?

Philippe Garrel: Można by pomyśleć, że nie miałem wyjścia, bo pochodziłem z filmowej rodziny, a mój ojciec – Maurice Garrel – był paryskim aktorem. W praktyce wyglądało to trochę inaczej. Od dziecka ciągnęło mnie w stronę sztuki, ale początkowo myślałem raczej o karierze malarza, wykazywałem zresztą w tym kierunku pewne uzdolnienia i w młodości uczęszczałem na zajęcia plastyczne. Wiedziałem jednak, że w Paryżu mieszka aż 45 tysięcy malarzy i nie chciałem stawać się częścią tego tłumu. Zwłaszcza, że na początku lat sześćdziesiątych modne było malarstwo abstrakcyjne, a ja osobiście uważałem je za dość ograniczone. Traf chciał zresztą, że pewnego dnia na lekcji francuskiego odkryłem dla siebie wiersze Artura Rimbauda. Byłem zachwycony, bo nigdy wcześniej nie pomyślałem, że słowa mogą nieść za sobą tak wielką moc. Nie wiedziałem już więc, czy bardziej pociąga mnie kariera malarza czy poety. W końcu odkryłem dla siebie kino i uznałem, że reżyser filmowy może być jednym i drugim jednocześnie.

Jako syn artysty miał pan barwne dzieciństwo i czuł, że należy do uprzywilejowanej warstwy społeczeństwa?

O nie, wręcz przeciwnie. Ojciec dopiero po wielu latach stał się znanym aktorem. Wcześniej tylko od czasu do czasu występował na scenie albo udzielał się w kukiełkowym teatrze. Byliśmy więc bardzo biedni, a mnie dawało to do myślenia. Od samego początku chciałem nie tylko osiągnąć sławę, lecz także zarobić przy okazji pieniądze i zapewnić  godziwe życie przyszłej rodzinie. Kino wydawało się pod tym względem pragmatyczne, bo w większym stopniu niż malarstwo czy poezja przypominało rozwinięty przemysł i uporządkowany system. Poza tym potencjalny reżyser musi dobrze znać się na technice, a to automatycznie eliminowało sporą część konkurencji. Dla mnie natomiast  wymóg ten nie stanowił żadnego problemu, gdyż mój dziadek był inżynierem, który opatentował kilka swoich wynalazków. Od dziecka dorastałem więc w otoczeniu maszyn i silników, a później na planie filmowym odczułem po prostu wrażenie de ja vu.

Czy, ze względu na podobne zainteresowania, mieliście z ojcem dobry kontakt i mógłby uznać go pan za swojego mentora? 

Ojciec był dla mnie bardzo ważną postacią i wystąpił już w pierwszym zrealizowanym przeze mnie filmie. Pracowaliśmy zresztą razem do samego końca. Ostatnią rolę w karierze zagrał jako 88 – letni staruszek w moim „Gorącym lecie” i zmarł na kilka miesięcy przed premierą. Za prawdziwego mentora z dzieciństwa muszę uznać jednak nauczyciela francuskiego, który zapoznał mnie z poezją Rimbauda. Co ciekawe, belfer ten był początkowo święcie przekonany, że powinienem zająć się pisaniem. Kino uważał za jarmarczną i wulgarną rozrywkę, która nie jest godna młodzieńca z ambicjami. Przez pewien czas byłem skłonny przyznawać mu rację, ale potem obejrzałem słynny film Godarda „Do utraty tchu” i doznałem takiego samego olśnienia jak niedawno w przypadku Rimbauda. Postawiłem więc sobie za punkt honoru, by przekonać mojego nauczyciela do zmiany zdania na temat kina. W tym celu postanowiłem, że sam nakręcę film i poproszę go, aby zagrał jedną z ról.


(...)

Mimo wszystko, jest pan skazany na zawieranie kompromisów z oczekiwaniami widzów i producentów. Czy dziś jako żywy klasyk francuskiego kina i bywalec najważniejszych festiwali  tęskni pan za dawną niezależnością?

Nawet w swoich bardziej konwencjonalnych filmach, staram się umieszczać pewne elementy absurdu, poezji i szaleństwa. Myślę, że to uczciwa postawa, bo przecież od czasu do czasu pojawiają się one także w naszym życiu. Nie mogę zaprzeczyć, że stałem się dojrzalszy, ale mam nadzieję, że przynajmniej nie zgnuśniałem do reszty. Kręcę przecież długie, czarno – białe filmy, w których opowiadam o narkotykach, nieszczęśliwej miłości, seksie, samobójstwie i rewolucji  maja 68 roku. Proszę mi wierzyć, że nie są to tematy, o których paryscy mieszczanie lubiliby rozmawiać przy obiedzie. Z ich perspektywy jestem więc zapewne takim samym buntownikiem jak dawniej.

Cały wywiad w sierpniowym numerze miesięcznika Zwierciadło


wtorek, 21 lipca 2015

Nowe Horyzonty 2015 - 10 filmowych rekomendacji





Po wczorajszej liście 10 najbardziej oczekiwanych tytułów festiwalu, czas na zestawienie filmów, które już widziałem i z całą odpowiedzialnością mogę polecić:

1. Duke of Burgundy, Peter Strickland – Erotyczny film bez cienia nagości, za to z hipnotyzującymi i nieprzyzwoicie seksownymi kostiumami. Efekt jest taki jakby na plan „Pillow Book” wpadł Jesus Franco, zamknął Greenawaya w piwnicy i przejął dowodzenie nad ekipą.

2. W cieniu kobiet (In the Shadow of Women), Philippe Garrel – Philippe Garrel rezygnuje z lirycznej egzaltacji na rzecz ironii rodem z książek Kundery i tworzy własną, kameralną wersję „Scen z życia małżeńskiego”

3. Wzgórze wolności (Hill of Freedom), Hong Sangsoo – Zabawna żonglerka kulturowymi stereotypami skąpana w oparach koreańskiej wódki. Mój ulubiony Hong Sangsoo w najlepszym wydaniu.

4. Sól ziemi (Salt of the Earth), Wim Wenders – W przerwach między kolejnymi nieudolnymi fabułami Wim Wenders przypomniał, że wciąż jest tym samym facetem, który nakręcił „Paryż/Teksas”. „Sól ziemi” to jednocześnie melancholijny portret brazylijskiego fotografa i mądra lekcja zachwytu nad rzeczywistością.

5. Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu (A Pigeon Sat on a Branch Reflecting on Existence), Roy Andersson – Roy Andersson po raz kolejny przygląda się paradzie smętnych klownów, którzy przypominają nas bardziej niż byśmy tego chcieli. Absolutnie zasłużony Złoty Lew w Wenecji.

6. Homar (The Lobster), Yorgos Lanthimos – Yorgos Lanthimos kręci najbardziej przystępny i otwarcie komediowy film w karierze, a przy okazji zachowuje drapieżność rodem z „Kła”.

7. Powiew nocy (The Wind of the Night), Philippe Garrel – Rywalizacja o serce Catherine Deneuve jako pretekst do rozliczeń z dziedzictwem Maja 68. Bodaj najbardziej przejmujący film Philippe’a Garrela.

8. Płomień (A Blast), Syllas Tzoumerkas – Gniewny, anarchistyczny portret pogrążonej w chaosie Grecji, który przynosi jednak nieśmiałą nadzieję na poprawę jej losu

9. Czarodziejska góra (The Magic Mountain), Anca Damian – Andrzej Wajda spotyka Koziołka Matołka w animowanym dokumencie o frapującym życiu Jacka Winklera – alpinisty, artysty i weterana wojny afgańsko - radzieckiej

10. Polskie gówno, Grzegorz Jankowski – Pozornie nonszalanckie, lecz w rzeczywistości głęboko szczere błazeństwo, a także środkowy palec wymierzony rodzimemu „szołbizowi”.