wtorek, 30 kwietnia 2013

Cieszyński Spring break - zaproszenie na 15 Kino na Granicy











Kino na Granicy, jak chyba żaden inny polski festiwal, emanuje atmosferą autentycznego święta. Znaczna część uczestników cieszyńskiej imprezy zdaje się traktować ją jako swojską odmianę spring break. Piwo wypite po lepszej stronie granicy wzmacnia poczucie chwilowej dezercji z własnego życia, bezpłatnego urlopu od nudnej codzienności.

Towarzysząca KnG zachęta do celebracji bywa jednak tyleż kusząca, co niebezpieczna. Podczas  koncertów, kulinarnych biesiad bądź niekończących się wieczorów w słynnej knajpie "Orlice" łatwo wywrócić do góry ustalone wcześniej priorytety. Festiwalowy nastrój  zachęca do tego, by – niczym w filmach Jarmuscha – zamyślić się, zasiedzieć, zaciągnąć papierosem o jedną chwilę za długo. Często zdarza się, że refleksja góruje  nad czynem, a prowadzona przy piwie dyskusja o wyższości Slámy nad Zelenką okazuje się ważniejsza niż uczestnictwo w kolejnych seansach. Nie warto jednak na to pozwolić. Przygotowany z wielką starannością program festiwalu stanowi godną kontrpropozycję dla  alternatywnych rozrywek.

Organizatorzy przygotowali mocne uderzenie już na sam początek imprezy. Tegoroczną edycję  festiwalu otworzy – zrealizowane w koprodukcji  czesko – słowacko - polskiej - "W cieniu" Davida Ondříčka. Film twórcy "Samotnych" spotkał się w Czechach z gorącym przyjęciem, a w dowód uznania został wybrany do reprezentowania kraju w wyścigu o Oscara. Dzieło Ondříčka wpisuje stylistyczne chwyty rodem z czarnego kryminału w modną ostatnio w Europie Środkowej tematykę rozliczeń z nadużyciami komunistycznego reżimu. 


(...) więcej na łamach Filmwebu

 

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Miłość w Lecce - relacja z 14 Festival del Cinema Europeo




Festiwal Kina Europejskiego w Lecce z pewnością należy do najważniejszych wydarzeń kulturalnych w Apulii. Choć do sztabu organizatorów należy kilkadziesiąt osób, sama impreza zachowała przyjemną otoczkę przedsięwzięcia rodzinnego. Charyzmatyczny dyrektor festiwalu Alberto La Monica w pierwszej kolejności korzysta ze wsparcia swojego brata i matki. Wszyscy troje przez okrągły rok odwiedzają kolejne festiwale w poszukiwaniu najbardziej intrygujących tytułów ze Starego Kontynentu. Dowód sprawności organizacyjnej rodziny La Monica przynosi imponująca lista festiwalowych gości. W ubiegłych latach w Lecce bywali między innymi Nikita Michałkow, Emir Kusturica, czy – Europejczyk z wyboru – Terry Gilliam. Tegoroczną edycję uświetnił natomiast swoją obecnością Aki Kaurismaki, który doczekał się festiwalowej retrospektywy. Fiński twórca od samego początku dał do zrozumienia, że zamierza chadzać po Lecce własnymi ścieżkami. Gdy jednak już udało mu się oderwać od pokera i butelki wina, robił wśród dziennikarzy i widzów prawdziwą furorę. Konferencja prasowa z udziałem Kaurismakiego należała do najdowcipniejszych wydarzeń tego typu w jakich kiedykolwiek miałem okazję uczestniczyć. Przy odrobinie szczęścia w trakcie chętnie organizowanych bankietów i kolacji można było natknąć się w Lecce na niemniej interesujące persony. Trudno mi opisać własne zaskoczenie, gdy okazało się, że przypadkowo poznana włoska reżyserka okazała się dawną gwiazdą filmów Argento i Warhola. Kiedy indziej natomiast stojący obok mężczyzna przedstawił się nagle jako wnuk Vittorio De Siki. Ze znakomitą atmosferą kuluarowych dyskusji korespondowały pozytywne wrażenia wyniesione z sali kinowej.


Jak przystało na festiwal kina europejskiego, niemal każdy z konkursowych tytułów reprodukował najpopularniejsze wyobrażenia na temat kraju powstania. W rosyjskim Żyć piło się, rzecz jasna, dużo wódki i stosowało brutalną przemoc. Norweski Prawie mężczyzna opowiadał historię gnuśnego trzydziestolatka, który odmierza czas od imprezy do imprezy. Z kolei we francuskich Trzech światach bohaterowie uprawiali przypadkowy seks, a po wszystkim zasłuchiwali się w wykładach o Heideggerze. Może to wszystko i uproszczenia, ale już Leszek Kołakowski w Mini- wykładach o maxi–sprawach przekonywał przecież, że „stereotypowe obrazy innych narodów zwykle zawierają ziarno prawdy”.

Żarty na bok. Udana selekcja w Lecce pozwoliła zwrócić uwagę na co najmniej kilka filmów mogących  stanowić ozdobę każdego rodzimego festiwalu. Niestety, nie da się powiedzieć o triumfatorze głównej nagrody Złotego Drzewa Oliwnego. Jury – w którego skład wchodził między innymi wielki przyjaciel polskiego kina i szef kijowskiego festiwalu Molodist, Andrij Chalpachczi – postanowiło uhonorować Miłość Sławomira Fabickiego. Werdykt, który zaspokaja może moje ambicje patriotyczne, budzi niedosyt z punktu widzenia czysto kinofilskiego. Film Fabickiego z pewnością nie irytował tak jak choćby wspomniane Żyć, ale plasował się co najwyżej w środku festiwalowej stawki. Właśnie przeciętność i brak wyrazistości stanowią zresztą główne grzechy Miłości. Każdy kto pamięta z mediów relacje z inspirującej reżysera afery z udziałem byłego prezydenta Olsztyna zgodziłby się, że fikcja Fabickiego przestraszyła się opisywanej rzeczywistości. Gdyby za tę samą fabułę zabrał się twórca pokroju Wojciecha Smarzowskiego, moglibyśmy liczyć na film założycielski dla nowego gatunku „mayorsploitation”. Historia perwersyjnego polityka miałaby wówczas szansę zamienić się w demaskatorskie kino odsłaniające  hipokryzję małomiasteczkowych elit. W wersji Fabickiego bohater w rzeczywistości ochoczo eksplodujący śliną i innymi wydzielinami zamienił się natomiast w zbolałego gwałciciela – cierpiętnika.

(...) więcej w portalu Krytyki Politycznej



Na fałszywej nucie - recenzja "Kwartetu" Dustina Hoffmana





Dustin Hoffman zaprasza nas na wizytę w domu zbyt spokojnej starości. „Kwartet” wygląda jak efekt podświadomej inspiracji chybionym „Jeszcze nie wieczór” Jacka Bławuta. W obu filmach autentyczne problemy podeszłego wieku nikną pod naporem egzaltowanej iluzji. Emerytowani śpiewacy operowi z „Kwartetu” wydają się nie mieć innych rozterek niż przekomarzanki przy herbatce i deklarowana w codziennych rozmowach tęsknota za przebrzmiałą sławą. Seans filmu Hoffmana wzbudza tęsknotę za pamiętną „Miłością” Hanekego. Chwilami aż chciałoby się, aby ponury Austriak wpadł na plan, wsypał komuś arszenik do herbaty, innemu odłączył aparat słuchowy, a w finale udusił poduszką jakąś pretensjonalną diwę. W fałszywie wybrzmiewającym „Kwartecie” nie ma jednak miejsca na podobny wstrząs. Spóźniony debiut reżyserski Hoffmana wygląda jak efekt działania znudzonego emeryta, który postanowił spróbować w życiu czegoś nowego. W tym przypadku korzystniej było chyba jednak skoczyć na bungee.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Przez zmrużone oczy - recenzja "Imagine" Andrzeja Jakimowskiego





Andrzej Jakimowski wciąż spogląda na świat przez zmrużone oczy. Tak jak w swych poprzednich filmach, twórca „Imagine” stawia tajemnicę ponad pewnością, uwzniośla autentyczną skazę kosztem fałszywej doskonałości. Umieszczenie akcji w środowisku pacjentów prestiżowego ośrodka pomocy niewidomym prowadzi reżysera do przybliżenia widzom nietypowej życiowej postawy. W "Imagine" receptą na zawodność zmysłów miałoby okazać się  zamarzenie sobie nierozpoznanych fragmentów rzeczywistości i wymodelowanie jej za sprawą  własnej wyobraźni. Właśnie do takiego podejścia zachęca swych podopiecznych kontrowersyjny nauczyciel. Ian, przypominający ociemniałego kompana pana Lazhara z filmu Philippe'a Falardeau, ma w sobie jednocześnie coś z geniusza i hochsztaplera. Polski reżyser wstrzymuje się z oceną swojego bohatera aż do  finału, który przywołuje na ekranie magię kina Felliniego. Ostatnia scena "Imagine" stanowi manifest intymnej rewolucji, paradoksalnie skromną deklarację wizjonerstwa. Gdzieś na uboczu świata, między starcami grającymi w warcaby, a klientem awanturującym się z kelnerem jedna z podopiecznych Iana dopuszcza do siebie świadomość życiowego przełomu. Film Jakimowskiego oddaje całą radość momentu, w którym niepewne dotychczas przekonanie zamienia się na naszych oczach w niezbity fakt.



sobota, 27 kwietnia 2013

Relikwia z rynsztoka - recenzja "Drogi do Hiszpanii" Anji Salomonowitz









Fabuła "Drogi do Hiszpanii" wydaje się jakby żywcem wyjęta z ponurego żartu Thomasa Bernhardta.
Oto nielegalny imigrant trafia do miasteczka pod Wiedniem w przekonaniu, że znalazł się na upragnionym Półwyspie Iberyjskim. W filmie Anji Salomonowitz Austria zakrawa na wzgardzone peryferia zachodniej Europy, stanowi upokarzająco tandetną imitację ziemi obiecanej. Mimo wszystko młoda reżyserka z powodzeniem może bronić się przed oskarżeniami o kalanie własnego gniazda.

Salomonowitz prezentuje się jako pojętna uczennica Ulricha Seidla, któremu asystowała chociażby przy realizacji "Import/ Export". W "Drodze do Hiszpanii" reżyserka poddaje samą siebie okrutnej próbie, z której wychodzi jednak obronną ręką. Mimo że fabuła pozostaje wypełniona na przemian ironią i goryczą, Salomonowitz udaje się przemycić na marginesie także deklarację szczerej troski o swój kraj.

(...)

Więcej na łamach Dziennika


piątek, 26 kwietnia 2013

Nieudana sztuczka - recenzja "Reality" Mateo Garrone





"Reality" pozwala uznać za pewnik zdanie, które dotychczas stanowiło tylko nieśmiałe przypuszczenie. Mateo Garrone należy do najbardziej przecenianych twórców współczesnego kina europejskiego.
W nowym filmie reżyser snuje opowieść o neapolitańskim sklepikarzu, który sprzeniewierza się własnej naturze, by zostać gwiazdą mediów. Przy okazji Garrone wpada w zastawioną przez samego siebie pułapkę i mimowolnie tłumaczy naturę własnego fenomenu. W "Gomorrze" włoski twórca przypominał prowincjonalnego chuligana próbującego imitować twardziela Scorsese. Tym razem jako średnio zdolny kuglarz pretenduje do roli następcy iluzjonisty Felliniego. Garrone, tak jak twórca "Ginger i Freda", usiłuje zmetaforyzować włoską rzeczywistość jako niekończące się reality show. Niestety, zamiast wielkim bratem okazuje się wyłącznie ubogim krewnym starego mistrza.

(...) Więcej na łamach Dziennika




czwartek, 25 kwietnia 2013

Film z pazurem - "Vic + Flo zobaczyły niedźwiedzia"





Nowy film Denisa Cote spełnia zawartą w tytule obietnicę ekscentryzmu. Vic + Flo zobaczyły niedźwiedzia zaczyna się jak dramat społeczny w stylu braci Dardenne, by po chwili nabrać charakteru lesbijskiego romansu skrzyżowanego z kinem zemsty. Pozornie nieprzystające do siebie porządki mogą zgodnie współbrzmieć tylko dlatego, że Cote nie stara się traktować ich zupełnie serio. Zamierzona niedorzeczność fabuły potwierdza deklarowaną przez reżysera pogardę dla gawędziarskiego snucia opowieści. Film, który pierwotnie został ponoć zatytułowany po prostu Vic + Flo giną na końcu, bardziej niż pretekstową intrygę eksponuje swój hipnotyczny nastrój. Wyrażana przez reżysera nonszalancja bynajmniej nie prowadzi jednak do lekceważenia publiczności. Przeciwnie, „Vic+ Flo...” należałoby raczej traktować jako prezent sprawiony współczesnemu widzowi. W dobie nieustającego recyklingu zużytych konwencji i wyczerpanych schematów kanadyjski reżyser z powodzeniem pokusił się o stworzenie filmu zaskakująco oryginalnego.

Przepełniające reżyserską wizję szaleństwo pozostaje w paradoksalny sposób zdyscyplinowane. W filmie Cote nie ma ani jednej zbędnej sceny, a pozornie nieistotni bohaterowie ostatecznie okazują się kluczowi dla całej historii. Ozdobę Vic + Flo... stanowią także odznaczające się malarską starannością kadru. Jednocześnie jednak – niczym w reżyserowanym również przez Cote Bestiariuszu [2012] - stanowią one dla bohaterów rodzaj więzienia. Podobna ambiwalencja piękna i grozy przejawia się w Vic + Flo... nawet w najdrobniejszych szczegółach. Nie przez przypadek napisom końcowym towarzyszy elektropopowy przebój z refrenem, w którym zmysłowy głos wokalistki powtarza frazę: „it's a pretty day to die”.

Mimo całej swojej oryginalności, Vic + Flo... nie funkcjonuje bynajmniej w kontekstowej próżni. Nowy film Cote stanowi wariację na tematy przewijające się w całej dotychczasowej karierze reżysera i swobodnie mógłby być odczytany w kategoriach błyskotliwego autopastiszu. Przedmiotem zainteresowania kanadyjskiego twórcy jak zwykle pozostają pełni wewnętrznych pęknieć i psychicznych ran outsiderzy. Tytułowe Vic i Flo to dwie lesbijski próbujące uratować rozpadający się związek. Tak jak przed kilku laty w filmie Nos Vies Privees [2007] Cote raz jeszcze opowiada o miłości, która nie chce dać ukojenia i przynieść stabilizacji. Cieniem na stosunkach Vic i Flo kładą się skrywane przez obie kobiety tajemnice. Pod tym względem istotna zdaje się zwłaszcza mroczna przeszłość pierwszej z nich.

(...)

Więcej w nowym numerze Ekranów 

środa, 24 kwietnia 2013

Aktorzy za kamerą




Z okazji premiery "Kwartetu" Dustina Hoffmana stworzyłem dla kwietniowego "Filmu" krótki ranking najciekawszych debiutów reżyserskich w wykonaniu znanych aktorów.


Easy Rider, reż. Dennis Hopper

 
Najważniejszy symbol epoki „flower - power” obok LSD i płyt Jefferson Airplane. Legendarny film drogi o dwóch przyjaciołach poruszających się szlakiem domów publicznych, komun hipisowskich, więzień i innych miejsc, które Charles Bukowski nazwałby „uniwersytetami życia”. Podróż przez pełną hipokryzji Amerykę wzbudza jednak wśród bohaterów tyle samo euforii, co goryczy. Poszukiwana przez mężczyzn wolność ostatecznie okazuje się niemożliwa do osiągnięcia. Nawet jeśli buntowniczy manifest Hoppera odrobinę dziś już się zestarzał, towarzysząca mu piosenka „Born to Be Wild” wciąż zachowuje dawną moc.


Prawo Bronxu, reż. Robert De Niro




Robert De Niro niby podpatruje mistrza Martina Scorsese, ale ostatecznie znajduje odwagę, by podążyć własną drogą. „Prawo Bronxu” realizuje założenia filmu gangsterskiego, ale nie przypomina pełnego przemocy reportażu z ulic nędzy. Dla De Niro bardziej liczy się wewnętrzny konflikt z jakim zmaga się jego główny bohater. Młody chłopak zostaje zmuszony do wyboru między posłuszeństwem swemu skromnemu ojcu, a podziwem wobec charyzmatycznego gangstera. Choć „Prawo Bronxu” powstało na podstawie świetnego scenariusza autorstwa Chaza Palminteriego, De Niro nie zrezygnował z umieszczenia w nim akcentów osobistych. W pierwszej scenie filmu reżyser zdecydował się umieścić dedykację poświęconą swojemu ojcu.


Trees Lounge, reż. Steve Buscemi





Tytułowe „Trees Lounge” to bar stanowiący azyl dla outsiderów, neurotyków i popaprańców, a więc bohaterów, w których najczęściej wcielał się aktorsko Steve Buscemi. We własnym filmie ulubieniec Tarantino i braci Coen ponownie powołuje do życia postać pełnego uroku nieudacznika. Odgrywany przez Buscemiego Tommy próbuje wyleczyć się z alkoholizmu i odzyskać życiową równowagę. Nie bez znaczenia dla jego wysiłków okazuje się solidarność pozostałych bywalców baru, a także seksapil 22- letniej Chloe Sevigny.


Buffalo 66, reż. Vincent Gallo
 



Czarna komedia o młodej dziewczynie, która zakochuje się w swoim porywaczu. Równie ekscentryczny film mógł wyjść tylko spod ręki kogoś takiego jak Vincent Gallo. Słynny aktor początkowo wcale nie zamierzał podobno stawać po drugiej stronie kamery. Nie miał jednak wyjścia, gdy pokłócił się o kształt filmu z przymierzanym do reżyserskiego stołka Monte Hellmanem. Równie burzliwie przebiegała współpraca Gallo z odgrywającą główną rolę żeńską Christiną Ricci. Debiutujący reżyser nazywał młodą aktorkę swoją „marionetką” i publicznie kpił z jej wagi. Wszystkie te zawirowania nie miały jednak negatywnego wpływu na artystyczny poziom dzieła. Świetne recenzje zebrane przez „Buffalo 66” skłoniły później Gallo do realizacji „The Brown Bunny” uznanego za jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów w historii festiwalu w Cannes.


Hello, Hello, Hello, reż. David Thewlis


 

Krótki metraż wyreżyserowany przez jednego z ulubionych aktorów Mike'a Leigh. Zrealizowany dwa lata po przełomowej roli w „Nagich” film Davida Thewlisa stanowi ujmujący zapis pewnego przypadkowego spotkania. Ekscentryczna artystka i sumienny policjant w kilkunastominutowej rozmowie kontemplują uroki nocnego Londynu i podejmują karkołomną próbę wyznaczenia granicy między sztuką, a grafomanią.

(...)

Więcej tytułów w kwietniowym FILMIE 


poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Freud miał rację! - rozmowa z Calinem Peterem Netzerem, zwycięzcą tegorocznego Berlinale




Pański film łączy w sobie opowieść o toksycznej relacji matki i syna z bolesną diagnozą postkomunistycznej rzeczywistości. Podobna kombinacja zadecydowała jakiś czas temu o sukcesie „Eleny” Andreja Zwiagincewa. Czy myślał pan o tym filmie podczas realizacji „Child’s Pose”?

Calin Peter Netzer: Nie, ale pierwsi czytelnicy scenariusza dostrzegli jego podobieństwo do innych projektów. Mowa o koreańskim filmie „Matka” a także o słynnym debiucie Xaviera Dolana - „Zabiłem moją matkę”. Przed wejściem na plan zapoznałem się z oboma tytułami, ale nie po to, by szukać w nich inspiracji. Wręcz odwrotnie, chciałem upewnić się, że moja wizja w żadnym aspekcie nie będzie wtórna wobec filmu zrealizowanego przez kogoś innego.

Od pewnych porównań uciec jednak nie sposób. „Child’s Pose”, tak jak wiele współczesnych filmów rumuńskich, przedstawia portret społeczeństwa, które pogrąża się w moralnym relatywizmie. Między innymi z niego bierze się – podkreślane przez pana - powszechne przyzwolenie na korupcję.

Korupcja, rzecz jasna, przynosi nam powód do wstydu, lecz tak naprawdę występuje przecież wszędzie na świecie. W bogatszych krajach przejawia się pewnie po prostu bardziej dyskretnie. Mógłbym mówić o tym jeszcze długo, ale nie chciałbym zabrzmieć jak publicysta. Jako reżyser w znacznie większym stopniu uważam siebie za psychologa.

W jaki sposób zaznaczył pan tę perspektywę w „Child’s Pose”?

Zaintrygował mnie ewidentnie patologiczny charakter relacji między matką i synem. Zamierzyłem swój film jako opowieść o kompleksie Edypa. Wbrew popularnemu współcześnie poglądowi chciałem udowodnić, że tezy sformułowane dawno temu przez Freuda mogą być wciąż aktualne.

(...)

Więcej w kwietniowej ODRZE


Ćmy barowe, czyli o knajpach i kinie










Kino i dobra knajpa mają ze sobą wiele wspólnego. Do obu miejsc wraca się przecież regularnie, by zająć ulubione miejsce, ponownie spotkać tych samych ludzi. Nierzadko chodzi również o wagary z własnego życia i wrażenie spowalniającego czasu. Choć zasady rządzące knajpianą rzeczywistością są w wielu filmach podobne, za każdym razem różnią się atrakcyjnymi szczegółami.

Wiele lokali z dumą przyznaje się do filmowego rodowodu. Rozmaite knajpy kuszą kinofilów znajomą nazwą, próbują zachować dobrze znany wystrój i przywołać upragniony nastrój. Ta fascynacja bez wątpienia jest dwukierunkowa. Reżyserzy z lubością osadzają w knajpach akcję swoich filmów. W barach i pubach pozwalają swoim bohaterom zrywać związki, nawiązywać romanse, wdawać się w bójki lub prowadzić pozornie zwyczajne rozmowy o niespodziewanej głębi. Czasem chodzi po prostu o to, by usiąść gdzieś w kącie, zamówić butelkę i – przywołując nieodżałowanego Jana Himilsbacha – wprowadzić organizm w bajkowy nastrój.

Bary i restauracje odgrywają kluczową rolę we wspomnieniach Luisa Bunuela. Książka "Moje ostatnie tchnienie" również dobrze mogłaby zmienić tytuł na "Alfabet zakochanego w knajpach". Twórca "Widma wolności" ze swadą opisuje swoje wizyty w świątyniach jadła i napitku. Między kolejnymi akapitami mimowolnie rysuje obraz knajpy idealnej, będącej dowodem na prawdziwość maksymy: Nikt nigdy się nie nudzi w barze. To nie to, co w kościele, gdzie zostaje się sam na sam z własną duszą.

W filmowej rzeczywistości istnieją miejsca, w których od razu czujemy się jak u siebie. W   zależności od nastroju równą przyjemność sprawia nam przesiadywanie w przytulnych kawiarenkach co w podłych spelunach. Po dionizyjskiej orgii w "Soul Kitchen" Fatiha Akina warto wyciszyć się w ociekającej melancholią knajpie z "Jagodowej miłości" Wonga Kar Waia. Abstynenci doskonale poczują się za to w lokalach prezentowanych w "Kawie i papierosach" – w przybytkach Jima Jarmuscha okryje ich nie tylko gęsta chmura tytoniowego dymu, ale i opary absurdu. Bez wątpienia nie wolno zapominać także o  pijackich anegdotach Charlesa Bukowskiego ujętych w scenariuszu "Ćmy barowej" Barbeta Schroedera. Z realizacją tego filmu wiąże się zresztą fascynująca historyjka przytoczona przez pisarza w książce "Hollywood". W obliczu  kłopotów ze sfinansowaniem filmu Schroeder udał się na kolejne spotkanie z kapryśnym producentem. W trakcie rozmowy reżyser wyjął piłę mechaniczną i całkiem serio zagroził, że w razie fiaska negocjacji odetnie sobie palce. Podobna determinacja w walce o swój  projekt z pewnością zasługuje na to, by uczcić ją całą serią toastów.

(...)

Więcej na łamach Filmwebu

niedziela, 21 kwietnia 2013

Odgrzewane danie - recenzja "Zanim noc nas nie rozdzieli




W tym obrazie był potencjał na film, którego nie powstydziłby się cudownie zmartwychwstały Luis Buñuel. Niestety, Boris Khlebnikov nie wykorzystał stojącej przed nim szansy i pozostawił widzów z uczuciem sporego niedosytu.



Rosyjski reżyser postanowił umieścić akcję swojego filmu we wnętrzu snobistycznej moskiewskiej restauracji. Wbrew oczekiwaniom "Zanim noc nas nie rozdzieli" nie jest jednak pyszną satyrą na putinowską burżuazję. Zainspirowany autentycznymi rozmowami podsłuchanymi przez moskiewską dziennikarkę w jednym ze stołecznych lokali film Khlebnikova okazuje się ofiarą własnego eksperymentu.

Więcej na łamach Dziennika

 

sobota, 20 kwietnia 2013

Kac Hawana - recenzja "7 dni w Hawanie"







Niemal wszyscy twórcy "7 dni w Hawanie" zasługują na solidnego klapsa od Ulricha Seidla. Reżyserzy nowelowego projektu niewiele różnią się od uprzywilejowanych seksturystek z "Raju: miłości". W trakcie swojej wizyty na Kubie kolejni twórcy solidarnie odwracają wzrok od symptomów dotkliwej agonii autorytarnego reżimu. Zamiast tego biorą udział w neokolonialnym balu, w trakcie którego miejscowe piękności ochoczo zrzucają swe skąpe ciuchy.

Upstrzony stereotypami scenariusz "7 dni w Hawanie" wygląda, jakby stworzono go pomiędzy wizytą w szkole salsy a haustem Cuba Libre wypitym z brudnej szklanki w prowincjonalnym barze. Co zaskakujące, ten swoisty almanach dyrdymałów wyszedł jednak spod ręki rdzennie kubańskiego pisarza Leonarda Padury. Wypada żałować, że władze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej nigdy nie wpadły na pomysł zlecenia analogicznego scenariusza na przykład Jarosławowi Iwaszkiewiczowi. Łatwo wyobrazić sobie przecież podpisany przez Buñuela, Pasoliniego i Bergmana film, w którym zagraniczni turyści zwiedzają Pałac Kultury, upijają się wódką w SPATiF-ie i lądują ostatecznie na koncercie Mazowsza.

(...) więcej na łamach Dziennika



piątek, 19 kwietnia 2013

Bez prozacu ani rusz - recenzja "Samotnego portu - miłość" Aku Louhimiesa








Polski tytuł filmu Aku Louhimiesa nie kłamie. "Samotny port – miłość" okazuje się tak depresyjny, że nie sposób oglądać go bez wsparcia tabletki prozaku.

Louhimies udowadnia, że w swoim spojrzeniu na świat znacząco różni się chociażby od Akiego Kaurismakiego. Twórca "Człowieka z Hawru" od początku kariery daje się poznać jako socjalistyczny marzyciel i dobrotliwy szaman, który swoimi filmami zaklina nieprzyjazną rzeczywistość. Louhimies, przeciwnie, pozuje raczej na demaskatora zbiorowych iluzji. W "Samotnym porcie…" fiński reżyser tworzy na ekranie wiarygodny portret umierającego raju

(...) Więcej na łamach Dziennika

czwartek, 18 kwietnia 2013

Seks po sąsiedzku - erotyka w czeskim kinie










Wygląda na to, że braciom Czechom możemy zazdrościć nie tylko wyższego współczynnika ateizmu i łatwego dostępu do marihuany. Rzut oka na kinowy ekran pozwala dostrzec, że nasi południowi sąsiedzi prezentują także znacznie większą otwartość w sprawach seksu. Choć w polskich filmach nie brakuje wysmakowanych scen erotycznych, ostatnimi czasy ustępują one raczej miejsca wstydliwym zbliżeniom w pozycji misjonarskiej. W tym samym czasie Czesi nie mają oporów przed realizowaniem w sypialni nawet najbardziej dziwacznych fantazji. Najświeższy dowód w tej sprawie przynosi zalotnie wkradająca się na nasze ekrany „Święta czwórca”. Film Jana Hrebejka przekonuje, że życie erotyczne zaczyna się po czterdziestce a pozamałżeński seks nie musi oznaczać gwałtu na moralności. W „Świętej czwórcy” uczuciowy wielokąt staje się efektem porozumienia między grupą bardzo dobrych przyjaciół traktujących wymianę partnerów jako doskonałe lekarstwo na seksualną stagnację. Świetna komedia Hrebejka stanowi ukoronowanie całej serii czeskich filmów, które przyglądały się łóżkowym perypetiom bohaterów z mieszanką ironii i wyrozumiałości. Przede wszystkim zdradzały jednak odwagę, by nie odwracać od nich wzroku nawet w najbardziej intymnych chwilach.



Kolejni reżyserzy zdradzali fascynację erotycznym życiem swoich postaci jeszcze na długo przed wybuchem II wojny światowej. Twórcą, który pozbawił dziewictwa czechosłowackie kino bez wątpienia można nazwać Gustava Machatego. Późniejszy skandalista jako młody chłopak odbył staż w Hollywood, gdzie podglądał przy pracy ówczesnych mistrzów amerykańskiego kina – Davida Warka Griffitha i Ericha von Stroheima. Po powrocie do kraju Machaty wykorzystał zdobyte doświadczenia przy realizacji śmiałego „Erotikonu”. Obfitująca w kontrowersyjne – na owe czasy – sceny erotyczne historia toksycznego związku okazała się jedynie niewinną grą wstępną wprowadzającą widzów w klimat kolejnego filmu Machatego. W oglądanej dziś „Ekstazie” nie ma znaczenia pokryta kurzem melodramatyczna fabuła ani szeleszczące papierem dialogi. Liczy się tylko scena, w której kamera kieruje się na wykrzywioną w spazmach rozkoszy twarz aktorki Heddy Lamar. Dzięki niej „Ekstaza” zyskała sławę pierwszego filmu w historii kina przedstawiającego na ekranie moment przeżywania orgazmu. W związku z tym automatycznie ściągnęła na siebie gniew ówczesnych moralistów. Oficjalny głos sprzeciwu wobec filmu Machatego wyraził chociażby papież Pius XII. 

(...)

W "Pociągach pod specjalnym nadzorem" swobodne podejście do erotyki zyskuje interesujący wydźwięk ideologiczny. Ucieczka w prywatność stanowi dla bohaterów akt sprzeciwu wobec totalitarnej rzeczywistości. Pracownicy stacji frywolnym uśmiechem odpowiadają na śmiertelną powagę nachodzących ich nazistowskich urzędników. Podobną postawę najpełniej wyraża na poły liryczna, na poły rubaszna scena, w której jeden z zawiadowców postanawia ostemplować pośladki ukochanej za sprawą oficjalnej pieczęci pocztowej okupanta. Kultowy fragment „Pociągów...” nie tylko zapisał się w historii czechosłowackiego kina, ale z pewnością wzbogaciła sypialnie wielu widzów o zupełnie nietypowy gadżet.



Inne rozwiązanie kłopotów z życiem erotycznym znajdują dla siebie postacie z większości filmów Jana Hrebejka. Przez lata czeski twórca systematycznie pracuje na miano speca od ekranowego przedstawiania kryzysu wieku średniego. W filmach twórcy „Piękności w opałach” znudzeni sobą małżonkowie z wieloletnim stażem często wikłają się w sieć zdrad, intryg i pozamałżeńskich romansów. Prawdziwe credo bohaterów Hrebejka mogłoby stanowić chińskie przysłowie ironicznie przytoczone w filmie „Niedźwiadek”: „dobrze jest znać prawdę i głośno o niej śpiewać, ale lepiej znać prawdę i śpiewać o śliwkach”.

(...)

Więcej w lutowym Hiro

środa, 17 kwietnia 2013

Godard na deskorolce - kino Harmony'ego Korine'a







Harmony Korine to Godard na deskorolce, geniusz szperający w popkulturowym śmietniku i jeden z najbardziej ekscentrycznych twórców amerykańskiego kina. W debiutanckim „Gummo” Korine nie miał oporów przed pokazaniem dzieciaków wykorzystujących seksualnie dziewczynę z zespołem Downa i zabijających dla rozrywki dzikie koty. Kilka lat później w „Julienie Donkey - Boyu” reżyser skłonił samego Wernera Herzoga do biegania przed kamerą w dresie i masce przeciwgazowej. W przerwach między realizacją filmów Korine pisał piosenki dla Bjork, realizował teledyski i przygotowywał dziwaczne performensy. Z biegiem czasu dynamiczna kariera nieprzyzwoicie zdolnego młokosa zaczęła tracić impet. Zrealizowane po ośmiu latach rozbratu z kinem „Pan Samotny” i skandalizujące „Trash Humpers” nie powtórzyły sukcesu poprzedników. Prawdziwy powrót Korine'a nastąpił dopiero za sprawą wchodzących niedługo na nasze ekrany „Spring Breakers”. Pojawienie się tego filmu na niemrawym festiwalu w Wenecji było jak spalenie ukradkowego jointa w samym środku rodzinnego przyjęcia. Korine nie oburzał już jak dawniej, lecz wciąż zachował w sobie żyłkę inteligentnego błazna. „Spring Breakers” bardziej niż „Gummo” przypomina najlepsze filmy Olivera Stone'a czy Gregga Arakiego. Tak jak one, wykpiwa popkulturę za sprawą mistrzowskiego pastiszu jej własnego języka.


Ponownie triumfujący dziś Korine od dzieciństwa miał zadatki na postać wyjątkową. Mały Harmony wychowywał się w trockistowskiej komunie i z bliska podziwiał najbardziej szalone happeningi rodziców. Przesiąknięty anarchistycznym duchem rzucił szkołę a zamiast matury napisał prowokacyjny scenariusz „Dzieciaków”. Na prośbę znacznie starszego reżysera Larry'ego Clarka, Korine stworzył opowieść osadzoną w środowisku własnych rówieśników. Rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania zleceniodawcy. Nastoletni bohaterowie „Dzieciaków” spędzają czas na piciu, ćpaniu i uprawianiu seksu. Pogrążeni w marazmie i pozbawieni ambicji dążą do autodestrukcji, której przychodzi z pomocą szalejąca wokół epidemia AIDS. Premiera „Dzieciaków” wywołała skandal, lecz jednocześnie zapewniła swoim twórcom niebywały rozgłos. Towarzysząca filmowi mieszanka fascynacji i obrzydzenia stała się znakiem rozpoznawczym wszystkich następnych projektów Korine'a.

Samodzielne próby reżyserskie scenarzysty „Dzieciaków” wielokrotnie spotykały się z odrzuceniem krytyki. Jednocześnie jednak Korine urósł do rangi nowej nadziei współczesnego kina w oczach kilku doświadczonych kolegów. Twórca „Gummo” wzbudził zachwyt Gusa Van Santa, który zaprosił go do zagrania małych ról w „Buntowniku z wyboru” i „Last Days”. Pochwał pod adresem Korine'a nie szczędził także Lars von Trier. Duńskiemu twórcy szczególnie spodobał się – realizujący założenia Dogmy - „Julien Donkey – Boy”. O tym samym filmie Bernardo Bertolucci powiedział, że „dokonał rewolucji w myśleniu o języku kina”.

(...)

Korine błyskotliwie rozwinął pomysł zasygnalizowany przed kilkoma laty w „Panu Samotnym”. W tamtym filmie niezadowoleni ze swego konwencjonalnego życia ludzie porzucali swe tożsamości, by stać się sobowtórami Marylin Monroe czy Charliego Chaplina. Bohaterki „Spring Breakers” również spełniają się w naśladownictwie, choć zdecydowanie zmieniły swe pokoleniowe wzorce. Pójście tym tropem pozwoliło Korine'owi na wykorzystanie genialnego pomysłu obsadowego. W „Spring Breakers” gwiazdy Disneya – Selena Gomes i Vanessa Hudgens – z dziewczynek z pierwszej ławki zamieniły się w spragnione wrażeń lolitki. Odkrywające dla siebie świat seksu i dragów nastolatki niespecjalnie różnią się od bohaterów „Dzieciaków” czy „Gummo”. Jednocześnie jednak, w przeciwieństwie do swoich poprzedników, decydują się aktywnie zawalczyć o zmianę swojego losu. W trakcie tytułowych „wiosennych ferii” dziewczyny – wzorem straceceńców z klasycznych filmów drogi – wyruszają w podróż, która ma przynieść zwrot w rozczarowującym życiu. Korine doskonale wie jednak, że żadnego przełomu nie będzie. Prezentowany w „Spring Breakers” niekończący się karnawał ma w sobie coś ze stypy. Wymarzona przez bohaterki sceneria plaż Florydy stanowi wyłącznie zbiorową halucynację, wytwór karmionego popkulturą umysłu. W świecie „Spring Breakers” narkotyków nie da się przedawkować, seks nie prowadzi do zajścia w ciążę a w przypadku braku pieniędzy zawsze można obrabować okoliczny sklep. Korine nie mówi o tym wprost, ale z każdą chwilą daje odczuć, że pozornie nieustające wakacje zmierzają ku nieuchronnemu końcowi. W ten sposób powtarzany w filmie slogan „Spring break forever, bitches!” z prostej deklaracji hedonizmu przemienia się w utopijny okrzyk rozpaczy.

(...)

Więcej w kwietniowym HIRO 

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Kino partyzanckie - recenzja "Donomy" Djinna Carrenarda











Debiut Djinna Carrenarda ma w sobie ten sam twórczy gniew, który emanował także z „Oburzonych” Tony’ego Gatlifa. Bohaterowie „Donomy” unikają jednak otwarcie politycznych deklaracji.
 Z ich ust daje się za to usłyszeć okrzyk tęsknoty za miłością. Szorstki, chropowaty Paryż Carrenarda w ogóle nie przypomina z metropolii rozsławionej chociażby przez kino Nowej Fali. Klasyczne filmy Truffauta czy Rohmera miały w sobie optymizm, który kazał wierzyć, że przypadkowe spotkanie chłopaka i dziewczyny może okazać się dla nich wstępem do metafizycznego przebudzenia. W „Donomie” uczucia pozostają zduszone w zarodku przez wyrachowanie potencjalnych partnerów. Według reżysera indywidualne wybory stają się jednak ewidentnym pokłosiem systemowych patologii.

(...)

 
W „Donomie” zamiast literackiej francuszczyzny króluje mowa ulicy. Wykorzystany przez Carrenarda młodzieżowy slang może i bywa mało wyrafinowany, lecz jednocześnie zyskuje dynamikę hiphopowego protestsongu.

(...)

Więcej na łamach Dziennika


piątek, 12 kwietnia 2013

"Trudne sprawy" na LSD- recenzja "Wszystkich w naszej rodzinie" Radu Jude





Ze względu na klaustrofobiczną atmosferę i pokłady czarnego humoru dzieło Radu Jude przypomina także wschodnioeuropejską odpowiedź na "Rzeź" Polańskiego. W rumuńskim filmie łagodna sprzeczka o opiekę nad dzieckiem niepostrzeżenie zamienia się w karczemną awanturę.
Zachowania rozwiedzionych rodziców wzbudzają jednocześnie przerażenie i fascynację. W rozdrapywaniu ran z przeszłości byli małżonkowie chwilami odnajdują prawdziwie perwersyjną satysfakcję. Potyczkom bohaterów przychodzi z pomocą także ekspresyjny język rumuński, który wydaje się wręcz stworzony dla pełnych przekleństw tyrad. W spojrzeniu na coraz bardziej absurdalną intrygę reżyser odznacza się daleko posuniętą samoświadomością. Dzięki niej "Wszystkich w naszej rodzinie" z powodzeniem dają się odczytać jako ironiczna refleksja na temat magnetycznej siły barbarzyństwa i fotogeniczności wszelkiej patologii.

Zachowania rozwiedzionych rodziców wzbudzają jednocześnie przerażenie i fascynację. W rozdrapywaniu ran z przeszłości byli małżonkowie chwilami odnajdują prawdziwie perwersyjną satysfakcję. Potyczkom bohaterów przychodzi z pomocą także ekspresyjny język rumuński, który wydaje się wręcz stworzony dla pełnych przekleństw tyrad. W spojrzeniu na coraz bardziej absurdalną intrygę reżyser odznacza się daleko posuniętą samoświadomością. Dzięki niej "Wszystkich w naszej rodzinie" z powodzeniem dają się odczytać jako ironiczna refleksja na temat magnetycznej siły barbarzyństwa i fotogeniczności wszelkiej patologii.

(...)

Więcej na łamach Dziennika


środa, 10 kwietnia 2013

Optymista to ten, kto widzi na cmentarzu same plusy - rozmowa z Janem Hrebejkiem





W wywiadzie dla marcowego kina Jan Hrebejk cytuje Toma Waitsa, chwali Menzla i Formana oraz opowiada o czeskim podejściu do seksu.

Piotr Czerkawski: W „Świętej czwórcy”  bardzo spodobał mi się pomysł, by nie analizować na przykład seksualnych perwersji znudzonych bogaczy, lecz skupić się na życiu erotycznym zwykłych robotników.

Jan Hrebejk: Dziękuję, choć nie zapominam, że ta pochwała należy się przede wszystkim autorowi scenariusza- Michalowi Vieweghowi. Pomysł, by opowiedzieć takiej a nie innej warstwie społecznej wydał mi się jednak bardzo ciekawy i starałem się – w miarę możliwości – jak najbardziej go rozbudować. Choć w tekście nie ma na ten temat żadnych wskazówek, zadbałem, aby kostiumy i dekoracje nie pozostawiały wątpliwości, że mamy do czynienia właśnie z robotnikami z małego miasteczka.

Wspomniał pan o Vieweghu, który należy dziś do najpoczytniejszych czeskich pisarzy. Do tej pory najczęściej korzystał pan jednak ze scenariuszy tworzonych przez Petra Jarchovsky’ego. Na czym polega najważniejsza różnica między tymi dwoma autorami?

Petr jest przede wszystkim scenarzystą a dla Michala pisanie dla filmu jest tylko swego rodzaju produktem ubocznym. Dzięki temu spodziewałem się odnaleźć w jego tekście pewną świeżość i element zaskoczenia. Było mi o to łatwiej także dlatego, że Petra znam już jakieś 30 lat a Michala zaledwie 20.

W Polsce zawsze zazdrościliśmy Czechom braku pruderii i większej otwartości w mówieniu o seksie. Widać to także w waszych filmach. Potrafiłby pan wymienić swoją ulubioną scenę erotyczną w czeskim kinie?

Z ręką na sercu: ta otwartość najczęściej wynika z tego ile kto wypił a nie czy jest Czechem albo Polakiem. Nie mam jednej ulubionej sceny erotycznej, ale zawsze doceniałem delikatny i poetycki humor z jakim seks na ekranie pokazywali Menzel i Forman. W ostatnich latach do tej tradycji udało się nawiązać „Wycieczkowiczom” Jiříego Vejděleka- ekranizacji jednej z powieści  Viewegha.

W „Świętej czwórcy” z ironią pokazuje pan, że dzieci głównych bohaterów wydają się znacznie bardziej konserwatywne niż ich rodzice. Z czego, pańskim zdaniem, wynika taki stan rzeczy?

Tom Waits powiedział kiedyś, że jego najstarszy syn jest starszy od niego. To żart, ale myślę, że jest w nim wiele prawdy. Dzisiejsi 40- i 50- latkowie  przeżywali swój pokoleniowy bunt zupełnie inaczej niż ich dzieci. W Czechach na przykład rozluźnienie obyczajów było nie tylko protestem przeciw rodzicom, ale przede wszystkim ostentacyjnym sposobem na rozdrażnienie pruderyjnego reżimu komunistycznego. Dziś, gdy seks stał się towarem takim samym jak każdy inny, nie przywiązuje się już do niego aż tak wielkiej wagi. Poza tym współczesnym nastolatkom znacznie trudniej niż nam przychodzi nawiązywanie ze sobą nie tylko relacji erotycznych, ale też zwykłych, koleżeńskich kontaktów. Moja przyjaciółka, scenarzystka Olga Dabrowska mawia, że „dzieci to bardzo samotne istoty”. O tym zresztą zamierza napisać swój następny tekst.

Bohaterowie pańskiego nowego filmu odczuwają nieustanne napięcie między rozkoszą a wstydem. Być może właśnie ono jest najważniejszym tematem „Świętej czwórcy”?

Myślę, że to napięcie jest charakterystyczne nie tylko dla mojego filmu, ale dla całego życia seksualnego w ogóle. Sam odbieram „Świętą czwórcę” przede wszystkim jako opowieść o tolerancji i przebaczeniu. Spoglądanie w ten sposób na problematykę kryzysu małżeńskiego jest może naiwne, ale inaczej nie potrafię. To jak w tym dowcipie: „Co widzi optymista na cmentarzu? Same plusy!”. Oczywiście, nie sprawdziłoby się to na cmentarzu żydowskim…

Więcej w marcowym numerze KINA


wtorek, 9 kwietnia 2013

Wyznania Ulricha Seidla - recenzja "Raju: wiary"



Łatwo wyobrazić sobie, że po seansie „Raju: wiary” Tomasz Terlikowski zaklął siarczyście, arcybiskup Głódź z wrażenia upuścił kieliszek z winem, a nowowybrany papież  obłożył Ulricha Seidla  ekskomuniką. W swoim nowym filmie austriacki reżyser konfrontuje przecież widzów z masturbacją krzyżem, pluciem na wizerunek Jezusa i znieważeniem portretu Benedykta XVI. Mimo wszystko, „Raj: wiara” wciąż nie zdołała wywołać na świecie spodziewanego ogromu protestów.
W Polsce wyjątek potwierdzający regułę stanowią wyłącznie buńczuczne deklaracje pryszczatych minstrantów z organizacji Krucjata Młodych (tych samych, którzy przed paroma miesiącami bezskutecznie próbowali zablokować warszawski koncert jawnogrzesznicy Madonny). Cisza przed burzą? Być może. Bardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby stawać w obronie przedstawionego przez Seidla modelu religijności. Główna bohaterka filmu, wiedeńska radiolog o imieniu Anna Maria, traktuje fanatyczną wiarę jak lek na dręczące ją frustracje. Niezależnie od powtarzanych przez siebie frazesów o miłosierdziu, bohaterka uwielbia znęcać się także nad swym sparaliżowanym mężem. Muzułmański imigrant nie pozostaje zresztą dłużny- przy każdej okazji obrzuca swą małżonkę wyzwiskami i drwi z wyznawanej przez nią religii. Relacja niedobranej pary przypomina jednocześnie zabawę w „pana i sługę”, konflikt kulturowy i wojnę domową rozgrywaną na przestrzeni kilkudziesięciu metrów kwadratowych.

Z dwojga małżonków Seidla zdecydowanie bardziej interesuje Anna Maria. Kobieta wzbudza nieuchronne skojarzenia z bohaterami jednego z poprzednich filmów reżysera - „Jezu, ty wiesz”.
W tamtym dokumencie kilkoro wiedeńskich katolików spowiadało się przed kamerą ze swego stosunku do wiary. Z kolejnych wypowiedzi na ekranie stopniowo wyłaniał się portret outsiderów, którzy w religii szukają odskoczni od niepowodzeń w innych dziedzinach życia. Bardzo często najgłębsze źródło ich kompleksów stanowiła sfera seksualna. Podobny trop odgrywa pierwszoplanową rolę także w „Wierze”. Choć Anna Maria nie może liczyć na erotyczne umiejętności kalekiego męża, bardzo szybko znajduje niecodziennego kochanka w osobie Jezusa Chrystusa. Nieprzypadkowo bohaterka przed zaśnięciem obcałowuje jego podobiznę, a swoje modlitwy stylizuje na egzaltowane listy miłosne. Jednocześnie jednak Anna Maria zdaje sobie sprawę z grzeszności własnych myśli i wymierza za nie srogą karę w postaci samobiczowania. Widoczne w filmie napięcie między pruderią, a perwersją zyskuje swoje apogeum, gdy  bohaterka staje się przypadkowym świadkiem plenerowej orgii.  Kakofoniczna symfonia na obwisłe piersi i pomarszczone penisy nie wzbudza w Annie Marii instynktownej odrazy. Uczucia towarzyszące kobiecie należałoby opisać raczej jako mieszankę fascynacji i zawiści spowodowanej niemożnością dołączenia do starczych bachanaliów.

(...)

Więcej w kwietniowym HIRO


piątek, 5 kwietnia 2013

"Spring break, forever?" - recenzja "Spring Breakers" Harmony' ego Korine'a





Narzekanie na stan współczesnej popkultury należy do ulubionych rozrywek dyżurnych ekspertów z telewizji śniadaniowej. Przy okazji premiery "Spring Breakers" jednym głosem z owymi celebrytami intelektu przemówiła także lwia część polskiej krytyki filmowej. W recenzjach najnowszego dzieła Harmony'ego Korine'a do znudzenia powtarzają się zachwyty nad sposobem, w jaki reżyser obnażył pustkę nastoletniej egzystencji bohaterów. W podobnych głosach pobrzmiewa ton fałszywej wyższości i złośliwej satysfakcji, którego brakuje jednak samemu "Spring Breakers".

Owszem, Korine wykpiwa popkulturę za sprawą przedrzeźniania jej własnego języka. Biegłością w sztuce pastiszu faktycznie dorównuje "Urodzonym mordercom" Olivera Stone'a czy najważniejszym dokonaniom Gregga Arakiego. Prawdziwa klasa "Spring Breakers" polega jednak na umiejętności połączenia drwiny ze zrozumieniem, szyderstwa ze współczuciem. Gdy jedna z bohaterek – słowami rodem z podręcznika dla pensjonarek – skarży się na poczucie bezsensu swojego życia, jesteśmy w stanie w pełni odczuć autentyzm jej goryczy. Mimo podjętej przez egzaltowane studentki próby wyrwanie się z zaklętego kręgu pozostanie jednak niemożliwe. "Spring Breakers", choć chwilami nieodparcie zabawne, ostatecznie okazuje się bardziej przygnębiające niż dowolny traktat Schopenhauera.

(...) Więcej na łamach Dziennika


środa, 3 kwietnia 2013

Wesołe Apokalipsy - komedie o końcu świata



Araki, Coenowie, De la Iglesia i inni, czyli tekst o filmowej Apokalipsie na wesoło.


Wszystko wskazuje na to, że Majowie mieli złośliwe poczucie humoru. Wbrew szumnym zapowiedziom, 22 grudnia 2012 roku świat nie spłonął, a nasze życie nie zmieniło się ani odrobinę. Przedni żart zaplanowany z wyprzedzeniem sięgającym kilku tysięcy lat zapoczątkował całą tradycję podobnych dowcipów, którym hołdowali między innymi Nostradamus i święty Wincenty z Ferrary. Na szczęście, niektórym w porę udało się przejrzeć ich zamiary.

Temat domniemanego końca świata od dawna stanowi przedmiot ironicznych komentarzy kolejnych filmowców. Być może zresztą tylko takie podejście do tematu wydaje się w pełni uprawnione. Wiele spośród śmiertelnie poważnych wizji filmowej Apokalipsy i tak ma przecież w sobie niezamierzony komizm. Trzeba mieć serce z kamienia, by nie śmiać się chociażby z Willema Dafoe lamentującego przez Skype’a w 4:44. Ostatnim dniu na Ziemi (2011, A. Ferrara). Istnieje jeszcze jedna możliwość. Jeśli w apokaliptycznych przepowiedniach kryje się ziarno prawdy, a świat rzeczywiście zmierza ku końcowi, można przynajmniej pożegnać go z karnawałowym uśmiechem na ustach. Gdybyśmy uzyskali pewność, że za kilka miesięcy nasze życie dobiegnie końca, zapewne z przyjemnością zrealizowalibyśmy najbardziej wstydliwe pragnienia. Można wyobrazić sobie w takiej sytuacji Krzysztofa Zanussiego, który naprędce kręci film z Sashą Grey i Rocco Siffredim, Bélę Tarra realizującego komedię romantyczną lub Quentina Tarantino pracującego nad zombie horrorem o Smoleńsku.






(...)

Walka z Apokalipsą nie zawsze musi kończyć się pyrrusowym zwycięstwem. Czasem przeciwnik okazuje się po prostu zbyt silny.  Właśnie tak dzieje się w wypadku tytułowego bohatera Dziewięciu żywotów Tomasza Katza (2000, B. Hopkins). W jednej z pierwszych scen przedziwny mężczyzna wychodzi z kanału, by – jak tłumaczy pewnemu taksówkarzowi – „rozcinać ludzi i obserwować, jak żyją ich sny”. W rzeczywistości jego zamiary są jeszcze bardziej skomplikowane. Zesłany do współczesnego Londynu Tomasz Katz staje się kimś w rodzaju anty-Mesjasza i perfekcyjnego złoczyńcy wyjętego z opowieści o doktorze Mabuse. Bohater całym sobą wydaje się także wcielać w życie apokaliptyczne przepowiednie całkiem niedawno artykułowane przez bełkoczącego Johnny’ego w Nagich (1993, M. Leigh). Katz błyskawicznie przejmuje kontrolę nad ludzkimi umysłami a – wcielając się w kolejne role – paraliżuje życie miasta.

Wobec inwazji geniusza zła potężny Londyn okazuje zupełną bezradność. Próba poradzenia sobie z kryzysem ogranicza się głównie do jałowej dyskusji transmitowanej na żywo przez publiczną telewizję. Wśród ekspertów prym wiedzie zwłaszcza „ekshumowany specjalnie na tę okazję” rabin, raczący widzów chasydzką przypowieścią o sprzedawcy tańczących kurczaków. W obliczu panującego na ulicach chaosu nie dziwi fakt, że jako ostatecznego wykonawcę swojej woli i kluczowego pomocnika Katz wybiera człowieka uznanego za „najgłupszego mężczyznę w całym Londynie”.




(...)

Istnieją reżyserzy, dla których zainteresowanie końcem świata nie ogranicza się wyłącznie do poświęcenia mu pojedynczej fabuły. Podejmowana na różne sposoby tematyka Apokalipsy staje się dla nich czymś w rodzaju artystycznej obsesji. Doskonały przykład twórcy tego typu stanowi Gregg Araki. Jeden z najważniejszych przedstawicieli nurtu New Queer Cinema wsławił się stworzeniem tak zwanej Trylogii Nastoletniej Apokalipsy. Ze wszystkich filmów utożsamiających koniec świata ze schyłkiem dzieciństwa na największą uwagę zasługuje wieńczące cykl Donikąd (1997). Opowieść o kilku dniach z życia grupy nastolatków została trafnie zdiagnozowana przez samego reżysera jako „Beverly Hills 90210 na kwasie”. W filmie Arakiego młodzi bohaterowie przeczuwają upadek dobrze znanego porządku. Zanim jednak do niego dojdzie, nastolatkowie pragną zaznać jak intensywniejszych emocji. W tym celu eksperymentują z własną seksualnością i niebezpiecznymi rozrywkami. W świecie Arakiego przeciwwagą dla bezrefleksyjnej orgii hedonizmu pozostają wyłącznie pretensjonalne tyrady telewizyjnych kaznodziejów. Reżyser nie pozostawia wątpliwości – jeśli kiedykolwiek skończy się nasz świat, odpowiedzialność poniesie za to cywilizacyjna choroba infantylizmu.

Ledwie zasygnalizowany w Donikąd sam akt Apokalipsy stanowi główną treść najnowszego dzieła reżysera. Film o wszystko mówiącym tytule Kaboom (2010) stanowi wybuchowe post scriptum do Trylogii Nastoletniej Apokalipsy. Bohaterowie Arakiego bynajmniej nie są bladymi kopiami swoich poprzedników z Donikąd. Chłopcy i dziewczęta z Kaboom bardziej przykładają się do nauki i rozwijają artystyczne zainteresowania. Wciąż jednak nie potrafią w pełni wykorzystać tkwiącego w nich potencjału. Nieustannie cierpią również na paniczny lęk przed dorosłością i wzięciem odpowiedzialności za własne życie. Nie przez przypadek najdziwniejsze wydarzenia w Kaboom rozgrywają się w dzień urodzin głównego bohatera rozpoczynającego właśnie ostatni rok nastoletniości. Istotny wątek filmu stanowią prowadzone przez Smitha poszukiwania ojca, pomagające mu w potwierdzeniu własnej tożsamości. Araki nie byłby jednak sobą, gdyby poważnych tematów nie potraktował jako pretekstu do ekscentrycznej zgrywy. Kaboom stanowi projekcję infantylnego, nakarmionego popkulturą umysłu, który hiperbolizuje problemy bohatera do granic absurdu. Z tego powodu w fabule roi się od telenowelowych zwrotów akcji, a także symboli i postaci zaczerpniętych z tandetnych filmów science fiction i krwawych horrorów. Temu wszystkiemu towarzyszy również typowa dla kina Arakiego eksplozja hormonów. Powstanie równie szalonego mariażu pozwoliło Kaboom na zdobycie kultowego statusu wśród publiczności festiwalowej. Zaprzyjaźnionego z reżyserem Johna Watersa skłoniło natomiast do podsumowania filmu słowami: „Dzień zagłady jeszcze nigdy nie był jeszcze tak seksowny”.

(...)

Więcej na łamach EKRANÓW

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Siostry od rozkoszy - grzeszny urok nunsploitation








Zapraszam do lektury artykułu o kinie nunsplotation, który ukazał się w marcowym wydaniu "FILMU", a przy okazji sprowokował litanię lirycznych obelg u czytelników Onetu.


Istnieją na świecie filmy, po obejrzeniu których Tinto Brass zaczerwieniłby się ze wstydu, Krzysztof Zanussi przeszedłby 
na islam, a Sasha Grey zajęłaby miejsce w kolejce do spowiedzi. 
Zalegające w rupieciarni światowego kina tytuły spod znaku nunsploitation zwracają uwagę imponującym nagromadzeniem kiczu, przemocy i perwersji.

Odziane w habity bohaterki tych filmów nie przypominają skromnych sióstr miłosierdzia. Wyuzdane i krwiożercze zakonnice odkrywają erotyczny wymiar samobiczowania, lubią przyjmować do ust coś zupełnie innego niż hostię, a za Madonną z chęcią powtórzyłyby, że „gdy klęczą, to bynajmniej 
nie po to, żeby się modlić”. Zamiast brać udział w codziennej mszy, bohaterki nunsploitation uczestniczą w jednym wielkim balu u Szatana. Filmy o bezpruderyjnych zakonnicach dają widzom możliwość, 
by urzeczywistnić swoje fantazje i tylnymi drzwiami dostać się na tę niepowtarzalną imprezę.

Co ciekawe, dziś trudno oprzeć się wrażeniu, że prawdziwa orgia dawno dobiegła końca. Jesteśmy bardziej pruderyjni i zachowawczy niż kiedyś? Coś w tym jest, przynajmniej na ekranie. Współczesne 
filmy o trudach zakonnego życia przypominają raczej poważne dramaty społeczne w rodzaju wchodzącego właśnie na nasze ekrany „Za wzgórzami” Cristiana Mungiu. W filmie niedawnego zdobywcy Złotej Palmy odnajdziemy jednak scenę, w której charyzmatyczny kaznodzieja bije opętaną przez szatana mniszkę za pomocą krucyfiksu. Pokuta godna najlepszych tradycji nunsploitation.

Choć od czasu do czasu kolejni filmowi nekromanci próbują wskrzesić dawną tradycję, czasy świetności nunsploitation przypadają bez wątpienia na lata 70. Prawdziwy wysyp filmów o rozerotyzowanych zakonnicach stanowił zapewne jedno z dobrodziejstw rewolucji seksualnej. Niektórzy 
odbiorcy nurtu doszukują się prehistorii 
gatunku w szwedzko-duńskich „Czarownicach” z 1922 roku, a nawet w – nastawionych na ostrą krytykę Kościoła – pismach Denisa Diderota i markiza de Sade. Znacznie bardziej niż poważna dyskusja o opresyjnym charakterze religii katolickiej dla kolejnych twórców kina nunsploitation 
liczyła się jednak satysfakcja z naruszania obyczajowego tabu. W zamian za oferowanie widzom zakazanego owocu reżyserzy i producenci spodziewali się pokaźnych 
zysków. Właśnie dlatego filmy należące 
do nurtu powstawały w ekspresowym tempie i przy minimalnych nakładach finansowych. W taśmowej produkcji nunsploitation wyspecjalizowali się twórcy z Hiszpanii, Meksyku oraz Japonii. Zdecydowanie najwięcej wyznawców filmów o perwersyjnych mniszkach udało się jednak pozyskać w słonecznej Italii.
Kino nunsploitation bardzo szybko wypracowało wzorzec fabularny, który podlegał później tylko nieznacznym modyfikacjom. Wyobrażenie o charakterze filmów przynoszą już same tytuły: „Zakonnica i diabeł”, „Szkoła świętej bestii” czy „Hańba siostry Lucii”. Bohaterkami kolejnych filmów należących do nurtu stawały się seksowne młode zakonnice. Targane wątpliwościami i wodzone na pokuszenie dawały się w końcu opętać diabłu, który zmuszał 
je do wykonywania coraz bardziej wstydliwych czynności. Chleb powszedni stanowiła masturbacja, gwałty, lesbijski seks, 
a nawet spółkowanie z samym Szatanem. Dostrzegający ograniczenia tkwiące w schematyczności własnych fabuł reżyserzy prześcigali się w walce o widza za sprawą coraz bardziej absurdalnych pomysłów. W zależności od osobistych preferencji albo skręcali ze swoimi filmami w stronę krwawego horroru o satanistycznym opętaniu, albo coraz ostrzejszego kina erotycznego.

Więcej w marcowym FILMIE