środa, 31 października 2012

Wyśniony debiut - recenzja "W sypialni" Tomasza Wasilewskiego







Pierwszy film Tomasza Wasilewskiego zawstydza wszystkich twórców, którzy usprawiedliwiają swoje klęski niskim poziomem budżetu. Zrealizowane za niewielką sumę „W sypialni” imponuje realizacyjną starannością, świetnym aktorstwem i psychologicznym zniuansowaniem.

„W sypialni” ma w sobie intymność, której zazwyczaj próżno szukać w iskrzącym monumentalnym patosem polskim kinie. Nic dziwnego, że debiut  Wasilewskiego wytrącił z równowagi część widzów i krytyków na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Niskie noty przyznane filmowi w prowincjonalnej Gdyni nie zyskały potwierdzenia na cieszącym się międzynarodowym prestiżem festiwalu w Karlowych Warach. Zagraniczne zainteresowanie z jakim zetknęło się  „W sypialni” udowodniło, że Wasilewski nakręcił jeden z najciekawszych polskich filmów ostatnich lat. Sukces debiutu nie skłonił młodego twórcy do zwolnienia tempa. Branżowe portale informują, że reżyser skończył właśnie zdjęcia do drugiego pełnometrażowego filmu - „Płynące wieżowce”. Opowieść o dojrzewaniu i drodze do samoakceptacji ma otwarcie eksponować wątki homoseksualne. Stojący na straży rodzimego kina konserwatyści zapewne znowu poczują się zdezorientowani.

O ile „Płynące wieżowce” pozostają jeszcze wielką niewiadomą, o tyle najczęstsze zastrzeżenia formułowane pod adresem „W sypialni” wydają się zupełnie chybione. To, co niektórzy krytycy uznali w przypadku filmu za stylistyczne fanaberie  dowodzi po prostu, że Wasilewski pozostaje znakomicie obeznany z trendami światowego kina. Debiut polskiego twórcy to popis filmowej erudycji wnikliwie przefiltrowanej jednak przez osobistą wrażliwość. Wasilewski dzieli się na ekranie swoimi artystycznymi fascynacjami, a z każdej z nich wybiera to, co najciekawsze i najbardziej dopasowane do opowiadanej przez niego historii. We „W sypialni” precyzja kadrów godna Seidla i Hanekego zostaje uzupełniona przez empatię rodem z filmów Almodovara.  Melancholia z jaką Wasilewski portretuje wynaturzone, skazane na niespełnienie relacje międzyludzkie przywodzi z kolei na myśl „Cztery noce z Anną” Jerzego Skolimowskiego.

(...) więcej w październikowym numerze miesięcznika HIRO



wtorek, 30 października 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Obława" Marcina Krzyształowicz





„Obława” wypowiada wojnę martyrologii charakterystycznej dla polskiego kina wojennego. Marcin Krzyształowicz bardziej niż z poglądami ipeenowskich historyków identyfikuje się z wizjami Wojciecha Smarzowskiego czy Władysława Pasikowskiego. W "Obławie" patriotyczne sztandary zostają przybrudzone krwią, błotem i spermą. Choć ukazanym przez reżysera bohaterom trudno odmówić ideowych racji, opowieść o ich losach nie mogłaby zmieścić się nawet na marginesach szkolnych czytanek. W filmie Krzyształowicza konfesjonał staje się przestrzenią zdrady, a miejsce przypisywanego partyzantom bohaterstwa zajmuje strzelanie w tył głowy bezbronnych jeńców. Zaproponowane w „Obławie” rewizjonistyczne spojrzenie na polską historię wzbudza szacunek, ale pozostawia również pewien niedosyt. Paradoksalnie, jakby przestraszonemu własną odwagą Krzyształowiczowi zdarza się czasem zawierzyć prymitywnym stereotypom. Dlaczego na przykład wzbudzający sympatię główny bohater okazuje się mężczyzną w pełni sił erotycznych, podczas gdy na skonfrontowanym z nim volksdeutchu ciąży piętno zniewieściałego impotenta? Zgodnie ze starym żołnierskim zwyczajem, twórcom filmu przydałaby się chyba odrobina bromu.

Obława
Reżyseria: Marcin Krzyształowicz
Ocena: 7/10 

poniedziałek, 29 października 2012

Loach dla młodzieży - recenzja "Jak to jest" Bruce'a Webba









Gdyby Ken Loach kręcił filmy przeznaczone dla młodzieży, z pewnością przypominałyby one „Jak to jest”.Brytyjski komediodramat bierze stronę bohatera, który na naszych oczach doznaje od losu bolesnej krzywdy. Początkowo kilkunastoletni Robbie – tak jak reszta kumpli z robotniczej dzielnicy – daje dowód rzekomej dorosłości za sprawą pierwszych haustów wódki, popalanych papierosów i bezwstydnie artykułowanych erotycznych fantazji. W pewnym momencie chłopak dowiaduje się, że cierpi na poważną wadę serca i w niedługim czasie prawdopodobnie pożegna się z życiem. Myliłby się jednak ten, kto zakłada, że fabularny zwrot wpłynie na zmianę tonacji filmu Bruce’a Webba. Robbie i jego najlepszy przyjaciel Ziggy przyjmują wieści o chorobie chłopaka z odpornością na patos. 

Podobnie jak bohaterowie „Restless” Gusa Van Santa starają się za to zawierzyć sile własnej młodości i zachłysnąć życiem aż do utraty tchu. Dość powiedzieć, że największe zmartwienie chłopaków stanowi dziewictwo Robbiego, który stawia sobie za punkt honoru, by zejść z tego świata już jako dojrzały mężczyzna. Podjęte przez Ziggy’ego wysiłki na rzecz ułatwienia inicjacji seksualnej chorego przyjaciela stanowią główne źródło filmowego komizmu. Bezpruderyjny dowcip „Jak to jest” stanowi konsekwentne rozwinięcie obranej przez reżysera strategii.  (...)

Więcej w piątkowym Dzienniku

niedziela, 28 października 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Skyfall" Sama Mendesa







Jeśli artystyczna klęska „Quantum of Solace” miała być gwoździem do trumny dla bondowskiej serii, „Skyfall” przynosi jej autentyczne zmartwychwstanie. Bodaj od czasu „Dziewczyny z tatuażem” Finchera nie mieliśmy na ekranie filmu, w którym radość ze snucia opowieści tak wyraźnie łączyłaby się z jej formalnym wysmakowaniem. Kunszt „Skyfall” przejawia się w detalach w rodzaju znakomicie wystylizowanej czołówki, czy umiejętnie ilustrującej niektóre sceny energetycznej muzyki. W pojedynczych momentach do "Skyfall" udało się przemycić również autorski styl Sama Mendesa. Dzięki temu równie ważną rolę co bijatyki i strzelaniny w życiu Bonda odgrywa szermierka słowna. Długich wymian zdań między agentem 007 a M czy Garethem Mallorym z pewnością nie powstydziliby się bohaterowie „American Beauty” czy „Drogi do szczęścia”. Niezależnie od tego, „Skyfall” bynajmniej nie zamierza jednak wyrzekać się bondowskiego rodowodu. Przeciwnie, pełen autotematycznych akcentów film Mendesa na każdym kroku próbuje przekonać widzów, że agent 007 nie zasłużył na to, by odsyłać go na emeryturę. Nie bez przyczyny w „Skyfall” rywalizujący z Bondem złoczyńcy uderzają w najbliższe agentowi osoby, a przy okazji przypuszczają atak na jego wspomnienia i tożsamość. Główny bohater po raz kolejny góruje jednak nad wrogami za sprawą swego sprytu, szorstkiego wdzięku i poczucia humoru. W ten sposób udowadnia, że wciąż jeszcze pozostaje nam potrzebny.

Skyfall
Reżyseria: Sam Mendes
Ocena: 8/10 


Nowy Jork ukształtował moją osobowość- wywiad z Irą Sachsem






W rozmowie dla "Dziennika" Ira Sachs, reżyser bardzo udanego "Zostań ze mną", mówi mi o fascynacji kinem Bergmana i Pialata, związkach z ruchem New Queer Cinema oraz sposobem w jaki jego osobowość ukształtowało życie w Nowym Jorku

Piotr Czerkawski: „Zostań ze mną” jako film o burzliwej, wieloletniej relacji uczuciowej dwojga mężczyzn przypominał mi gejowską wersję „Scen z życia małżeńskiego” Bergmana. Myślisz, że to dobry trop interpretacyjny?

Ira Sachs: Na pewno zawsze doceniałem styl Bergmana, który przy pracy nad kolejnymi filmami mocno inspirował się własną biografią. W ten sposób wykazywał niezwykłą umiejętność, by  pojedyncze, życiowe wydarzenia czynić podstawą wielkiej sztuki. Gdy kręciłem „Zostań...”, ważniejszy był jednak dla mnie inny twórca, a mianowicie Maurice Pialat i jego film z 1972 roku „Nie zestarzejemy się razem”. To kolejny przykład opowiadania o kryzysie związku poprzez drobne epizody  z codzienności. W przypadku Pialata inspirowało mnie zresztą nie tylko samo ujęcie tematu, ale i forma filmu. Wraz z moim operatorem spędziliśmy wiele godzin na oglądaniu „Nie zestarzejemy się...” i analizowaniu przyczyn, dla których ta w gruncie rzeczy bardzo literacka historia wydaje się taka żywa na ekranie.

Ważnym bohaterem „Zostań ze mną”, ale także innych twoich filmów pozostaje miasto i jego mitologia. Choć jesteś uważany za twórcę na wskroś nowojorskiego, urodziłeś się i dorastałeś w Memphis. W jaki sposób odcisnęło to piętno na twoim kinie?

Wyjechałem z Memphis jako młody chłopak, ale przez długi czas czułem w sobie łączność z  miastem i tym, co w nim przeżyłem. Musiało minąć jakieś 20 lat, żebym mógł dostrzec równie dużą identyfikację z Nowym Jorkiem. Dopiero po przeprowadzce odczułem jednak autentyczną fascynację sztuką, zdałem sobie sprawę jak bardzo ukształtowała moją osobowość. Nic dziwnego, że teraz właśnie poprzez sztukę daję świadectwo swojego życia, a akcję kolejnych filmów umieszczam zarówno w Memphis, jak i w Nowym Jorku.

Co tak bardzo zafascynowało cię w tym mieście po przeprowadzce z Memphis?

Przede wszystkim napotkani przeze mnie ludzie, dzięki którym poczułem prawdziwą atmosferę nowojorskiej bohemy. Kiedy przekroczyłem czterdziestkę i myślałem trochę o swojej przeszłości, doszedłem do smutnego wniosku, że większość moich dawnych mentorów już nie żyje. Mam na myśli choćby Davida Wojnarowicza, Petera Hujara, czy – oczywiście – Dereka Jarmana. Oni wszyscy umarli zbyt młodo, ale tworzyli sztukę, która doskonale przetrwała próbę czasu nie była ani trochę pretensjonalna, nie miała w sobie jakiegokolwiek lęku. W hołdzie im i ich dorobkowi postanowiłem w końcu nakręcić film. Tak powstał „The Last Adress”- krótkometrażowy dokument o znajomych nowojorskich artystach, którzy na przestrzeni lat umarli na AIDS. Zgodnie z tytułem, postanowiłem nakręcić go w  mieszkaniach, które zajmowali tuż przed śmiercią. W ten sposób stworzyłem na ekranie coś w rodzaju elegii poświęconej nie tylko im, ale miejscom, z którymi pozostali nierozerwalnie związani.

Na początku lat 90.,  nowojorską atmosferę, o której mówisz współtworzył także rozkwit kina mniejszości seksualnych i powstanie ruchu New Queer Cinema.

Miałem poczucie przynależności do tego nurtu niemal od samego początku jego powstania. Bardzo duże wrażenie zrobił na mnie wówczas „Poison”- pełnometrażowy debiut Todda Haynesa, a więc jednej z najważniejszych postaci naszego ruchu. Udało mu się wtedy stworzyć film prawdziwie postmodernistyczny, którzy przygląda się samemu sobie, ale jednocześnie czyni to na modłę gejowską. Olśnień takich jak „Poison” miałem wówczas więcej, ale gdy dziś myślę o New Queer Cinema zwracam uwagę na coś innego. Zadaję sobie pytanie: jak to się stało, że energia tego nurtu ostatecznie wygasła?

(...)

Więcej w piątkowym Dzienniku


sobota, 27 października 2012

Zagubieni w Buenos Aires- recenzja "Chińczyka na wynos"









 Oto film dla wszystkich tych, którzy czuli się zirytowani burżuazyjną arogancją francuskich "Nietykalnych". Opowiadający o zetknięciu odmiennych kultur komediodramat Sebastiana Borenszteina stara się traktować wszystkich bohaterów z równą dawką empatii. Bezpretensjonalny "Chińczyk na wynos" pozostaje przede wszystkim współczesną baśnią o konsekwencjach niespodziewanego spotkania dwójki outsiderów.

(...) Zestawienie ze sobą bohaterów o takiej konstrukcji psychicznej mogłoby przybliżać "Chińczyka na wynos" do znanych z naszych ekranów "Akacji" Pablo Gioreglliego. Tamten film starał się jednak okazać jak największą wierność otaczającej rzeczywistości. Tymczasem wszystkie reguły rządzące światem "Chińczyka…" bywają podważane za pomocą ożywczych haustów surrealizmu. Popis reżyserskiej wyobraźni stanowią zwłaszcza sceny, gdy Roberto przetwarza przez własny umysł najbardziej absurdalne historie, które udało mu się wyczytać w gazetach. (...)

Więcej w piątkowym Dzienniku



piątek, 26 października 2012

Haneke z uczuciami - rozmowa z Tomaszem Wasilewskim i Katarzyną Herman o filmie "W sypialni"





Już od dziś w kinach możemy oglądać bardzo przyzwoity polski debiut - "W sypialni" Tomasza Wasilewskiego. Z tej okazji wraz z reżyserem i aktorką Katarzyną Herman porozmawialiśmy między innymi o rzucaniu się na Agnieszkę Holland, uczuciach Michaela Haneke i tajemnicy bez której nie może obejść się dobre kino. Cały wywiad ukazał się w portalu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej


(...) 

Piotr Czerkawski: Na szczęście talent wciąż jeszcze nie jest zależny od budżetu. Twoje przygotowanie do zawodu potwierdza zresztą doświadczenie, które  nabyłeś jeszcze przed debiutem. Jak ważna była dla ciebie możliwość asystowania Małgorzacie Szumowskiej przy „33 scenach z życia”?

Tomasz Wasilewski: Trudno zachować mi obiektywizm, ale cieszę się, że zdarzyło mi się pracować akurat na planie tak znakomitego filmu. Zresztą bardzo polubiłem też samą Małgośkę.

Katarzyna Herman: To dlatego, że jesteście do siebie tak bardzo podobni!

TW: Fizycznie?

KH: No, bez przesady…

TW: Mówiąc już poważnie, spotkanie z Małgośką było bardzo ważnym wydarzeniem w moim życiu. Poznałem ją kilka lat temu w trakcie pewnych warsztatów z reżyserii filmowej, na których Małgośka opowiadała uczestnikom o pracy nad dokumentem „A czego tu się bać?”. Gdy tego posłuchałem, od razu zadeklarowałem, że chciałbym być jej asystentem przy następnym filmie. Realizacja „33 scen…” ciągle się opóźniała, ale przez cały czas wydzwaniałem do Małgośki i ponawiałem swoją prośbę. Już po fakcie Małgośka powiedziała mi, że ująłem ją właśnie swoją determinacją. Mnie natomiast podobało się, że na planie byłem traktowany jak partner, mogłem zadawać pytania i dzielić się spostrzeżeniami. Na pewno nie musiałem ograniczać się tylko do podawania kawy.

KH: Mam wrażenie, że Tomkowi bardzo dużo dała również współpraca przy projektach teatralnych Agnieszki Glińskiej. Glińska słynie z tego, że znakomicie potrafi rozbierać postacie na czynniki pierwsze. Jej spektakle działają precyzyjnie jak w zegarku.

TW: Rzeczywiście, to było dla mnie bardzo istotne. Zresztą zarówno Małgośka, jak i Agnieszka powiedziały mi, że byłem najlepszym asystentem, z którym pracowały. Dobrze było to usłyszeć, bo naprawdę miałem wrażenie, że w trakcie współpracy oddawałem im całego siebie.

KH: Teraz powinieneś rzucić się na Agnieszkę Holland!

Może jednak lepiej nie. Co bardzo istotne, w swojej twórczości potrafisz czerpać nie tylko z polskiego podwórka. W jednej z kluczowych scen „W sypialni” Edyta i Klaudia rozmawiają przecież o „Tramwaju zwanym pożądaniem” Tennessee Williamsa.

TW: Uwielbiam umieszczać w kinie tego typu smaczki i nawiązania do prywatnych fascynacji. Jednym z moich ulubionych filmów pozostaje „Wszystko o mojej matce” Almodovara, a – jak wiadomo – w fabule aż roi się tam od aluzji do sztuki Williamsa. Jakby tego było mało, w trakcie pisania scenariusza obejrzałem inscenizację „Tramwaju…” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego i byłem pod jej wielkim wrażeniem. To wszystko jednak moje bardzo prywatne emocje i nie jestem pewien, czy dla kogokolwiek okażą się interesujące.

Jako wielbiciel kina autorskiego nie mogę wymarzyć sobie lepszego tematu do rozmowy. Tym bardziej, że aluzje do „Tramwaju…” to w waszym filmie więcej niż efektowna dekoracja. Krótka rozmowa o sztuce bardzo pasuje do charakteru obu bohaterek.

KH: Często jest tak, że - aby łatwiej się porozumieć – używamy metafory, porównania albo właśnie cytatu z filmu. Dzieje się tak zwłaszcza, gdy mówimy o sprawach trudnych, osobistych. A właśnie o tym, w gruncie rzeczy, rozmawiają bohaterki filmu.

TW: Przewrotność tej sytuacji polega na tym, że Klaudia bardzo chciałaby być Blanche, ale wie, że nie ma z nią nic wspólnego. Natomiast Edyta pod wpływem życiowych doświadczeń stała się Blanche, ale widać, że znacznie lepiej czułaby się w skórze Stelli. Mam wrażenie, że ta krótka, pretekstowa wymiana zdań mówi o bohaterkach więcej niż można by się spodziewać.

Jednocześnie jednak pozostawiasz w swojej fabule kilka istotnych niedopowiedzeń. Nie dowiadujemy się na przykład dlaczego w ogóle Edyta porzuca dotychczasowe życie i udaje się do Warszawy.

TW: Bardzo zależało mi na tym, żeby nie poddawać tej kwestii jednoznacznemu rozstrzygnięciu. Może uciekła od męża a może zachorowała raka? Każda odpowiedź pozostaje tak samo prawdopodobna, a widz, który się nad nią zastanawia może bardziej emocjonalnie zaangażować się w opowiadaną historię.

Dobry film nie może obejść się bez tajemnicy?

KH: Właśnie do takiego wniosku doszliśmy już w trakcie kręcenia filmu. Wcześniej wszystko było dla nas jasne i mieliśmy w planie nawet realizację sceny, która w pełni uzasadniałaby motywacje Edyty. Ostatecznie odeszliśmy od tego pomysłu i myślę, że to była dobra decyzja.

„W sypialni” zaskakuje nie tylko rozwojem fabuły, ale także stylistyczną różnorodnością. Wśród towarzyszących temu filmowi patronów Tomasz wymienia zarówno wspomnianego Almodovara, jak i na przykład Ulricha Seidla. W jaki sposób udało wam się czerpać jednocześnie z tak odmiennych wrażliwości?

TW: Do moich ulubionych twórców należą jeszcze na przykład Ozon, Moodysson i Haneke. Jak sam widzisz, to zupełnie różne wizje kina. Jeśli chodzi o Seidla, chciałem, żeby „W sypialni” przypominało jego filmy pod względem formalnym. Uwielbiam u niego tę surowość, która prowadzi do porażającego autentyzmu.

KH: Nie chcę się wymądrzać, ale wydaje mi się, że siła Tomka polega właśnie na umiejętności połączenia tej precyzji Seidla czy Hanekego z empatią rodem z Almodovara.

Jednym słowem: gdyby Haneke miał uczucia, nakręciłby „W sypialni”?

TK: Tak jest! Możemy zrobić z tego slogan naszego filmu? 


czwartek, 25 października 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "W innym kraju" Honga Sang-soo





Po powrocie z Kijowa udało mi się zdążyć na ostatnie seanse Festiwalu Filmów Koreańskich. Znakomite wrażenie zrobiło na mnie zwłaszcza niezwykle urocze, utrzymane w stylu klasycznych filmów Rohmera "W innym kraju" Honga Sang-soo.


„W innym kraju” przypomina ekscentryczną układankę złożoną z niedopasowanych do siebie elementów. Pozornie chaotyczna zabawa motywami, postaciami i zwrotami akcji pozwala jednak reżyserowi wydobyć z nich zupełnie nieoczekiwane sensy. Podejmowane przez kolejnych bohaterów próby uporządkowania własnego życia pozostają rozczulająco nieporadne, ale przez to również pełne wdzięku.  Przepełniający film dowcip Honga Sang- soo imponuje  swym subtelnym charakterem i silnym umocowaniem w szarej codzienności. Elegancja stylu połączona z zamiłowaniem do zniuansowanych portretów psychologicznych przybliża koreańskiego twórcę do podziwianego przez niego Erica Rohmera. Tak jak francuski reżyser, Sang- soo sprawnie balansuje między odmiennymi nastrojami. „W innym...”  potrafi niemal niezauważalnie przejść od banału do wzniosłości i zamienić błahą pogawędkę w  filozoficzną dysputę. Wiarygodność takich zabiegów w dużej mierze staje się zasługą aktorów. Obsadzona w głównej roli Isabelle Huppert nie przypomina wyrachowanych introwertyczek z filmów Hanekego i Chabrola. Zamiast tego francuska aktorka ma w sobie tę samą pogodną ciekawość świata, którą emanuje w trakcie festiwalowych spotkań z dziennikarzami. Strategia Huppert doskonale sprawdzi się również na czas seansu. Nieprzewidywalna różnorodność ukazanej w filmie Songa rzeczywistości zamiast niepokoju będzie wzbudzać wówczas autentyczną fascynację.

W innym kraju
Reżyseria: Hong Sang-soo
Ocena: 9/10

wtorek, 23 października 2012

Umysł pochłonięty miłością - recenzja "Delikatności"




Film Davida i Stéphane’a Foenkinosów spełnia obietnicę zawartą w tytule. "Delikatność” pozostaje opowieścią dyskretną, odrobinę poetycką i rozkochaną w niuansach.
Film Davida i Stéphane’a Foenkinosów spełnia obietnicę zawartą w tytule. "Delikatność” pozostaje opowieścią dyskretną, odrobinę poetycką i rozkochaną w niuansach.

(...) W swoich najciekawszych fragmentach "Delikatność” potrafi jednak wznieść się ponad gatunkowe schematy. Francuskim reżyserom – niczym Michelowi Gondry’emu w zrealizowanym przed kilku laty "Jak we śnie” – udało się wiarygodnie przedstawić na ekranie pracę umysłu pochłoniętego miłością. Foenkinosowie z lubością podkreślają, że relacja między ich bohaterami pozostaje zupełnie irracjonalna. W wyczulonej na detal "Delikatności" istotne znaczenie zyskuje nawet reżyserska decyzja, by uczynić bohaterów przedstawicielami dwóch różnych narodowości. Szwedzkie pochodzenie Markusa  jeszcze bardziej podkreśla jego pozorne niedopasowanie do Nathalie.

Choć początkowo kochankowie pozostają wobec siebie bardzo nieufni, ostatecznie jednak decydują się podążyć za tajemnicą. W świecie urządzonym przez Foenkinosów to, co niewytłumaczalne, zostaje podporządkowane potędze impulsu. Aktem założycielskim dla przedziwnego związku bohaterów pozostaje namiętny pocałunek, na który decydują się przecież bez wyraźnego uzasadnienia. Reżyserzy "Delikatności” zdają się jednak stwierdzać, że w języku miłości nie istnieje pojęcie przypadku.

Więcej w październikowym FILMIE




W swoich najciekawszych fragmentach "Delikatność” potrafi jednak wznieść się ponad gatunkowe schematy. Francuskim reżyserom – niczym Michelowi Gondry’emu w zrealizowanym przed kilku laty "Jak we śnie” – udało się wiarygodnie przedstawić na ekranie pracę umysłu pochłoniętego miłością. Foenkinosowie z lubością podkreślają, że relacja między ich bohaterami pozostaje zupełnie irracjonalna. W wyczulonej na detal "Delikatności" istotne znaczenie zyskuje nawet reżyserska decyzja, by uczynić bohaterów przedstawicielami dwóch różnych narodowości. Szwedzkie pochodzenie Markusa  jeszcze bardziej podkreśla jego pozorne niedopasowanie do Nathalie.
Choć początkowo kochankowie pozostają wobec siebie bardzo nieufni, ostatecznie jednak decydują się podążyć za tajemnicą. W świecie urządzonym przez Foenkinosów to, co niewytłumaczalne, zostaje podporządkowane potędze impulsu. Aktem założycielskim dla przedziwnego związku bohaterów pozostaje namiętny pocałunek, na który decydują się przecież bez wyraźnego uzasadnienia. Reżyserzy "Delikatności” zdają się jednak stwierdzać, że w języku miłości nie istnieje pojęcie przypadku.
Film Davida i Stéphane’a Foenkinosów spełnia obietnicę zawartą w tytule. "Delikatność” pozostaje opowieścią dyskretną, odrobinę poetycką i rozkochaną w niuansach.





Film Davida i Stéphane’a Foenkinosów spełnia obietnicę zawartą w tytule. "Delikatność” pozostaje opowieścią dyskretną, odrobinę poetycką i rozkochaną w niuansach.
Film Davida i Stéphane’a Foenkinosów spełnia obietnicę zawartą w tytule. "Delikatność” pozostaje opowieścią dyskretną, odrobinę poetycką i rozkochaną w niuansach.
Film Davida i Stéphane’a Foenkinosów spełnia obietnicę zawartą w tytule. "Delikatność” pozostaje opowieścią dyskretną, odrobinę poetycką i rozkochaną w niuansach.

Bajka wysokoprocentowa - recenzja "Whisky dla aniołów" Kena Loacha





Ken Loach serwował już lepsze drinki. Ale nawet w przesłodzonym "Whisky dla aniołów" ujawnia talent godny starego mistrza.

W swoim najnowszym filmie brytyjski reżyser po raz kolejny pochyla się nad losem jednostek wyrzuconych poza nawias społeczeństwa. Tym razem bardziej niż żarliwego bojownika o prawa przegranych przypomina jednak opiekuńczego anioła stróża. Ken Loach czuwa nad swoimi bohaterami, stymuluje ich do działania i dba o powodzenie życiowej misji. Dzięki przyjęciu takiej strategii brytyjski reżyser skutecznie troszczy się również o dobre samopoczucie widza.

W trakcie długiej kariery twórca "Kes" z powodzeniem wykorzystywał już formułę thrillera politycznego czy melodramatu. W "Whisky..." Loach czerpie natomiast garściami z poetyki farsy. Nie bez przyczyny komizm filmu opiera się głównie na jaskrawo podkreślanych różnicach charakterologicznych między bohaterami. Choć rubaszność kolejnych dowcipów chwilami może wydawać się kłopotliwa, doskonale koresponduje z zamierzenie plebejskim duchem opowieści. 

(...) Więcej w piątkowym Dzienniku

piątek, 19 października 2012

Najlepsze filmy Kim Ki- Duka na 1. Festiwalu Filmów Koreańskich








We wrocławskim Heliosie Nowe Horyzonty ledwie zakończył się bardzo udany Tydzień Kina Niemieckiego, a już od dziś rusza kolejna, obiecująca impreza- 1. Festiwal Filmów Koreańskich. Ze względu na wyjazd na kijowski Molodist będę mógł uczestniczyć tylko w końcówce imprezy, ale już teraz z czystym sumieniem mogę zachęcić do oglądania filmów Kim Ki- Duka. Nagrodzony Złotym Lwem reżyser doczeka się obejmującej osiem tytułów retrospektywy. O każdym z nich miałem okazję napisać kilka słów do festiwalowego katalogu. W tym miejscu chciałbym polecić trzy filmy, które uważam za absolutnie obowiązkowe.



Krokodyl (1996) 




















Debiutancki film Kima Ki-duka zawiera już w sobie niemal wszystkie elementy charakterystyczne dla jego autorskiego stylu. Krokodyl pozostaje na przemian drapieżny i łagodny, realistyczny i poetycki. Wpisana w fabułę ambiwalencja znajduje doskonałe odbicie w psychice tytułowego bohatera. Mężczyzna zwany Krokodylem wydaje się bezwzględny i cyniczny, ale w ekstremalnej sytuacji nie waha się zaryzykować życia, by uratować tonącą dziewczynę. Właśnie skomplikowana relacja, nawiązująca się później między tymi postaciami, stanowi najciekawszy element filmu Kima Ki-duka. (...)


Pusty dom (2004)

 


















Nakręcony zaledwie w 16 dni, film przypomina przewrotne love story, w którym miłość staje się środkiem do przełamania egzystencjalnej pustki. Reżyser z sympatią portretuje zachowania Tae-suka - młodego chłopaka, włamującego się do mieszkań nieobecnych właścicieli. Odwiedzane przez bohatera puste domy to miejsca pozbawione ducha, zapomniane i przygnębiające. Obecność Tae-suka pozwala tchnąć w nie odrobinę życia, a samemu bohaterowi pomaga w odczuwaniu atmosfery zakorzenienia i stabilności. Kreowana przez chłopaka komfortowa iluzja w pewnym momencie gwałtownie ściera się z rzeczywistością (...)


Łuk (2005) 




















Jeden z najbardziej niedocenionych filmów Kima Ki-duka, który wciąż domaga się ponownego odkrycia. Podobnie jak we Wiośnie, lecie, jesieni… reżyser wykorzystuje pięknie fotografowaną przyrodę jako scenerię konfliktu postaw i wartości. W relacji pomiędzy starcem, a znajdującą się pod jego opieką piękną szesnastolatką troskliwość miesza się z egoizmem, a miłosierdzie pozostaje podszyte namiętnością.   (....)

Więcej na stronie 1. Festiwalu Filmów Koreańskich

czwartek, 18 października 2012

Samotność we dwóch - o „Robinsonach z Mantsinsaariii” Wiktora Asliuka



Już w dniach 26-28 października w Warszawie odbędzie się druga edycja jednej z najsympatyczniejszych imprez filmowych w Polsce- Bulba Movie.  Jednym z najciekawszych tytułów tegorocznego Festiwalu Filmów Białoruskich okażą się z pewnością "Robinsonowie z Mantsinsaariii” Wiktora Asliuka. Jakiś czas temu miałem przyjemność napisać kilka słów o tym filmie dla oficjalnej strony festiwalu.

W zrealizowanych w 2008 roku „Robinsonach z Mantsinsaariii” Witor Asliuk po raz kolejny dał wyraz fascynacji prowincjonalną rzeczywistością. (...)

W jednej ze scen Asliuk pokazuje wnętrze mieszkania Białorusina, w którym honorowe miejsce zajmują portrety Lenina i Łukaszenki. Chwilę później orientujemy się, że tuż obok nich wiszą również tandetne kobiece akty. Przedni wizualny dowcip przy okazji mówi bardzo wiele o charakterystycznym stylu Asliuka. Inaczej niż chociażby Wiktor Daszuk czy Jura Chaszczewadzki, twórca „Koły” nie ma w sobie temperamentu politycznego aktywisty. W swoim zwrocie w stronę pozornie błahej codzienności Asliuk wydaje się znacznie bliższy tendencji reprezentowanej w białoruskim kinie przez Halinę Adamowicz. Tak jak w filmach tej reżyserki, w „Robinsonach...” liczy się przede wszystkim kontemplacja surowej przyrody i towarzyszących życiu bohaterów rytuałów. Tylko chwilami wrażenie separacji od zewnętrznego świata w mieszkaniu Białorusina usiłuje zakłócić brzmienie starego radia. Kolejne trzaski psującego się sprzętu bardzo szybko zostają jednak zagłuszone przez ekspansywne odgłosy natury.

Wśród wszystkich zarejestrowanych w filmie dźwięków brakuje tylko jednego – głosu ludzkiej rozmowy. Historii opowiadanej w „Robinsonach...” dodaje smaczku fakt, że Białorusin i Fin nie utrzymują ze sobą kontaktu. Trudno przesądzić jakie okoliczności skłoniły bohaterów do przyjęcia tak desperackiej postawy. Asliuk nie próbuje być w tej kwestii dociekliwy, nie zasypuje staruszków gradem pytań. Decyduje się na milczącą akceptację ich tajemnicy. (....)

Więcej na portalu Bulba Movie


środa, 17 października 2012

Terapia szokowa Ulricha Seidla



Po okiełznaniu drobnych kłopotów technicznych wracam artykułem o - bohaterze retrospektywy ostatniej edycji Nowych Horyzontów - Ulrichu Seidlu. Cały tekst ukazał się w październikowym numerze "Odry"

 Tegoroczny festiwal Nowe Horyzonty odkrył dla polskiej publiczności kolejnego mistrza kina. Widzowie, którzy w poprzednich latach tłumnie oglądali filmy Guya Maddina, Bruno Dumonta czy Terence'a Daviesa, tym razem zachwycili się twórczością Ulricha Seidla. Taki przebieg wydarzeń wydaje się zaskakujący o tyle , że trudno wyobrazić sobie artystę o bardziej antygwiazdorskim statusie niż reżyser „Jezu, ty wiesz”. Niezwykle gorzkie, naturalistyczne i brutalne kino Seidla często bywa  odrzucane przez międzynarodową krytykę. Z najświeższym przykładem podobnego ostracyzmu mogliśmy zetknąć się na ostatnim festiwalu w Cannes, gdzie Austriak prezentował swój  film pod tytułem „Raj: miłość”. Okrutna satyra na kulturową arogancję Europejczyków nie mogła zyskać uznania na najbardziej snobistycznym festiwalu świata. Na drugi dzień po premierze filmu skonsternowani dziennikarze zarzucali Seidlowi bezduszność i brak litości dla bohaterów. Kilka miesięcy później we Wrocławiu nikt nie miał z tym problemu, a „Raj: miłość” stała się jednym z największych przebojów festiwalu Romana Gutka. Przyzwyczajeni do  radykalizmu widzowie Nowych Horyzontów uznali Austriaka za swego, bo rzekomo skandalizujący charakter jego kina odczytali jako przejaw twórczej bezkompromisowości..

(...)

Zrzucanie kostiumów

  W walce o jak największą autentyczność swych wizji Seidl demonstruje godną podziwu determinację. Przy okazji pracy nad „Zwierzęcą miłością” reżyser odwiedzał z kamerą najbardziej obskurne wiedeńskie meliny. Część zdjęć do filmu „Import/Export” realizował przy kilkudziesięciostopniowych mrozach na ukraińskiej prowincji. Podczas pracy nad „Upałami” potrafił natomiast przełożyć zdjęcia o rok, gdy stwierdził, że panujące ówcześnie w Wiedniu temperatury wydają mu się zbyt niskie.

Ten ostatni tytuł z wielu względów wydaje się kluczowy dla całej filmografii Seidla. Nie chodzi tylko o to, że po latach realizacji dokumentów reżyser spróbował swoich sił w fabule i od razu otrzymał za nią Nagrodę Specjalną na festiwalu w Wenecji. Prestiżowe wyróżnienie z miejsca ugruntowało jego pozycję w austriackim światku artystycznym i skłoniło samą Elfriede Jelinek do nazwania „Upałów” „jeden z najważniejszych i demaskatorskich dzieł w powojennej historii Austrii ”. W kontekście całej twórczości Seidla niezwykle istotna wydaje się przede wszystkim zawarta w tytule filmu metafora. W wielowątkowej opowieści o kilku dniach z życia mieszkańców wiedeńskich przedmieść wyraźnie widać, że wysokie temperatury wzmagają w ludziach agresję i prowokują skrajne emocje. Upał sprzyja również nagości, która u Seidla oznacza także zrzucenie metaforycznego kostiumu w jaki wyposaża nas kultura wespół z ogólnie przyjętymi zasadami współżycia społecznego. W takich okolicznościach stateczni zazwyczaj obywatele zaczynają dawać upust swym najbardziej zaskakującym perwersjom.

Filmy Seidla przekonują, że towarzyszące bohaterom wynaturzenia pojawiają się w ich życiu jako rezultat rozdźwięku między marzeniami a rzeczywistością. W kolejnych dokumentach i fabułach reżyser tworzy portrety ludzi rozczarowanych własną nieprzystawalnością do wzorców propagowanych przez konsumpcyjny styl życia. W świecie zdominowanym przez kult młodości i pięknego ciała dla większości bohaterów Seidla jedyną pociechę stanowi osiągnięty przez nich materialny dobrobyt. Brzęk łatwo zarabianych pieniędzy zagłusza ich poczucie rozgoryczenia, a nijakie domki z ogródkiem stanowią schronienie przed zewnętrznym światem. W swojej konfrontacji z rzeczywistością postacie z filmów Seidla nie mogą liczyć na niczyje wsparcie, są pozostawione samymi sobie. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” reżyser diagnozował ten stan następująco: „(...) opowiadam o samotności, bo sam jestem samotny, mimo że mam żonę, dzieci. Wiem też, że miłość jest najlepszym środkiem, żeby z tej samotności wyjść. Moje filmy są krzykiem za miłością.”

Najlepsze filmy Seidla pokazują proces, w którym ów krzyk ulega trudnej do zniesienia deformacji. Bohaterowie austriackiego reżysera początkowo wzbudzają współczucie, by ostatecznie prowokować wyłącznie pogardę. Idealną ilustrację takiej przemiany stanowi scena z jednego z najgłośniejszych dokumentów Seidla- „Jezu, ty wiesz”. Oto podpatrywana przez kamerę starsza kobieta klęczy przed ołtarzem i prowadzi swoją „rozmowę” z Jezusem. Przez kilka minut zdaje drobiazgową relację z postępującego w jej związku kryzysu, w przejmujący sposób opowiada o wypaleniu małżeńskiego uczucia. Chwilę później tym samym tonem oznajmia Jezusowi, że być może receptą na rozwiązanie wszystkich problemów okazałoby otrucie męża przy obiedzie. Przytoczona scena w całej okazałości ujawnia jeszcze jedną istotną cechę kina Seidla. To, co w filmach Austriaka najbardziej przerażające nierzadko bywa również nieprzyzwoicie zabawne.

 (....) Więcej w październikowym numerze miesięcznika Odra

 

czwartek, 11 października 2012

Zbyt potulne bestie - recenzja "Bestii z południowych krain"





(...) Najpierw arcydziełem okrzyknęli debiut Benha Zeitlina jurorzy festiwalu w Sundance, później dołączyli do nich także koledzy po fachu z Cannes, a nawet uczestnicy wrocławskich Nowych Horyzontów. Ażeby przekrzyczeć te chóry aniołów i zastępy świętych muszę przywołać dopiero Gombrowicza, który z właściwą sobie bezczelnością zapytałby pewnie: „jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca?”. Choć akcja „Bestii...” rozgrywa się na amerykańskim Południu, mnie film skojarzył się z serią łzawych baśni o Górnym Śląsku, które stanowiły zmorę polskich krytyków w latach 90. W „Bestiach...” mamy przecież do czynienia z identycznym szantażem emocjonalnym i estetyzacją materialnej nędzy. (...)

Więcej w październikowym Hiro

niedziela, 7 października 2012

Misterny plan- recenzja "Szybkiego cashu"






Realizacja "Szybkiego cashu" opiera się na niezwykle misternym planie. Reżyserowi Danielowi Espinosie udało się zgrabnie połączyć atrakcyjność kina gangsterskiego z wyrazistością uprawianej w filmie krytyki społecznej. Ekranizacja poczytnej powieści Jensa Lapidusa nie bez powodu doczekała się w Szwecji już dwóch sequeli, a swojemu twórcy zapewniła przepustkę do Hollywood.

(...)

Siłą filmu Espinozy pozostaje również niezgoda na zastaną rzeczywistość. Reżyser nie waha się umieścić w fabule czytelnych aluzji do szalejącego w świecie kryzysu finansowego. Przy okazji z nieskrywaną niechęcią portretuje tradycyjnie lewicowe szwedzkie społeczeństwo, które niespodziewanie znalazło się w samym środku konsumpcyjnego transu. Typowym dzieckiem swoich czasów wydaje się pod tym względem osoba głównego bohatera. Zdolny student decyduje się na współpracę z gangsterami, by dzięki zarobionym pieniądzom pozbyć się kompleksów wynikających ze swego statusu społecznego. Dzięki przyjętej przez siebie strategii bohater coraz lepiej poczyna sobie wśród wyższych sfer, a jedną z jej przedstawicielek obdarza nawet gwałtownym uczuciem. Z biegiem czasu wszystkie inne emocje schodzą jednak na drugi plan i pozostają podporządkowane żądzy ciągłego bogacenia się. (...)

Więcej w piątkowym Dzienniku



sobota, 6 października 2012

Tortury w białych rękawiczkach - recenzja "Gry" Rubena Östlunda






(...) Reżyser Ruben Östlund zwraca uwagę na sposób w jaki agresorzy bawili się stereotypami na własny temat i wydobywali u ofiar poczucie winy z powodu domniemanego rasizmu. Bijąca z „Gry” krytyka mechanizmów politycznej poprawności stanowi ogniwo łączące film z kinem Solondza. Inaczej jednak niż u autora „Opowiadania”, ciężaru tematyki nie neutralizuje tym razem ekscentryczne poczucie humoru. Film Östlunda do samego końca pozostaje śmiertelnie poważny i niezwykle przygnębiający.

Więcej w październikowym HIRO  

piątek, 5 października 2012

Między stałością a impulsem- recenzja "Take This Waltz"



 Sarah Polley już po raz drugi w karierze ujawnia niepospolity talent reżyserski. "Take This Waltz" z gracją balansuje na krawędzi rutyny i szaleństwa, poczucia bezpieczeństwa i skłonności do ryzyka. W opowieści o młodej kobiecie (Michelle Williams) zmuszonej do wyboru między wiernością mężowi, a coraz silniejszą fascynacją kochankiem, Sarah Polley waży argumenty na rzecz obu racji. Mimo że "Take This Waltz" wykorzystuje efektowny fabularnie motyw miłosnego trójkąta, reżyserka trzyma się z daleka od melodramatycznej ckliwości bądź erotycznego wyuzdania. Film Polley sytuuje się za to całkiem blisko refleksyjnego kina obyczajowego spod znaku nieodżałowanego Erika Rohmera.

 "Take This Waltz" ogląda się wręcz jak wyrażoną bez triumfującej satysfakcji polemikę z kinem mistrza Nowej Fali. Film Polley przypomina zwłaszcza wariację na temat zrealizowanej przez Francuza w 1972 roku "Miłości po południu". Przed 40 laty Rohmer liczył jeszcze na trwałość międzyludzkich związków, których ukryta moc była w stanie przetrwać najbardziej wyrafinowane pokusy. Opisujące damsko-męskie relacje z perspektywy współczesnej "Take This Waltz" zwraca raczej uwagę na ich kruchość i trudną do powstrzymania dynamikę.

 (...) więcej w piątkowym Dzienniku

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Savages" Olivera Stone'a



Choć mamy dziś w kinach wysyp atrakcyjnych premier, przewrotnie chciałbym przypomnieć o filmie z zeszłego tygodnia. A jest o czym mówić, bo - wbrew chłodnemu przyjęciu krytyki- uważam "Savages" Olivera Stone'a za film autentycznie znakomity!


W swoim nowym filmie Oliver Stone efektownie odbija się od artystycznego dna. „Savages” to charakterystyczne dla reżysera moralizatorskie przemówienie, tyle, że tym razem wygłoszone na potężnym haju. Bynajmniej nie chodzi tylko o to, że fabuła filmu pozostaje osadzona w środowisku kalifornijskich plantatorów marihuany. Tak jak chociażby w „Salwadorze”, Stone zanurza się w świecie rodem z szalonej, narkotycznej wizji, która niepostrzeżenie zamienia się w krwawy koszmar. „Savages” atakuje zmysły połączeniem teledyskowego montażu, energetycznej ścieżki dźwiękowej i chaotycznej pracy kamery. Niczym w nieprzyzwoicie campowej „Drodze przez piekło” reżyser z maestrią żongluje schematami typowymi dla kina klasy B. Film Stone'a przypomina koktajl perwersyjnego seksu i widowiskowej przemocy, który przy okazji zostaje doprawiony smoliście czarnym poczuciem humoru. Jak przystało na twórczość autora „Urodzonych morderców”, pozorna atrakcyjność przedstawionego w ten sposób świata okazuje się jednak zwodnicza. Z biegiem czasu w reżyserze odzywa się bowiem pasja zbuntowanego aktywisty. W filmie Stone'a lokalne konflikty między handlarzami narkotyków swoją brutalnością niewiele różnią się od działań wojennych w Iraku. Winą za taki stan rzeczy reżyser obarcza głównie hipokryzję polityki narkotykowej Stanów Zjednoczonych. Nawet jeśli w "Savages" reżyser ryzykuje zwyczajowe oskarżenia o demagogię i populizm, Ameryka powinna mieć się na baczności. Jeden z jej najbardziej przenikliwych krytyków powrócił w wielkim stylu.

Savages: ponad bezprawiem
Reżyseria: Oliver Stone
Ocena: 9/10
 

środa, 3 października 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Marina Abramović- artystka obecna" Matthew Akersa




Po wczorajszej przedpremierze we wrocławskim Heliosie Nowe Horyzonty, zapraszam do przeczytania kilku słów o filmie "Marina Abramović - artystka obecna".

 
„Artystka obecna” ma w sobie siłę zdolną obalić mity narosłe przez lata wokół postaci Mariny Abramović. Ikona światowego performance'u nie przypomina już zarówno przesadnie efekciarskiej prowokatorki, jak i karykaturalnie wyniosłej diwy. Bohaterka dokumentu Matthew Akersa prezentuje się raczej jako świadoma swoich celów artystka z prawdziwego zdarzenia. Przy okazji Abramović często demonstruje także niezwykle autoironiczne poczucie humoru. Film Akersa w ogóle ma w sobie sporo zaskakującego luzu, który tak wyraźnie odróżnia go od szeregu  realizowanych na kolanach hagiografii. Dość powiedzieć, że sceny, w których Abramović i jej były partner Ulay wypominają sobie dawne zdrady budzą skojarzenia z awangardową wariacją na temat polsatowskich „Trudnych spraw”.

Akers doskonale wyczuwa jednak także momenty, gdy powinien potraktować swoją bohaterkę zupełnie serio. Taki ton przyjmuje chociażby refleksja reżysera nad widoczną w karierze Abramović ewolucją. Artystka, której zdarzało się w przeszłości popaść w pułapkę wątpliwego radykalizmu, dziś coraz częściej stawia na szlachetną prostotę. Właśnie taki charakter ma udokumentowany w filmie performance „The Artist is Present”. W ramach tego projektu Abramović przez kilka miesięcy pojawiała się w nowojorskim Museum of Modern Art i pozwalała każdemu z gości, by przysiadł się, a potem przez chwilę popatrzył jej prosto w oczy. W fizycznej obecności artystki połączonej z przenikliwością jej spojrzenia wyraża się autentyczna fascynacja drugim człowiekiem. Postawa Abramović ma w sobie czystość, w której możemy dopatrywać się esencji sztuki. Dokument Akersa pozwala, by to uczucie mogło zostać zapośredniczone także przez pryzmat kinowego ekranu.

Marina Abramović- artystka obecna
Reżyseria: Matthew Akers
Ocena: 8/10

poniedziałek, 1 października 2012

Przemoc to składnik naszego świata- rozmowa z Brillante Mendozą






Jeden z ulubieńców najważniejszych światowych festiwali w wywiadzie dla "KINA" mówi mi o stosunku do przemocy, metodach swojej pracy i własnym artystycznym credo.

(...) Piotr Czerkawski: W niemal każdym z  twoich filmów relacje między bohaterami opierają się na przemocy. Wychodzisz z założenia, że we współczesnym świecie jest ona wszechobecna?

Brillante Mendoza: Na pewno stanowi ona ważny składnik opisywanych przeze realiów. W każdym z kolejnych filmów prezentuję jednak różne środowiska, więc siłą rzeczy zmienia się również moje podejście do przemocy. W „Masakrze” używanie siły fizycznej stanowiło efekt świadomego wyboru mojego bohatera i wynikało z jego predyspozycji psychicznych. Natomiast w „Pozdrowieniach z raju” stosowanie przemocy wydaje się niejako koniecznością, dzięki której możliwe staje się przetrwanie w sytuacji kryzysowej.


Choć kręcisz filmy fabularne, utrzymujesz je w tonie na wskroś realistycznym. Twoim zdaniem fikcja nie musi odróżniać się od rzeczywistości?

Na pewno granica między nimi wydaje mi się bardzo cienka.  Filmy fabularne pozostają najbardziej interesujące wtedy, gdy próbują skłonić widza do refleksji, wraz z nim poszukiwać pewnej prawdy o  życiu. Wciąż wychodzę z założenia, że zadanie kina polega na tym, żeby czynić nas lepszymi ludźmi.

Jako reżyser obarczasz się w takim razie wielką odpowiedzialnością. Czy w związku z tym już w momencie rozpoczęcia zdjęć masz pełną świadomość swojego zamysłu artystycznego?


Kiedy kręcę film, staram się być do niego jak najlepiej przygotowany i  wiedzieć, co konkretnie chcę osiągnąć. Jednocześnie jednak zawsze staram się mieć otwarty umysł. To, co dzieje się wokół nieustannie mnie inspiruje, a podobnej kreatywności oczekuję od moich aktorów i innych współpracowników. Efekty osiągnięte przy okazji improwizacji stają się tym piękniejsze, że nigdy więcej nie uda się ich powtórzyć

W bardzo krótkim czasie stałeś się jednym z najważniejszych współczesnych twórców kina azjatyckiego. Czy domyślasz się jakie mogą być przyczyny tej popularności?

Obojętnie co kto sądzi o moich filmach, nie może odmówić im szczerości. Mam swoją wizję kina i w jej prezentowaniu staram się być jak najbardziej konsekwentny. Właśnie dlatego, gdy podczas spotkań z publicznością jestem proszony o radę dla początkującego filmowca, mogę odpowiedzieć tylko jedno: „zaufaj samemu sobie”.

Więcej w wakacyjnym numerze KINA


Wędrówka po piekle - recenzja "Pozdrowień z raju" B. Mendozy



Ironiczny polski tytuł nowego filmu Brillante Mendozy może wprowadzać w błąd. „Pozdrowienia z raju” stanowią w rzeczywistości wstrząsającą relację z wędrówki po piekle. Podobnie zwodniczych zabiegów zaplanowanych już przez samego reżysera jest w nowym filmie Brillante Mendozy znacznie więcej. Filipiński twórca rozpoczyna swoją grę z widzem od pierwszych scen. Oto elegancka jak zwykle Isabelle Huppert - niczym dawna kolonialna namiestniczka - płynie łodzią po filipińskim morzu. Chwilę później bohaterka zostaje jednak porwana przez terrorystów, a znana z kaprysów gwiazda kina będzie musiała wcielić się w jedną z wielu umorusanych błotem i krwią zakładniczek. Trudno o lepszy wstęp do filmu, w którym pozorna prostota skrywa w sobie niespodziewaną głębię.

„Pozdrowienia...” odwołują się do sytuacji z 2001 roku, gdy islamscy terroryści przez kilkaset dni przetrzymywali zagranicznych więźniów na terenie filipińskiej dżungli. Mendoza nie ogranicza się jednak wyłącznie do skrupulatnej rekonstrukcji autentycznych wydarzeń. Film filipińskiego reżysera z powodzeniem dałoby się odczytać również jako manifest polityczny oraz studium psychiki jednostki w sytuacji ekstremalnej. Rozmyślnie zastosowany w „Pozdrowieniach...” styl paradokumentalny każe dostrzegać w nim również polemikę z charakterystycznym dla współczesnego kina sposobem przedstawiania terroryzmu. (....)

Więcej we wrześniowym miesięczniku FILM