W rozmowie dla "Dziennika" Ira Sachs, reżyser bardzo udanego "Zostań ze mną", mówi mi o fascynacji kinem Bergmana i Pialata, związkach z ruchem New Queer Cinema oraz sposobem w jaki jego osobowość ukształtowało życie w Nowym Jorku
Piotr Czerkawski: „Zostań ze mną” jako film o burzliwej, wieloletniej relacji uczuciowej dwojga mężczyzn przypominał mi gejowską wersję „Scen z życia małżeńskiego” Bergmana. Myślisz, że to dobry trop interpretacyjny?
Ira Sachs: Na pewno zawsze doceniałem styl Bergmana, który przy pracy nad kolejnymi filmami mocno inspirował się własną biografią. W ten sposób wykazywał niezwykłą umiejętność, by pojedyncze, życiowe wydarzenia czynić podstawą wielkiej sztuki. Gdy kręciłem „Zostań...”, ważniejszy był jednak dla mnie inny twórca, a mianowicie Maurice Pialat i jego film z 1972 roku „Nie zestarzejemy się razem”. To kolejny przykład opowiadania o kryzysie związku poprzez drobne epizody z codzienności. W przypadku Pialata inspirowało mnie zresztą nie tylko samo ujęcie tematu, ale i forma filmu. Wraz z moim operatorem spędziliśmy wiele godzin na oglądaniu „Nie zestarzejemy się...” i analizowaniu przyczyn, dla których ta w gruncie rzeczy bardzo literacka historia wydaje się taka żywa na ekranie.
Ważnym bohaterem „Zostań ze mną”, ale także innych twoich filmów pozostaje miasto i jego mitologia. Choć jesteś uważany za twórcę na wskroś nowojorskiego, urodziłeś się i dorastałeś w Memphis. W jaki sposób odcisnęło to piętno na twoim kinie?
Wyjechałem z Memphis jako młody chłopak, ale przez długi czas czułem w sobie łączność z miastem i tym, co w nim przeżyłem. Musiało minąć jakieś 20 lat, żebym mógł dostrzec równie dużą identyfikację z Nowym Jorkiem. Dopiero po przeprowadzce odczułem jednak autentyczną fascynację sztuką, zdałem sobie sprawę jak bardzo ukształtowała moją osobowość. Nic dziwnego, że teraz właśnie poprzez sztukę daję świadectwo swojego życia, a akcję kolejnych filmów umieszczam zarówno w Memphis, jak i w Nowym Jorku.
Co tak bardzo zafascynowało cię w tym mieście po przeprowadzce z Memphis?
Przede wszystkim napotkani przeze mnie ludzie, dzięki którym poczułem prawdziwą atmosferę nowojorskiej bohemy. Kiedy przekroczyłem czterdziestkę i myślałem trochę o swojej przeszłości, doszedłem do smutnego wniosku, że większość moich dawnych mentorów już nie żyje. Mam na myśli choćby Davida Wojnarowicza, Petera Hujara, czy – oczywiście – Dereka Jarmana. Oni wszyscy umarli zbyt młodo, ale tworzyli sztukę, która doskonale przetrwała próbę czasu nie była ani trochę pretensjonalna, nie miała w sobie jakiegokolwiek lęku. W hołdzie im i ich dorobkowi postanowiłem w końcu nakręcić film. Tak powstał „The Last Adress”- krótkometrażowy dokument o znajomych nowojorskich artystach, którzy na przestrzeni lat umarli na AIDS. Zgodnie z tytułem, postanowiłem nakręcić go w mieszkaniach, które zajmowali tuż przed śmiercią. W ten sposób stworzyłem na ekranie coś w rodzaju elegii poświęconej nie tylko im, ale miejscom, z którymi pozostali nierozerwalnie związani.
Na początku lat 90., nowojorską atmosferę, o której mówisz współtworzył także rozkwit kina mniejszości seksualnych i powstanie ruchu New Queer Cinema.
Miałem poczucie przynależności do tego nurtu niemal od samego początku jego powstania. Bardzo duże wrażenie zrobił na mnie wówczas „Poison”- pełnometrażowy debiut Todda Haynesa, a więc jednej z najważniejszych postaci naszego ruchu. Udało mu się wtedy stworzyć film prawdziwie postmodernistyczny, którzy przygląda się samemu sobie, ale jednocześnie czyni to na modłę gejowską. Olśnień takich jak „Poison” miałem wówczas więcej, ale gdy dziś myślę o New Queer Cinema zwracam uwagę na coś innego. Zadaję sobie pytanie: jak to się stało, że energia tego nurtu ostatecznie wygasła?
(...)
Więcej w piątkowym Dzienniku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz