poniedziałek, 31 marca 2014

Artystyczne dno - recenzja "Noego" Darrena Aronofsky'ego







Woody Allen stwierdził kiedyś: „Gdybym miał do wyboru papieża i klimatyzację, wybrałbym klimatyzację”. Teraz amerykański mistrz mógłby powtórzyć to samo odnośnie „Noego”. Film Darrena Aronofsky’ego to artystyczna katastrofa i requiem dla zmarnowanego talentu reżysera. Słynny twórca opada na dno z tych samych powodów, które zaprowadziły go tam przy okazji „Źródła”. „Noe” stopniowo pogrąża się w otchłani pseudometafizycznego kiczu. Chwilami można odnieść wrażenie, że Aronofsky pracował nad scenariuszem razem z Antonim Krauze, a w ostatniej scenie Noe i spółka będą witać się z duchami pomordowanych oficerów w Katyniu. Jedyny prawdziwy cud w filmie następuje jednak, gdy po wygłoszeniu tony nabzdyczonych sloganów główny bohater zaciska zęby i z trudem wypowiada zdanie wielokrotnie złożone. Oprócz fatalnego Russella Crowe’a w roli tytułowej na drugim planie kompromituje się Anthony Hopkins grający dziadka bohatera. Deklarowana przez starca obsesja na punkcie jagód niewiele różni się od fascynacji jajkami wyrażanej przez pamiętną bohaterkę „Różowych flamingów”. Po zrealizowaniu „Noego” Aronofsky powinien rozpocząć modlitwy o to, by Stwórca okazał się obdarzony kampowym poczuciem humoru. W przeciwnym razie reżyser może spodziewać się widowiskowego aktu zemsty za swe wątpliwe dzieło.