poniedziałek, 31 października 2011

Sequel doskonały- recenzja "Elitarnych 2"



Reżyser Jose Padilha raz jeszcze eksploruje mroczne zakątki Rio de Janeiro. „Elitarni- ostatnie starcie” to sequel doskonały. W porównaniu z pierwszą częścią więcej w nich nie tylko przemocy i adrenaliny, lecz również psychologicznej głębi. „Elitarni...” łączą formalną widowiskowość ze skomplikowaną problematyką moralną niczym najlepsze dokonania Martina Scorsese.

W nowym filmie Padilhi pamiętny kapitan Nascimento nie jest już zuchwałym herosem, który rozwiewa wszystkie wątpliwości za sprawą groźnego spojrzenia, podniesionego głosu i naładowanego pistoletu. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że jego głównymi wrogami przestały być już zbiry z wielkomiejskich slumsów. Znacznie groźniejsi od nich stają się skorumpowani gliniarze, cyniczni politycy i żądni sensacji dziennikarze. Trudne położenie Nascimento pozwala reżyserowi na odsłonięcie całego skomplikowania wewnętrznego tej postaci. W życiu brazylijskiego oficera walka o dobro ogółu zostaje zestawiona z troską o najbliższych, a wierność abstrakcyjnym ideom ściera się z naturalnym instynktem przetrwania.

(...) Dalszy ciąg recenzji znajduje się w październikowym numerze miesięcznika "Film"

niedziela, 30 października 2011

Papieska kremówka z haszyszem- recenzja "Habemus papam"


Nanni Moretti zdejmuje papieża z cokołu. W "Habemus Papam…" pozwala mu na ucieczkę z Watykanu i wtopienie się w tłum przechadzający się ulicami Rzymu. 
 
Wykorzystujący ten karkołomny koncept film włoskiego reżysera zdążył już wzbudzić kontrowersje i doczekać się skrajnych interpretacji. "Habemus Papam…" nie jest jednak ani elementem obrazoburczej propagandy, ani aktem miłosierdzia dla pogrążonego w kryzysie Kościoła. Nanni Moretti nakręcił po prostu dojrzały film, w którym współczucie dla jednostki łączy z krytyką reprezentowanego przez nią środowiska.

"Habemus Papam..." zwraca uwagę jako znakomita robota reżyserska. Włoski twórca powściąga swoje zapędy do barokowego mnożenia wątków i przeludniania ekranu nadmierną ilością postaci. Nowy film Morettiego sytuuje się w równej odległości od hermetycznego "Kajmana" i ekshibicjonistycznego "Kwietnia".

Nie oznacza to bynajmniej, że filmowi brakuje cech charakterystycznych dla twórczości reżysera. Do najbardziej efektownych należy z pewnością ekscentryczne poczucie humoru. Moretti kpi sobie z uczestników konklawe przedstawionych jako rozkapryszone, nieprzystosowane do rzeczywistości dzieciaki. Scena, w której kardynałowie biorą udział w zorganizowanym naprędce turnieju siatkówki, poziomem absurdu dorównuje niezapomnianej sekwencji pokazu mody kościelnej z "Rzymu" Felliniego. (...)

Dalszy ciąg tekstu ukazał się w październikowym numerze miesięcznika Film

czwartek, 27 października 2011

Bez propagandy- o kinie Nanniego Morettiego


O Nannim Morettim słyszeli właściwie wszyscy mieszkańcy Italii – reżyser wzbudza wśród nich skrajne emocje. Jedni dostrzegają w nim najbardziej wpływową postać współczesnej włoskiej kinematografii, drudzy – komunizującego kabotyna, niewolnika swych hermetycznych wizji. 

W pewnym sensie racja leży po obu stronach. Moretti już dawno potwierdził status gwiazdy kina europejskiego, a w 2001 roku za sprawą "Pokoju syna" przyniósł Włochom pierwszą od ponad 20 lat canneńską Złotą Palmę. Z drugiej strony niektóre filmy reżysera istotnie irytują narracyjnym chaosem, barokową mnogością wątków i trudnymi do zrozumienia aluzjami politycznymi. Na korzyść Morettiego może jednak świadczyć fakt, że jest w pełni świadomy własnych sprzeczności. Kolejne filmy Włocha przypominają wypełnione chaotycznymi bazgrołami i pospiesznymi notatkami na marginesach rozdziały z "dziennika intymnego". Powstające w taki sposób kino Morettiego wydaje się nieustannie rozpięte między prywatnym a publicznym, współczuciem a sarkazmem, nieśmiałością a narcyzmem.

Twórca "Kajmana" pochyla się nad ludźmi pełnymi słabości, rozczarowanymi życiem, czasem dotkniętymi jakąś traumą. W związku z tym polska krytyka – zwłaszcza w kontekście "Pokoju syna" – lubowała się w porównaniach dokonań włoskiego reżysera do późnych filmów Krzysztofa Kieślowskiego. Choć obaj panowie przyjaźnili się, a Moretti miał nawet wcielić się w jedną z ról w "Podwójnym życiu Weroniki", ciężko zgodzić się z takim sposobem myślenia. Inaczej niż twórca "Niebieskiego", Moretti osłabia metafizyczny patos dawką przyziemnej ironii, a grymas zadumy zamienia na tlący się gdzieś uśmiech. Pod tym względem Włoch znacznie bardziej niż Kieślowskiego wydaje się przypominać Francois Truffauta z czasów "Zielonego pokoju". Tak jak podziwiany przez siebie francuski mistrz, Moretti umie wykreować na ekranie nastrój łagodnej melancholii, a swoich bohaterów traktuje z niewymuszoną sympatią.


W przekroju całej kariery od apolitycznego Truffauta odróżnia Morettiego nieskrywane ideologiczne zaangażowanie. Mimo że filmy Włocha są wyraziste światopoglądowo, trudno dopatrzeć się w nich śladów podejrzanego doktrynerstwa. Lewicowość reżysera nie wiąże się z propagowaniem konkretnej opcji politycznej, lecz raczej promowaniem określonego typu wrażliwości. Namaszczony na szefa ponadpartyjnego ruchu obywatelskiego Girotondi reżyser wspominał kilka lat temu w wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego": " Chcemy bronić pewnych podstawowych zasad demokracji, jak wolność, pluralizm informacji, prawo równe dla wszystkich, szkoła publiczna, wydolny system opieki zdrowotnej".

Niechęć do bezkrytycznego naśladowania jakiegokolwiek życiowego wzorca widać u Morettiego już od początku kariery. Pierwsze filmy Włocha stanowiły wyraz rozczarowania rzeczywistością ukształtowaną pod wpływem rewolty Maja 68. Młody Moretti i jego rówieśnicy na każdym kroku dostrzegali, że hasła promowane kilka lat temu na sztandarach zamieniły się we własne karykatury. Reżyserowi najpełniej udało się uchwycić ten paradoks w gorzko ironicznym filmie "Oto Bombo". Zakładana przez bohaterów komuna hipisowska pomyślana jako przestrzeń wolności okazała się wyłącznie mentalnym więzieniem.

(...) dalszy ciąg tekstu znajduje się na portalu Filmweb.pl
 

wtorek, 25 października 2011

Zwycięstwo McCarthy'ego- recenzja filmu "Wszyscy wygrywają"



W swoim nowym filmie twórca „Dróżnika” i „Spotkania” po raz kolejny przygląda się ludziom, którzy biorą udział w nieustających zapasach z życiem. Thomas McCarthy przekonuje, że jego bohaterowie stracili formę, opadli z sił i zaczęli odczuwać dotkliwy brak motywacji. „Wszyscy wygrywają” przypomina zabarwione zarówno współczuciem, jak i ironią wezwanie do walki.

Już pierwsze sekwencje zdradzają przewrotny wydźwięk tytułu. Potencjalnym wygranym okazuje się Mike Flaherty – niezbyt charyzmatyczny właściciel podupadającej kancelarii prawniczej. Wkrótce miejsce obok niego zajmuje jeden z nielicznych klientów – znajdujący się we wczesnym stadium demencji staruszek, Leo. Gdy sąd orzeka jego częściowe ubezwłasnowolnienie, Mike skwapliwie godzi się na przejęcie obowiązków opiekuna. Według ukrywanej początkowo przed rodziną strategii wykorzystanie kiepskiego stanu Leo ma mu pomóc w zwalczeniu kłopotów finansowych. Nie do końca uczciwe pobudki prawnika nie burzą ogarniającego obu bohaterów spokoju. Reżyser nie ukrywa jednak, że w powietrzu czai się przełom, który wywróci to wszystko do góry nogami.

(...) Każda z tych wątpliwości zostaje wyjaśniona w toku psychologicznej konfrontacji między bohaterami. „Wszyscy wygrywają” potwierdza, że słowem-kluczem dla kina McCarthy’ego pozostaje pojęcie „spotkania”. Tak jak we wcześniejszych filmach tego twórcy, niespodziewane zetknięcie z drugim człowiekiem obnaża czyjąś hipokryzję, boli, zmusza do refleksji. Reżyser bywa dla swoich bohaterów ostry, ale pozostaje też wrażliwym humanistą. Jeśli dopuszcza do wstrząsu, to tylko dlatego, że w ten sposób może doprowadzić do zbawiennego oczyszczenia. Mike staje się zdolny do zrozumienia, że gra, którą prowadził, była na pograniczu faulu. Wszystkie jego błędy można jednak wytłumaczyć paraliżującym strachem przed życiową porażką. Zachodząca w głównym bohaterze przemiana daje nadzieję, że uda mu się go okiełznać. Najważniejsze, że Mike wciąż pozostaje w grze. I zasłużył, by mu kibicować.

Cały tekst ukazał się w październikowym wydaniu miesięcznika "Kino"
 

piątek, 21 października 2011

Białoruś w Warszawie


Serdecznie zapraszam na odbywający się w dniach 22-23 października 2011 roku I Warszawski Przegląd Filmów Białoruskich "Bulbamovie". W kinie Luna czeka na nas dwudniowy maraton seansów, spotkań i dyskusji. Szczególnie zachęcam udziału w spotkaniach pod hasłem "Czy białoruskie kino dokumentalne jest egzotyczne dla europejskiego odbiorcy?" i "Jak zrobić film białoruski, który zaistnieje na międzynarodowym festiwalu?". W obu dyskusjach będę miał przyjemność uczestniczyć jako jeden z zaproszonych gości.

Jak piszą na stronie organizatorzy imprezy: "(...)Bulbamovie ma na celu zwrócenie uwagi na współczesne kino białoruskie ( fabuła, dokument, off). Zainicjowanie dyskusji z udziałem białoruskich i polskich środowisk twórczych na temat stanu współczesnego kina białoruskiego, jego miejsca w Europie, świecie.".

Więcej informacji o festiwalu znajdziecie pod adresem: http://bulbamovie.pl/.
Serdecznie zapraszam!


sobota, 15 października 2011

Rosja nie jest jak korporacja- rozmowa z Cyrilem Tuschim



Były szef Jukosu jako hollywoodzki heros? A może postać rodem z Dostojewskiego? O fascynacji tytułowym bohaterem swojego dokumentu opowiada reżyser "Chodorkowskiego", Cyril Tuschi.


Piotr Czerkawski: Łatwo zrozumieć dlaczego zdecydowałeś się na realizację dokumentu o Michaile Chodorkowskim. Obfitujące w sensacyjne wydarzenia i zwroty akcji życie oligarchy wydaje się gotowym materiałem na scenariusz filmowy.

Cyril Tuschi: Dla mnie liczyło się przede wszystkim to, że Chodorkowski jest niezwykle złożoną postacią. W jego biografii nie ma nic przeciętnego. Wszystko opiera się na efektownych skrajnościach. Do tego dochodzi jeszcze pojedynek z Putinem. Gdy zajmowałem się tym fragmentem jego życia, czułem się jakbym kręcił hollywoodzki blockbuster o walce superbohaterów!

Gdy ja myślę o Chodorkowskim dostrzegam w nim raczej nawróconego grzesznika, który postanowił rzucić wyzwanie władzy. Pod tym względem twój bohater przypomina mi wręcz postacie z klasycznych powieści Dostojewskiego.

Podczas pracy nad filmem rzeczywiście miałem wrażenie, że obserwuję rzeczywistość rodem z „Gracza”. Myślę, że Rosjanie w ogóle uwielbiają hazard. To fascynujące, bo mogłoby się wydawać, że Chodorkowski jest pod tym względem inny, bardziej racjonalny. Okazuje się jednak, że również on był gotów poświęcić cały swój dotychczasowy dorobek i postawić wszystko na jedną kartę w konfrontacji z rządzącymi politykami.

Co sprawiło, że poniósł klęskę?

Nie istnieje jedna konkretna przyczyna. Możemy tylko gdybać. Chodorkowski na pewno jest inteligentnym człowiekiem i wielkim wizjonerem. W działalności biznesowej był przyzwyczajony do tego, że jeśli system mu nie odpowiada, to robi wszystko by wdrożyć swoje pomysły i go naprawić. Wierzył, że da radę zmienić Rosję tak samo jak udało mu się zmodernizować Jukos. Ale przeliczył się. Zapomniał, że kraju nie da się traktować jak korporacji.

Z twojego filmu wyłania się bardzo niejednoznaczny obraz Chodorkowskiego. Tymczasem wielu zachodnich aktywistów wciąż traktuje go jako nieskazitelny symbol oporu przeciw autorytarnej rosyjskiej władzy.

Ludzie tego typu niewiele wiedzą o Rosji i po prostu posługują się myślowymi kliszami. Chodorkowski jest przystojny, ma klasę i zachowuje się jak zachodnioeuropejski dżentelmen, więc automatycznie wzbudza zaufanie. Tego typu oceny bywają z reguły bardzo zwodnicze. W analizie postaci Chodorkowskego nie możemy jednak zapominać o jednym. Mimo błędów, które popełnił naprawdę możemy traktować go jako ofiarę putinowskiego reżimu. 

(...)

Cała rozmowa ukazała się w piątkowym wydaniu Dziennika

niedziela, 9 października 2011

Bezsilność melancholii- recenzja "Rozstania" Asghara Farhadiego



(...) Nieporozumienia między Naderem i Simin stają się jednocześnie wyrazem konfliktu między tradycją a nowoczesnością, wolnością jednostki a dobrem ogółu. Asghar Farhadi ma w sobie mądrość, by nie opowiadać się po żadnej ze stron. Zamiast tego nieustannie myli tropy, mnoży wątpliwości i dopuszcza do głosu sprzeczne interpretacje. W tych zabiegach nie ma jednak nic z wirtuozerskiego popisu. Reżyserowi zależy po prostu na oddaniu złożoności opowiadanej historii. W świecie Farhadiego nie istnieją dobre i złe wybory. Każda decyzja pociąga za sobą jednakowo wysoką cenę.



Kino Farhadiego stanowi osobny punkt na kulturalnej mapie Iranu. W "Rozstaniu" prowincja ustępuje miejsca wielkiemu miastu, a zamiast fabularnej monotonii mamy gęstniejące z każdą chwilą emocje. Dzięki temu ekranowy świat zdecydowanie bardziej przypomina rzeczywistość znaną z filmów Antonioniego niż Makhmalbafa. Analogia do włoskiego mistrza nie jest przypadkowa. Jeśliby zgodzić się z tezą, że poprzedni film Farhadiego "Co wiesz o Ely?" przywoływał na myśl słynną "Przygodę", "Rozstanie" ma coś wspólnego z późniejszą "Nocą". W wizji irańskiego reżysera da się odnaleźć tę samą melancholię wymieszaną z poczuciem wszechogarniającej bezsilności. Mimo nobilitujących twórcę porównań do europejskich klasyków „Rozstanie” daje się odczytywać również jako kino w pełni autorskie. Tak jak we wspomnianym "Co wiesz..." Farhadi przetwarza na swoją modłę konwencje thrillera i kryminału. W nowym filmie istotną rolę odgrywa wątek śledztwa w sprawie domniemanego przestępstwa popełnionego w otoczeniu głównych bohaterów. Sięgnięcie po tego rodzaju chwyt fabularny daje reżyserowi pretekst do umiejętnego dawkowania napięcia. Przede wszystkim pozwala jednak na pogłębione spojrzenie skierowane w stronę przedstawicieli irańskiej klasy średniej. (...)


Dalszy ciąg tekstu na stronie Dziennika

sobota, 8 października 2011

Iran to nie tylko polityka- rozmowa z Asgharem Farhadim



Z okazji polskiej premiery  "Rozstania" Asghara Farhadiego przypominam swój wywiad z reżyserem, który przeprowadziłem na tegorocznym festiwalu w Berlinie wraz z Marcinem Sobczakiem. Znakomity irański twórca opowiada nam o trudnych relacjach z władzami swojego kraju, potrzebie solidarności z Jafarem Panahim, a także o specyfice kobiecych bohaterek własnych filmów.

Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Pochodzi pan z kraju, w którym twórcy bywają represjonowani przez rządzący reżim. Czy pańskie filmy również wzbudzają negatywną reakcję władz?

Asghar Farhadi: Rządzący Iranem nie są zadowoleni z mojej twórczości. Z pewnością nie cieszy ich, że „Separacja” została pokazana w Berlinie. Powody do niepokoju dało już „Co wiesz o Elly?”. Irańskie pokazy tego filmu nakładały w czasie z demonstracjami ruchu Green Movement. Zrobiłem film o klasie średniej, a właśnie ona stanowiła trzon tych protestów. Bywało więc tak, że ludzie szli najpierw na manifestację, a potem do kina. Nie działo się tak bez powodu. O tym, że film był dla nich ważny świadczy sukces frekwencyjny. W 2009 roku „Co wiesz o Elly?” zajęło drugie miejsce w irańskim box office. 

Mimo wszystko, w autorytarnym Iranie udaje się panu realizować kolejne filmy. Jak to możliwe?

Myślę, że wszyscy mamy do wyboru dwie drogi. Możemy realizować się własnych filmach i poza nimi. Osobiście, wybieram tę pierwszą opcję. Może dlatego, że jestem bardzo spokojnym człowiekiem, który nie potrzebuje głośno manifestować poglądów w oderwaniu od własnej twórczości. W jej ramach staram się oddać to, co myślę jak najlepiej. Jednocześnie, pragnę uprawiać taki rodzaj kina, dzięki któremu o pewnych sprawach nie muszę wypowiadać się wprost.

Czasem pańskie słowa nie pozostawiają jednak wątpliwości. Na gali rozpoczynającej Berlinale wyraził pan solidarność z więzionym w Iranie Jafarem Panahim.

To nie była pierwsza taka sytuacja. Pamiętam, że skorzystałem z podobnej okazji także, gdy odbierałem nagrodę za reżyserię „Co wiesz o Elly?” na jednym z prestiżowych krajowych festiwali filmowych. Wyraziłem wtedy przekonanie, że wszyscy reżyserzy w Iranie i poza nim powinni mieć możliwość artystycznej swobody. Wymieniłem kilka konkretnych nazwisk, w tym, oczywiście, Jafara Panahiego. Zapłaciłem za to dwutygodniowym zakazem pracy. Na szczęście, wytworzyła się wówczas tak duża presja ze strony mediów i opinii publicznej, że rząd nie miał wyjścia i pozwolił mi na dokończenie nowego filmu.

Irańskich konserwatystów mogą rozdrażnić w pańskich filmach inteligentne i wyzwolone postacie kobiece. Kolejna pojawia się także w „Separacji”. Skąd zainteresowanie takim typem bohaterek?

Mam poczucie, że tworzę prawdziwy obraz życia w Iranie. Kobiety podobne choćby do Simin z „Separacji” naprawdę istnieją. Staram się jednak, w miarę możliwości, pokazywać mój kraj w oderwaniu od jego medialnego wizerunku. Współczesny Iran nie jest tylko krajem aktywistów politycznych i fanatyków religijnych. To także ojczyzna młodych, silnych psychicznie kobiet, które walczą o swoją niezależność. Ta świadomość jest dla mnie bardzo ważna. 


(...) Cały wywiad ukazał się w kwietniowym numerze miesięcznika "Kino"


niedziela, 2 października 2011

Terroryzm ze złej perspektywy- recenzja "Jeśli nie my, to kto?"


Opowiadające o okolicznościach powstania terrorystycznej Frakcji Czerwonej Armii (RAF) "Jeśli nie my, to kto?" wywołuje automatyczne skojarzenia z wcześniejszym "Baader-Meinhof" Uliego Edela. O ile jednak tamten film miał w sobie energię rockowego przeboju, opowieść Veiela przypomina raczej konwencjonalną balladę o utraconej miłości.

Debiutujący w fabule reżyser "Jeśli nie my..." potrafi bardzo dobrze wykorzystać umiejętności nabyte w pracy dokumentalisty. Veiel sprawił, że wizja skomplikowanej rzeczywistości RFN drugiej połowy lat 60. ma w sobie niezbędną wiarygodność. W jego filmie radykalizacja nastrojów politycznych łączy się z pragnieniem obyczajowych przemian i potrzebą odkupienia win II wojny światowej. Wymieszanie tych składników rodzi w końcu eksplozję, której efekt stanowi działalność lewicowych terrorystów. Szkoda tylko, że w ten wybuch nie wybrzmiewa tak głośno, jak powinien. Przyczyna ambitnej porażki tkwi w przyjęciu przez Veiela zaskakującej perspektywy. Reżyser niepotrzebnie decyduje się przenieść akcję filmu z wypełnionych demonstrantami ulic do mieszkania Bernwarda Vespera i Gudrun Ensslin. Film Veiela staje się wtedy tylko kolejną z opowieści o rozpadzie uczuciowego związku. (...)

Dalszy ciąg tekstu na stronie "Dziennika"

sobota, 1 października 2011

Zaproszenie na dyskusję o współczesnym kinie animowanym



4 października zapraszam do Międzyszkolnego Dyskusyjnego Klubu Filmowego przy ulicy Kołłątaja 20 we Wrocławiu na inaugurację cyklu "Czas na animację". Po pokazie filmu "Mary i Max" odbędzie się dyskusja na temat kondycji współczesnego kina animowanego, w której będę miał przyjemność wziąć udział.


Jednym z moich partnerów będzie m.in. Arkadiusz Wojnarowski- producent i dystrybutor animowanego dokumentu "Droga na drugą stronę". Znakomity film w reżyserii Ancy Damian uzyskał wyróżnienie na festiwalu w Locarno, a w kilka dni po naszej dyskusji weźmie udział w Konkursie Głównym Warszawskiego Festiwalu Filmowego.


Więcej informacji o wydarzeniu znajdziecie na stronie http://www.mdk.wroclaw.pl/pol/Mlodziezowy-Dom-Kultury/Aktualnosci/Mary-i-Max

Serdecznie zapraszam!