Opowiadające o okolicznościach powstania terrorystycznej Frakcji Czerwonej Armii (RAF) "Jeśli nie my, to kto?" wywołuje automatyczne skojarzenia z wcześniejszym "Baader-Meinhof" Uliego Edela. O ile jednak tamten film miał w sobie energię rockowego przeboju, opowieść Veiela przypomina raczej konwencjonalną balladę o utraconej miłości.
Debiutujący w fabule reżyser "Jeśli nie my..." potrafi bardzo dobrze wykorzystać umiejętności nabyte w pracy dokumentalisty. Veiel sprawił, że wizja skomplikowanej rzeczywistości RFN drugiej połowy lat 60. ma w sobie niezbędną wiarygodność. W jego filmie radykalizacja nastrojów politycznych łączy się z pragnieniem obyczajowych przemian i potrzebą odkupienia win II wojny światowej. Wymieszanie tych składników rodzi w końcu eksplozję, której efekt stanowi działalność lewicowych terrorystów. Szkoda tylko, że w ten wybuch nie wybrzmiewa tak głośno, jak powinien. Przyczyna ambitnej porażki tkwi w przyjęciu przez Veiela zaskakującej perspektywy. Reżyser niepotrzebnie decyduje się przenieść akcję filmu z wypełnionych demonstrantami ulic do mieszkania Bernwarda Vespera i Gudrun Ensslin. Film Veiela staje się wtedy tylko kolejną z opowieści o rozpadzie uczuciowego związku. (...)
Dalszy ciąg tekstu na stronie "Dziennika"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz