wtorek, 29 stycznia 2013

Artystyczny bunt - recenzja "5 rozbitych kamer" Emada Burnata i Guya Davidiego









Emad Burnat sięga z kamerą tam, gdzie nie docierają spragnieni sensacji korespondenci wojenni.  Palestyński rolnik nadaje wydarzeniom z pierwszych stron gazet perspektywę bardzo osobistą.
 W "5 rozbitych kamerach" sceny przemocy pojawiają się tylko dlatego, że stanowią naturalny składnik portretowanej codzienności. Ukazane w palestyńskim dokumencie okrucieństwo nigdy nie dotyka anonimowych ofiar, do których łatwo się zdystansować. Reżyser informuje nas o śmierci swojego przyjaciela lub aresztowaniach kolejnych braci. W pewnym momencie sam zostaje raniony przez izraelskiego żołnierza i z ciężkimi obrażeniami trafia do szpitala. W rękach Burnata kamera staje się narzędziem oporu przeciw doświadczanej przez jego bliskich niesprawiedliwości.

Rola "5 rozbitych kamer" nie ogranicza się jednak wyłącznie do monitorowania nadużyć, których wroga armia dopuszcza się wobec mieszkańców Strefy Gazy. Obecność kamery ma dla bohaterów znaczenie terapeutyczne i pomaga w wytworzeniu między nimi poczucia wspólnoty. W ten sposób film Burnata – zupełnie jak przed laty "Amator" Kieślowskiego – zyskuje również intrygujący wymiar autotematyczny.

(...) Więcej w Dzienniku



niedziela, 27 stycznia 2013

Spotkanie z Panem Gówno - analiza fragmentu "Holy Motors"



Kilka dni temu z przyjemnością przystałem na propozycję "Krytyki Politycznej", by znaleźć się w doborowym towarzystwie autorów, którzy we wspólnym artykule analizują kolejne sekwencje "Holy Motors". Sam, rzecz jasna, nie mogłem odmówić sobie przyjemności ponownego spotkania z Panem Gówno.

W 2008 roku Pan Gówno – jako bohater nowelowego filmu Tokio! – wzbudzał popłoch w stolicy Japonii. Po czterech latach milczenia rudobrody karzeł odnalazł się na gościnnych występach w Paryżu. Ze względu na zamiłowanie do podróżowania po miejskich kanałach dziwny stwór wzbudza skojarzenia z tytułowym bohaterem Dziewięciu żywotów Tomasza Katza . Jegomość z filmu Bena Hopkinsa wyłaniał się z podziemi, by u progu nowego tysiąclecia dokonać dzieła Apokalipsy.

Ambicje Pana Gówno pozostają odrobinę skromniejsze. Chce tylko trochę wytrącić współczesnych Paryżan z równowagi i wprowadzić do ich nudnawego życia odrobinę karnawałowego szaleństwa. Błaznujący bohater z pewnością zgodziłby się z Gombrowiczem, który przekonywał: „Nic tak nie odmładza, jak prawdziwie niedorzeczny kawał. Właśnie najgłupsze prawa natury są najbardziej smakowite”.

Gdy tylko Pan Gówno opuszcza kanały i wychodzi na powierzchnię paryskiego cmentarza Père-Lachaise, od razu czujemy, że nie pasuje do tej martwej rzeczywistości. Karzeł reprezentuje czysty żywioł w uniwersum zdominowanym przez bezduszną technologię. Nieprzypadkowo Gówno mija na swojej drodze nagrobki z napisami o treści „Odwiedź moją stronę internetową”, a swoim zachowaniem wzbudza obrzydzenie obwieszonych aparatami fotograficznymi Azjatów.

(...)

Więcej na stronie Krytyki Politycznej


piątek, 25 stycznia 2013

Ocalanie niewinności - recenzja "Broken" Rufusa Norrisa





W "Broken" pozornie idylliczne obrazki z londyńskich przedmieść z biegiem czasu odsłaniają coraz bardziej widoczne rysy. W spojrzeniu na portretowaną rzeczywistość Rufus Norris nie przypomina jednak nieprzejednanego ironisty w typie Todda Solondza. Brytyjski reżyser stara się umiejscowić swoją fabułę w pół drogi między niewinnością a wyrachowaniem, fantazją a brutalnym realizmem. Dzięki temu w swych zabawniejszych partiach "Broken" przypomina "Moją łódź podwodną" Richarda Ayoade, by w poważniejszych scenach zbliżyć się do "Polowania" Thomasa Vinterberga.

Sprawność, z jaką Norris opowiada swoją niejednoznaczną historię, zdumiewa tym bardziej, że mamy do czynienia z debiutantem. Zanim twórca "Broken" odkrył dla siebie świat kina, zdążył jednak zdobyć rozgłos jako utalentowany reżyser teatralny i operowy. W pierwszym pełnometrażowym filmie Norris robi świetny użytek z nowego medium i zdradza imponującą dbałość o szczegóły. Kolejne sceny "Broken" potrafią zahipnotyzować za sprawą nastrojowej muzyki Damona Albarna i jego Electric Wave Bureau. W pozornie nieatrakcyjnej przestrzeni przedmieść reżyserowi udaje się także umieścić przyciągające uwagę obrazy. Umiejscowione w sąsiedztwie głównych bohaterów złomowisko ma w sobie nieoczekiwany rys poezji, a stojąca nieopodal zdezelowana przyczepa zaskakuje jako miejsce erotycznych schadzek miejscowych dzieciaków.

(...)

Przenikliwa Skunk dostrzega jednak w swoim otoczeniu szereg nieprawidłowości. Z ukradkowych spojrzeń i podsłuchanych rozmów dowiaduje się o niechcianych ciążach, przemocy i kłopotach z używkami. To wszystko stanowi jednak preludium do wydarzenia, które całkowicie zmienia dotychczasowe wyobrażenia o otaczającej rzeczywistości. Ku zdziwieniu całej okolicy, sympatyczny nauczyciel z lokalnej szkoły zostaje oskarżony o gwałt na uczennicy. Początkowe wzburzenie szybko ustępuje miejsca wątpliwościom. Mężczyzna cieszy się nieposzlakowaną opinią, a rzekoma ofiara nie jest w stanie przedstawić żadnych przekonujących dowodów jego winy. Atmosfera została już jednak zatruta, oskarżenia uprzednio sformułowane a życiorys nauczyciela zyskał trudne do zmazania piętno. Gdzieś z boku całemu temu zgiełkowi uważnie przygląda się Skunk. Dziewczynka w trybie pilnym pozbywa się złudzeń i poznaje całą prawdę o okrucieństwie dorosłego świata. Doskonale wie, że już niedługo sama będzie musiała stać się jego częścią.

(...)

Więcej na łamach  DZIENNIKA


wtorek, 22 stycznia 2013

Przyszłość festiwali filmowych

Z okazji rozpoczęcia kolejnego sezonu festiwalowego piszę w piątkowym "Dzienniku" o perspektywach rysujących się przed polskimi imprezami filmowymi.



Wielkimi krokami zbliża się kolejny sezon festiwalowy. Wczoraj w Stanach Zjednoczonych rozpoczęło się słynne Sundance a za naszą zachodnią granicą niedługo ruszy 63. edycja Berlinale. Na polskim podwórku warto zwrócić uwagę na startujące na dniach wrzesieńskie Prowincjonalia. Te kilka przykładów stanowi tylko małą część długiej listy imprez. Całkiem prawdopodobne, że w momencie, gdy piszę te słowa gdzieś na świecie kończą się i zaczynają inne festiwale o jakich nigdy w życiu nie usłyszymy. Wytworzona wśród widowni moda wespół z relatywnie łatwym dostępem do finansowych środków sprawia, że ostatnimi czasy filmowe imprezy powstają jak grzyby po deszczu. Taka sytuacja rodzi zarówno pewne szanse, jak i zagrożenia. Kolejne festiwale stanowią unikalną okazję do spotkania z niszowym kinem, które nie będzie miało szans na zaistnienie w regularnej dystrybucji. Przy okazji większych imprez odbywają się również branżowe targi i spotkania pomocne w promocji konkretnych twórców i tytułów na zagranicznych rynkach. Jednocześnie jednak stałe zwiększanie się liczby festiwali grozi wywołaniem w odbiorcach wrażenia przesytu a także zaistnieniem nieuczciwej konkurencji i bratobójczej walki o konkretne tytuły. O wszystkich tych dylematach warto dyskutować i wspólnie zastanawiać się nad sposobami rozwiązania problemów. W ostatnim czasie doskonale zrozumieli to chociażby organizatorzy katowickiego Ars Independent, którzy wzbogacili program swojej imprezy o dwudniowe forum dyskusyjne „Przyszłość festiwali filmowych”.

(...)

W rozmowie o perspektywach stojących przed polskimi imprezami filmowymi pomoże z pewnością prześledzenie aktualnego stanu rzeczy. Wbrew powszechnemu przekonaniu, gwarantem powodzenia danego festiwalu nie musi okazywać się duży budżet. W naszym kraju mamy do czynienia z imprezami, których szefowie są w stanie wydać ciężkie pieniądze nawet na przylot mocno przebrzmiałego gwiazdora. Przyjmowany z honorami aktor bądź reżyser rozdaje parę autografów, duka kilka zdań na konferencji prasowej i wraca do domu najbliższym samolotem. Oczywiście, klasy biznes.

(...)

Rzeczy pozornie niemożliwej udało się dokonać ekipie stołecznego Planete+ Doc Film Festival. Artur Liebhart i spółka potrafili rozbudzić wśród polskiej widowni swoistą modę na kino dokumentalne. Choć jeszcze kilka lat temu filmom utrzymanym w tym gatunku ciężko było wzbudzić w naszym kraju jakiekolwiek zainteresowanie, dziś sale Planete+ Doc potrafią pękąć w szwach. Duża w tym zasługa organizatorów potrafiących zadbać o umiejętną selekcję i dostrzeżenie współczesnych tendencji, zgodnie z którymi dokument coraz bardziej upodabnia się do klasycznej fabuły. W przypadku Planete+ Doc – tak jak dzieje się to na Nowych Horyzontach – swoje robi też obecność znanych twarzy. Organizatorom festiwalu udało się w ostatnich latach ściągnąć do stolicy chociażby Wernera Herzoga czy Charlotte Rampling. Planete+ Doc i Nowe Horyzonty łączy jeszcze jedna niezwykle istotna kwestia. Twórcy obu festiwali prowadzą równocześnie działalność dystrybucyjną. W ten sposób mają możliwość, by utrzymywać kontakt ze swoją publicznością nie tylko przez dwa festiwalowe tygodnie, lecz przez okrągły rok.

(...) Więcej na łamach Dziennika


sobota, 19 stycznia 2013

Jak Quentin Tarantino nakręciłby arcydzieła światowego kina









Z okazji premiery "Django" - w artykule dla styczniowego "Filmu" podsuwam Quentinowi Tarantino pomysły na rimejki arcydzieł światowego kina. W programie między innymi "E.T", "Barwy ochronne" i "Koń turyński".

(...)


Barwy ochronne

Magister Krushinsky (Michael Fassbender) zostaje oddelegowany przez FBI do spełnienia niebezpiecznej misji. Młody agent ma za zadanie zinfiltrować środowisko tajemniczej sekty rządzonej przez demonicznego Czyściocha (w tej roli znany polski reżyser). Krushinsky wstępuje w szeregi organizacji, której członkami pozostają wyłącznie młodzi, blondwłosi mężczyźni zmuszani do wielogodzinnego czytania świętego Tomasza z Akwinu i słuchania Schuberta. Agentowi udaje się jednak włamać do radiostacji i wyemitować przemyconą w sekrecie płytę zespołu Depeche Mode. Niesieni muzyką członkowie sekty decydują się na podjęcie buntu. W ostatniej, musicalowej sekwencji wszyscy bohaterowie, łącznie z Czyściochem i Krushinskym, łapią się za ręce i śpiewają piosenkę „Personal Jesus”.


E. T

Nieśmiała nastolatka Gertie (Lindsay Lohan) żyje w kalifornijskim miasteczku w samotności mierzy się z trudami wieku dojrzewania. Nieoczekiwanie w jej życiu pojawia się jednak E.T- przybysz z innej planety, który zgubił się podczas ekspedycji badawczej. Gertie z miejsca zakochuje się w zdeprawowanym kosmicie wprowadzającym ją w świat sadomasochistycznego seksu, twardych narkotyków i szalonych imprez. Gdy prawda o sekretnym romansie wychodzi na jaw, bohaterowie decydują się uciec z domu przed gniewem rodziców dziewczyny. W trakcie podróży na meksykańskiej granicy kochankowie mordują wszystkich, których spotkają na swojej drodze. W Tijuanie na bohaterów czeka już jednak niezawodny Winston Wolf (Harvey Keitel), który zabija E.T i odwozi Gertie do domu. Po oczyszczeniu z zarzutów o współudział i przebyciu odwyku dziewczyna rozpoczyna pracę księgowej i żeni się ze szkolnym kolegą, któremu rodzi szóstkę dzieci.


 Koń turyński

Dziewięciogodzinny gulaszowy western i końska opera ozdobiona kompozycjami Beli Bartoka. Głównym bohaterem filmu Tarantino uczyni słynnego filozofa Frederyka Nietzschego (w tej roli niezawodny Christoph Waltz). Niemieckiego myśliciela poznajemy w momencie, gdy przyłapany na cudzołóstwie, w pośpiechu opuszcza Turyn. Aby wydostać się z miasta, Nietzsche kradnie drogocennego konia należącego do lokalnego mafiosa, Marsellusa. Rozwścieczony gangster wysyła za filozofem dwójkę płatnych zabójców z Amsterdamu i Inglewood. Świadom niebezpieczeństwa Nietzsche skrywa się przed przeciwnikami w małej węgierskiej wiosce. Codzienne życie upływa filozofowi na obieraniu ziemniaków, piciu palinki, nauce tanga i rozmowach z okolicznymi chłopami, których rezultaty złożyły się na książkę „Tako rzecze Zaratustra”. W pewnym momencie zabójcy odnajdują jednak Nietzschego. Między bohaterami następuje trzygodzinna dyskusja, w trakcie której filozof przekonuje swoich adwersarzy do tezy o śmierci Boga. Bóg dokonuje jednak na niewiernych srogiej pomsty w zapalczywym gniewie a ekran wypełnia się efektownymi obrazami Apokalipsy. Ostatnie zdanie notatek Tarantino brzmi: „To mój najradykalniejszy i zarazem ostatni film. Powiedziałem już wszystko, co chciałem i zamierzam odejść na artystyczną emeryturę”.

Więcej ("Tramwaj zwany pożądaniem", "Dwunastu gniewnych ludzi", "Ostatni seans filmowy" i "Podwójne życie Weroniki") w styczniowym wydaniu FILMU

 

piątek, 18 stycznia 2013

Mściciel Tarantino - recenzja "Django"





„Django” to Tarantinowski strzał w dziesiątkę. Reżyser z właściwym sobie nonszalanckim wdziękiem miesza spaghetti western ze starą niemiecką legendą. Nowy film Tarantino daje się jednak również odczytać jako prequel „Bękartów wojny”. Ukazaną w „Django” nienawiść rasową z powodzeniem można potraktować przecież jako ponurą zapowiedź Holokaustu. Tarantino w swoim filmie raz jeszcze przypomina mściciela, który w ramach „Operacji kino” bierze krwawy odwet na okrutnej historii. Tak jak w "Bękartach..."  zawierza sile iluzji i na naszych oczach próbuje odczarować prawdę za pomocą samoświadomego spektaklu. Amerykański reżyser udowadnia, że potrafi zainscenizować go doprawdy wirtuozersko. „Django” skrzy się dowcipem, w którym celuje zwłaszcza postać doktora Kinga Schulza. Elokwentne wypowiedzi niemieckiego łowcy nagród z powodzeniem mogłyby złożyć się na grubą księgę aforyzmów. Obecnemu w filmie humorowi towarzyszą, rzecz jasna, erupcje nieprzyzwoicie widowiskowej przemocy. W „Django” orgia zniszczenia nie jest jednak celem samym w sobie, lecz przygotowuje grunt dla zaistnienia nowych wartości. Za sprawą wątku przyjaźni tytułowego bohatera z doktorem Schulzem do Tarantinowskiego świata wkrada się subtelność nieobecna tam bodaj od czasu „Jackie Brown”. Swoim zwyczajem reżyser „Django” co krok rozdaje także prezenty, które ucieszą jego najwierniejszych widzów. Ci bez problemu zauważą choćby, że intonacja i poziom wściekłości obecny w bezbłędnych tyradach Samuela L. Jacksona osiąga poziom bliski monologom Julesa Winnefielda w „Pulp Fiction”. Wielbiciele Tarantino z pewnością docenią także pojawiający się w końcówce wybuchowy epizod samego reżysera. Siła tkwiąca w "Django" powinna jednak z równą mocą oddziałać zarówno na wiernych fanów, jak i neofitów.  Nastrój po obejrzeniu filmu można by porównać do afektu jednej z bohaterek, która – po usłyszeniu  riposty z ust Django – nie ma wyboru i po prostu mdleje z zachwytu. Quentin, złotousty diable, znowu ci się udało!

10 ulubionych cytatów z filmów Quentina Tarantino






Dziś nareszcie - długo przeze mnie wyczekiwana premiera - "Django". Żeby umilić sobie oczekiwanie na wieczorny seans podjąłem się karkołomnego zadania wyboru 10 najlepszych cytatów z filmów Quentina Tarantino. Lista, siłą rzeczy, nie zawiera charakterystycznych dla reżysera wielominutowych wymian zdań ani tekstów, które osiągnęły już status kultowy, ale w pełni wybrzmiewają dopiero na ekranie.


10.

"Ci, którzy szczęśliwie przeżyli, brać dupy w troki i won! Ale... zostawcie odcięte części ciała. Stanowią teraz moją własność"
 Czarna Mamba, "Kill Bill"


9.  
"Aldo: Nie mówiłeś, że to cholerne spotkanie będzie, kurwa, w piwnicy. 
Hicox: Nie wiedziałem. 
Aldo: Mówiłeś, że będzie w tawernie. 
Hicox: To jest tawerna. 
Aldo: Tak, w piwnicy. A wiesz, walka w piwnicy stwarza parę problemów. Pierwszy jest taki, że walczy się w piwnicy."
 "Bękarty wojny"

8. 
  Jimmie: czy wjeżdżając tu widziałeś po drodze znak "przechowalnia zdechłych czarnuchów"!!??
Jules: nie...
Jimmie: a wiesz dlaczego?
Jules: dlaczego...
Jimmie: bo nie zajmuję się składowaniem zdechłych czarnuchów
 "Pulp Fiction"

7.   

Vincent Vega: Czy gdyby świnia miała osobowość przestałaby być dla ciebie plugawa? 
Jules Winnfield: To musiałaby być najczystsza ze świń. Cary Grant wśród świń.
"Pulp Fiction" 

 6.

Budd: Więc mówisz, że wyrżnęła 88 goryli, nim załatwiła O-Ren? 
Bill: Nie, nie było ich tylu. Po prostu nazywali się Obłęd 88. 
Budd: Czemu? 
Bill: A ja wiem? Pewnie uznali, że to brzmi cool.  
"Kill Bill" 

5. 

Pam: Hej, Warren. Kim jest ten facet? 
Warren: To Kaskader Mike. 
Pam: A kim, do cholery, jest ten Kaskader Mike? 
Warren: Jest kaskaderem.
 "Death Proof"

4.  

Nazywam się Buck i zerżnę cię na wznak. 
"Kill Bill"

3. 

"To trzydzieści minut drogi stąd. Będę za dziesięć". 
Winston Wolf, "Pulp Fiction"

2. 

„Pozwólcie, że powiem wam, o czym jest „Like A Virgin”. Jest o dziewczynie, którą kręci facet z wielkim chujem. Cała piosenka. To metafora wielkich chujów.” 
 Pan Brązowy, „Wściekłe psy”

 1.

" Butch Coolidge: Wszystko OK? 
Marsellus Wallace: Nie. Kurewsko daleko od OK. 
Butch Coolidge: I co dalej? 
Marsellus Wallace: Co dalej? Powiem ci, co dalej. Zamówię kilku czarnuchów, żeby tu przyszli popracowali nad nim z obcęgami i palnikiem. Słyszysz, co mówię, buraku? Jeszcze z tobą nie skończyłem! Zrobię ci z dupy jesień średniowiecza!"

"Pulp Fiction"

czwartek, 17 stycznia 2013

Grzeszna przyjemność - recenzja "Pokusy" Lee Danielsa









„Pokusa” jest jak „Przed egzekucją” Tima Robbinsa w wersji softporno. Nowy film Lee Danielsa jednocześnie zawstydza i pociąga. Postacią najbardziej reprezentatywną dla jego charakteru pozostaje -odgrywana przez Nicole Kidman - Charlotte Bless, która przypomina cudem ożywioną lalkę z sex shopu. Zakochana w skazanym na karę śmierci więźniu kobieta ocieka zmysłowością nieskalaną przez jakikolwiek rys intelektualny. W „Pokusie” wszystkie stosunki między bohaterami definiuje uwalniające się spod kontroli pożądanie. Najciekawiej pod tym względem nie prezentuje się jednak relacja Charlotte  z ukochanym skazańcem, lecz z zafascynowanym kobietą młokosem. Dość powiedzieć, że pierwszy kontakt fizyczny między Charlotte a Jackiem sprowadza się do obsikania chłopaka na samym środku publicznej plaży. Daniels przygląda się zachowaniom bohaterów ironicznym dystansem, ale jednocześnie podporządkowuje stylistykę swojej opowieści ich gwałtownemu temperamentowi. Duszny od potu, krwi i spermy klimat „Pokusy” przywołuje na myśl atmosferę „Morderczego lata” Spike'a Lee. Tak jak w tamtym filmie, Danielsowi udało się połączyć namiętność i zbrodnię, agresję i pożądanie. Przy okazji sceny ostrego seksu i przemocy wielokrotnie bywają przez reżysera estetyzowane za pomocą soulowej muzyki wyjętej jakby prosto z soundtracku do „Jackie Brown”. Czy trzeba czegoś więcej, by zaznać w kinie grzesznej przyjemności?

środa, 16 stycznia 2013

Film o facecie w łódce - recenzja "Życia Pi"





Gangster z „Chłopaki nie płaczą” powiedziałby, że „Życie Pi” to najlepszy film o facecie w łódce od czasu „Śmierci w Wenecji”. Inni widzowie mogliby potraktować dzieło Anga Lee jako popkulturową wariację na temat opowieści o Arce Noego. Tak czy inaczej, „Życie...” stanowi kolejny przystanek w podróży reżysera przez świat filmowych gatunków. Twórca znany między innymi z ociekającego erotyzmem „Ostrożnie, pożądanie” tym razem zdecydował się na wysokobudżetowe kino familijne. Opowieść o młodym Pi, który przeżywa katastrofę statku i dryfuje po Pacyfiku na szalupie ratunkowej w towarzystwie groźnego tygrysa jednocześnie urzeka i irytuje. Reżyser potrafi wyposażyć swoją historię w anegdotyczny wdzięk i subtelny humor, by za chwilę zaskoczyć metafizycznym patosem w scenie jakby wykradzionej z montażowni Terrence'a Malicka. Dylematy jednostki, która w Opatrzności szuka ratunku przed jednocześnie fascynującą i przerażającą naturą w sposób znacznie bardziej przekonujący udało się przedstawić w  "Pozdrowieniach z raju". "Życie..." przypomina właściwie hollywoodzki przypis do znakomitego filmu Brillante Mendozy. Choć Lee natrętnie spogląda w niebo w poszukiwaniu Boga, na szczęście nie traci jednak z oczu także tytułowego bohatera. Dzięki temu „Życie... sprawdza się jako współczesna baśń, która w oryginalny sposób metaforyzuje lęki i zagrożenia towarzyszące procesowi dojrzewania. Mimo wszystko, w uniwersum Lee większe wrażenie od eksponowanych w "Życiu..." sztormów i kataklizmów wciąż robi chociażby skromna „Burza lodowa”.

niedziela, 13 stycznia 2013

Oblicza starej damy - o wizerunkach starości w kinie








Nobliwa X muza nie wydaje się szczególnie życzliwa dla swych rówieśników. Ponadstuletnia stara dama maskuje wiek wymyślnym make- upem i wciąż pozostaje wyznawczynią kultu zdrowia i młodości. Od czasu do czasu zdarzają się jednak momenty, gdy nie boi się spojrzeć w lustro. Filmy podejmujące temat starości traktują swoich bohaterów niczym mentorów, którzy w oczach wielu osób zyskali rangę wzorów do naśladowania. Zgodnie ze średniowiecznym jeszcze toposem ars bene moriendi nabyte w życiu doświadczenie pomaga imrównież w przygotowaniu na śmierć i godnym rozstaniu się z tym światem. Równie interesujące bywają jednak wizje, w których reżyserzy pozwalają bohaterom na zboczenie z wyznaczonych ścieżek i wyrażenie sprzeciwu wobec przemijania. Niezależnie od artystycznych różnic, twórcom podejmującym tematykę starości często udaje się osiągnąć podobny cel. Właśnie dzięki nim marginalizowana w życiu społecznym grupa odzyskuje należne miejsce i choćby na krótką chwilę pojawia się w centrum uwagi odbiorców kultury.

O tym, że starość wciąż stanowi dla filmowców istotny temat do refleksji świadczą wyniki zorganizowanego przez brytyjski magazyn „Sight and Sound” plebiscytu na „Najlepszy film wszechczasów”. W dwóch osobnych ankietach swoje typy wybierali odpowiednio- twórcy i krytycy filmowi. W głosowaniu reżyserów pierwsze miejsce zajęła „Tokijska opowieść, którą w gronie ulubionych filmów umieścili między innymi Mike Leigh, Aki Kaurismaki i Bela Tarr. Co urzekło wszystkich tych znakomitych reżyserów w powstałym w 1953 roku dziele Yasujiro Ozu? Film uznany za opus magnum japońskiego twórcy daje się odczytać jako współczesna baśń o żegnaniu się ze światem. Ozu przedstawia w niej perypetie dwójki staruszków wyruszających prowincji do Tokio, by odwiedzić dorosłe już dzieci. Przywiązani do przedwojennych tradycji seniorzy nie mogą jednak znaleźć wspólnego języka z potomkami, którzy gorliwie włączyli się w proces budowania nowej Japonii. Prowincjonalni bohaterowie czują się zagubieni w wielkim mieście, nie potrafią wytrzymać coraz bardziej dynamicznego tempa życia i nie nadążają za przemianami obyczajowymi. Doskonale zdają sobie sprawę, że zniknięcie dobrze znanego świata stanowi nieuchronny zwiastun ich własnego przemijania.

(...)

Na płaszczyźnie literatury specem od ukazywania perwersyjnego związku Erosa z Tanatosem pozostaje nieodmiennie Philip Roth. Chirurgicznie precyzyjna, ale i dziwnie poetycka proza Amerykanina bez ogródek opisuje seksualne fantazje podstarzałych bohaterów. Erotyka stanowi dla nich płaszczyznę ucieczki, bo – jak stwierdza sam autor w powieści „Konające zwierzę” - ”seks to zemsta na śmierci”. W literaturze Rotha spazm rozkoszy bardzo często przechodzi jednak w okrzyk bólu, a kostucha upomina się ostatecznie o nieubłagany odwet.

Dotychczasowe próby flirtu filmowców z twórczością amerykańskiego pisarza kończyły się bolesnymi rozczarowaniami. Najbardziej dotkliwy okazał się przypadek „Elegii” Isabelle Coixet- adaptacji wspomnianego już „Konającego zwierzęcia”. Już dokonana przez reżyserkę zmiana oryginalnego tytułu stanowiła wyraźną deklarację twórczej swobody. W tym wypadku zaprowadziła ona jednak Coixet w ślepą uliczkę. To co u Rotha niedopowiedziane i ledwie zasugerowane, w „Elegii” pozostaje wykrzyczane widzowi prosto w twarz. Skomplikowana natura pożądania jakim podstarzały profesor obdarza młodą kubańską studentkę u Coixet zostaje zredukowana wyłącznie do romantycznej tęsknoty za prawdziwą miłością. Ta strywializowana elegia na cześć dojrzałego erotyzmu wybrzmiewa po prostu fałszywie.

(....)


Więcej w najnowszym numerze  FRAGILE


sobota, 12 stycznia 2013

Seks, kłamstwa i smartphone'y - recenzja "Klipu" Mai Milos





„Klip” to serbska odpowiedź na „Galerianki”. Debiut Mai Milos – zupełnie jak niesławny film Katarzyny Rosłaniec - przypomina efekciarską błyskotkę, która nieudolnie imituje kino społecznie zaangażowane. Młoda reżyserka nadaje swojej wizji dwuznaczność charakterystyczną dla tabloidowego artykułu. Na zdeprawowaną serbską młodzież spogląda jednocześnie z obrzydzeniem i niezdrową fascynacją.

Obliczony na wywołanie skandalu film o seksie, kłamstwach i smartphone'ach osiągnął swój cel. Ze względu na obecność quasi- pornograficznych scen przed kilkoma miesiącami „Klip” nie został dopuszczony do rozpowszechniania na terenie Rosji. Wcześniej zdążył jednak narobić szumu na europejskich salonach, gdy uzyskał dwie nagrody na rozmiłowanym w filmowych eksperymentach festiwalu w Rotterdamie. Zarówno nadgorliwi rosyjscy moraliści, jak naiwni jurorzy holenderskiej imprezy wydają się jednak tkwić w błędzie. Film Milos bynajmniej nie zasługuje na ogrom poświęconej mu uwagi. 

(...)

 
Zafascynowana rolą nowych technologii w życiu bohaterów Milos postanowiła utrzymać swój film w konwencji tytułowego „Klipu”. W praktyce oznacza to, że otrzymujemy na ekranie rozciągnięty do półtorej godziny teledysk wypełnionymi obrazami krwi, wymiocin i spermy. W pogoni za podobnymi atrakcjami reżyserka szybko traci z oczu sens filmu. Stworzenie przewodnika po belgradzkich dyskotekach i szalonych domówkach okazuje się dla Milos ważniejsze niż wnikliwa analiza psychiki nastoletnich bohaterów.

 (...)

Więcej w styczniowym FILMIE


piątek, 11 stycznia 2013

Ekstaza świętego Leosa








Z okazji premiery "Holy Motors" piszę dla FILMU o powiązaniach Leosa Caraxa z Erikiem Rohmerem, towarzyszącej reżyserowi aurze niedostępności i naszym osobliwym spotkaniu w korytarzu kijowskiego kina.


Premiera „Holy Motors” przypomina o istniejącej od wielu lat prawidłowości. Można spierać się o ocenę twórczości Leosa Caraxa, ale trudno zaprzeczyć tezie, że każdy kolejny film reżysera stanowi w oczach miłośników kina spore wydarzenie. Nie dzieje się tak tylko ze względu na coraz dłuższy ostatnio czas oczekiwania na kolejne premiery. Filmy Caraxa stają się jedyną płaszczyzną kontaktu z tą magnetyczną osobowością. Wyłącznie z nich możemy dowiedzieć się z kim reżyser się umawia, jakie czyta książki, co go przeraża i fascynuje. Możemy być pewni, że Carax nie zdradzi takich informacji dziennikarzom. Reżyser od lat słynie z konsekwentnego unikania rozmów z prasą i niechętnego spowiadania się przed publicznością. Reguła Caraxa wydaje się następująca: im poważniejsze słyszy pytanie, tym bardziej absurdalną przygotowuje odpowiedź. W latach 80. reżyserowi zdarzało się kokietować publikę błazeńskimi deklaracjami w rodzaju: „Gdyby Marylin Monroe była młoda w dzisiejszych czasach, związałaby się ze mną”. Na ostatnim festiwalu w Cannes Carax z rozbawieniem zbywał dziennikarzy zasypujących go dociekaniami dotyczącymi najnowszego filmu. Na – zadane w trakcie konferencji prasowej – pytanie „co mają znaczyć wszystkie użyte przez pana symbole?” odparł tylko „A skąd mam, do cholery ,wiedzieć?”. Kilka miesięcy później zdziwiony narosłymi wokół „Holy Motors” wątpliwościami interpretacyjnymi dodawał, że „to bardzo prosty film. Pokazywałem go dzieciom i nie miały żadnych problemów z jego zrozumieniem”. Wytwarzającą się wokół reżysera aurę niedostępności odczułem na własnej skórze, gdy kilka miesięcy temu przypadkiem wpadłem na niego na festiwalu w Kijowie. W doskonale pamiętającym czasy radzieckie korytarzu kina, Carax – w nieodłącznym kapeluszu i ciemnych okularach- wyglądał jak przybysz z innej planety. Każde z zadanych mu przeze mnie krótkich pytań skwitował lapidarnym „Oh, yes”, po czym uśmiechnął się przepraszająco i odmaszerował w kierunku sali projekcyjnej, na której zapowiedział ukraińską premierę „Holy Motors”. Trudno powiedzieć, czy manifestowana przez Francuza nonszalancja wynika z chorobliwej nieśmiałości, czy precyzyjnej kreacji własnego wizerunku. Faktem jest, że wytworzona wokół persony Caraxa aura tajemnicy tylko wzmacnia zainteresowanie jego nietuzinkowymi filmami.

Ekscentryczny reżyser dość wcześnie zadbał o odseparowanie świata własnej wyobraźni od otaczającej rzeczywistości. Choć syn amerykańskiego krytyka filmowego i francuskiej dziennikarki przyszedł na świat jako Alexander Oscar Dupont, w wieku 17 lat – wedle własnych słów - „narodził się ponownie”. Wtedy właśnie przyjął pseudonim Leos Carax i podjął decyzję o zostaniu artystą. Historia francuskiego kina zna jeszcze jeden przypadek spektakularnej zmiany tożsamości. Kilkadziesiąt lat wcześniej młody intelektualista Maurice Scherer sięgnął najpierw za pióro a potem za kamerę, by stać się Erikiem Rohmerem. Z biegiem czasu francuski reżyser, tak jak Carax, wykreował na ekranie własny świat i z równą niechęcią oprowadzał po nim dziennikarzy i interpretatorów. Choć Carax i Rohmer funkcjonują na stylistycznych i światopoglądowych antypodach, spotykają się w tym samym punkcie wyjścia. Scenariusz każdego z ich filmów mógłby rozpoczynać się po prostu od - użytego zresztą jako tytuł pełnometrażowego debiutu Caraxa – zdania „Chłopak spotyka dziewczynę”. O ile jednak reżyser „Zielonego promienia” krąży później w stronę wyrafinowanej analizy psychologicznej, o tyle twórca „Złej krwi” stawia na żywioł i emocję.


(...) Więcej w styczniowym FILMIE


czwartek, 10 stycznia 2013

Czeskie sprawy Bohdana Slamy









Bohdana Slamy nigdy nie za dużo. Kilka dni po polskiej premierze "Czterech słońc" i wrocławskim spotkaniu z reżyserem, które miałem przyjemność prowadzić, zamieszczam fragmenty mojego tekstu o reżyserze opublikowanego w styczniowym numerze miesięcznika HIRO

Bohdan Slama należy do najbardziej utytułowanych czeskich twórców swojego pokolenia. Wyreżyserowane przez niego „Szczęście” otrzymało przed kilku laty Złotą Muszlę na festiwalu w San Sebastian. „Cztery słońca” - najnowszy tytuł w dorobku reżysera - okazały się pierwszym czeskim filmem, który trafił do sekcji konkursowej na słynnym festiwalu w Sundance. Mimo wszystko, w kinie Slamy trudno zakochać się od pierwszego wejrzenia. Inaczej niż Petr Zelenka czy Jan Hrebejk, twórca „Dzikich pszczół” nie portretuje w swoich filmach barwnych perypetii wielkomiejskich ekscentryków. Slamę bardziej interesuje pozornie nieatrakcyjna codzienność prowincjuszy. Czeski reżyser lubi swoich bohaterów, ale rzadko kiedy po kumpelsku klepie ich po ramieniu. Zamiast tego przygląda się portretowanej rzeczywistości z filozoficznego dystansu. Dzięki przyjęciu tej perspektywy Slamie często udaje się jednak dostrzec więcej niż innym. Z polskiej perspektywy kontakt z twórczością reżysera może przede wszystkim pomóc w obaleniu stereotypów narosłych wokół naszych południowych sąsiadów. Filmy Slamy wydają się dla nas co najmniej tak dobrym przewodnikiem po dzisiejszych Czechach jak reportaże Mariusza Szczygła.



We własnym środowisku filmowym autor „Szczęścia” zyskał opinię trzymającego się na uboczu ekscentryka. Slama zrobił wiele, by na nią zapracować. Od większości kolegów po fachu różni go chociażby stosunek do czechosłowackiej Nowej Fali. Podczas gdy inni reżyserzy urodzeni w latach 60. starają się raczej podkreślać dystans do narodowej klasyki, Slama nie ukrywa swych inspiracji dawnymi mistrzami. Późniejszy twórca „Mojego nauczyciela” zdobywał zresztą reżyserskie szlify jako asystent pierwszej damy czeskiego kina- Very Chytilovej. Już po swoim pierwszym filmie - „Dzikie pszczoły” zasłużył natomiast na porównania do samego Milosa Formana.


Debiut Slamy wyraźnie zrywa z rozpowszechnioną w czeskim kinie sielską wizją prowincji. „Dzikie pszczoły” kłują widza sugestywnym do bólu portretem małomiasteczkowej beznadziei. Pozbawieni perspektyw i karmiący się niemożliwymi do spełnienia marzeniami bohaterowie wzbudzają skojarzenia z indywiduami sportretowanymi w Formanowskim „Pali się, moja panno”. Kino Slamy łączy z wczesnymi dziełami mistrza jeszcze jedno. Choć twórca „Dzikich pszczół” jak ognia unika otwartego wypowiadania się o polityce, w jego filmach wyraźnie da się dostrzec ostrą diagnozę czeskiej rzeczywistości. Sceneria z debiutu reżysera przypomina dobrze znane z naszych realiów popegeerowskie slumsy. W krainie powszechnego bezrobocia, zrujnowanych budynków i podłych barów równie nieatrakcyjne muszą okazywać się ludzkie życiorysy. O tym, że Slama ma na celu rzetelny portret pewnego wycinka czeskiej rzeczywistości może świadczyć sama struktura filmu. Zamiast opowiadać historię pojedynczych bohaterów, reżyser postanowił pochylić się nad całą lokalną zbiorowością.

(....)

Więcej w styczniowym  HIRO

środa, 9 stycznia 2013

Ubieram prawdę w fajne ciuchy - rozmowa z Cibelle






"Gdy ktoś objawia ci nagą prawdę, czasem możesz uznać, że jest odpychająca. Zadanie artysty polega na tym, żeby tej prawdzie nałożyć make- up, ubrać w fajne ciuchy i uczynić atrakcyjną dla odbiorcy. (...)" - mówi mi wywiadzie dla HIRO znakomita - znana również z koncertów w Polsce - wokalistka Cibelle, która niedawno ogłosiła, że za kilka miesięcy powróci z nową płytą. Rozmowa przeprowadzona wspólnie z Marcinem Sobczakiem.
(...)

Do czego więc – jako artystce – potrzebna ci jest iluzja?

Gdy ktoś objawia ci nagą prawdę, czasem możesz uznać, że jest odpychająca. Zadanie artysty polega na tym, żeby tej prawdzie nałożyć make- up, ubrać w fajne ciuchy i uczynić atrakcyjną dla odbiorcy. Właśnie w tym tkwi cała frajda płynąca z tego zawodu.

Skąd wiesz jednak gdzie wytyczyć granicę między tym co atrakcyjne i odpychające?

Wszystko zależy od indywidualnego postrzegania. Osobiście uważam, że świat jest piękny. Mogę myśleć tak jednak tylko dlatego, że dowartościowuję wiele rzeczy, które inni uważają za zwykłą tandetę. To niezwykle ważne dla mojej pracy. Chcę rzucać światło na to, co pozornie obrzydliwe i pokazywać, że rzeczy uznane za nieładne czy kiczowate często mają w sobie jedyny w swoim rodzaju urok.

Po tym co mówisz odnosimy wrażenie, że musisz być fanką filmów Johna Watersa, który epatuje widzów obrzydliwościami, żeby ostatecznie przedstawić je w jak najbardziej pozytywnym świetle.

Kocham Johna Watersa! W pełni zgadzam się z jego poglądami. W kulturze amerykańskiej, którą wykpiwa istnieje jakiś nienormalny pęd do tego, co nieskazitelne i idealnie czyste. Wszystko, co niepoprawne politycznie, czy niedopasowane do estetycznego kanonu jest uważane za nieodpowiednie. W ten sposób przeszkadza się ludziom w wyrażaniu siebie, a to niedopuszczalne. Moja muzyka – tak jak zapewne filmy Watersa – stanowi formę oporu przeciw takiemu myśleniu.

Odnosimy wrażenie, że to, co ty czy Waters przekazujecie w swoich niszowych środowiskach powoli przedostaje się także do mainstreamu za sprawą Lady Gagi. Jak zapatrujesz się na jej fenomen?

Bardzo mocno jej kibicuję, choć w ogóle nie znam się na muzyce, którą wykonuje. Lubię jednak Gagę za to, że wydaje mi się kolorową świruską, która staje na scenie przed tysiącami ludzi i wywrzaskuje coś w rodzaju: „Chodźcie do mnie potworki! Zapraszam wszystkich, także tych, którzy czują się wykluczeni! Łączmy się!”. To zupełnie nowa tendencja w świecie, w którym do tej pory wykluczeni mogli co najwyżej integrować się między sobą i tworzyć pozbawione wpływu na rzeczywistość getto.


(...)

Podróż inicjacyjna do Londynu... Brzmi to bardzo hipisowsko!

Bo sama mam w sobie dużo z hipiski. Ale w równym stopniu jestem też punkówą. Uważajcie, bo to myląca kombinacja!

Czujemy się ostrzeżeni. Niemniej, wciąż jesteśmy ciekawi w jaki sposób Londyn uformował dzisiejszą Cibelle.

Prawda jest taka, że jedyną rzeczą, która przeszkadzała mi w Brazylijczykach był zawsze ich wybuchowy i kłótliwy temperament. Kiedy jesteś tam i próbujesz z kimś podyskutować, coś doradzić, zasugerować jakąś zmianę, od razu kończy się to awanturą. Dlatego ludzie wolą być dla siebie mili i nie poruszać jakichkolwiek drażliwych tematów. Tymczasem brak konstruktywnej krytyki zawsze jest zwodniczy i nie pozwala ci się rozwijać. Żeby się z tym uporać musiałam dopiero przeprowadzić się do Londynu. W Anglii nauczyłam się tego, żeby słuchać uważnie innych ludzi i umieć spojrzeć na pewne sprawy także z innego punktu widzenia niż swój. Myślę, że moje brazylijskie wychowanie i brytyjska dojrzałość tworzą razem świetne połączenie. Zawsze zresztą uważałam, że podróże, nawet te najkrótsze, rozszerzają horyzonty. Właśnie dlatego tak bardzo się cieszę, że dzięki mojej pracy tak często mogę jeździć po świecie.

Czy w trakcie tych wojaży udało ci się odnaleźć miejsce, w którym czujesz się szczególnie dobrze?

Przysięgam, że w tym co za chwilę powiem nie ma żadnego lizania tyłka, ale... Naprawdę uwielbiam przyjeżdżać do Polski, byłam tam z siedem czy osiem razy. Za każdym razem kiedy do was trafiam, mam wrażenie, że przechodzicie swój renesans, jestem pod wrażeniem kwitnącej kultury młodzieżowej i zainteresowania sztuką. Zresztą w ogóle ludzie w Polsce wydają mi się otwarci i opiekuńczy, umieją cieszyć się sobą nawzajem. Właśnie dlatego uwielbiam chodzić w waszym kraju na imprezy! Teraz zdałam sobie zresztą sprawę, że byłam chyba we wszystkich polskich dużych miastach z wyjątkiem Krakowa. Myślicie, że mają tam jakieś fajne knajpy?

Więcej w styczniowym  HIRO

 

wtorek, 8 stycznia 2013

Filmowe puzzle - recenzja "Jackpot" Magnusa Martensa








(...)

Twórca „Jackpot” pomyślał własny film jako nostalgiczną podróż do lat 90. W opowieści o grupie przyjaciół, którzy w podejrzanych okolicznościach wygrywają na loterii zawrotną sumę 1,7 miliona koron aż roi się od odniesień do najważniejszych filmów końca ubiegłego wieku. „Jackpot” łączy w sobie wizualne nawiązania do „Pulp Fiction” Quentina Tarantino, atmosferę kumpelskiej wspólnoty rodem z „Trainspotting” Danny’ego Boyle’a i fascynację absurdalnością ludzkiego losu wyrażoną w „Fargo” braci Coen. Martens umie dopasować do siebie wszystkie te puzzle i stworzyć na ekranie wrażenie misternie skomponowanej całości. Przyjemność odkrywania jej prawideł zostaje wpisana w samą konstrukcję filmu. Nie przez przypadek kolejne detale intrygi fabularnej poznajemy w trakcie potyczki słownej młodego Oscara z niezwykle dociekliwym detektywem. Pozornie standardowe przesłuchanie staje się na naszych oczach pojedynkiem psychologicznym obfitującym w logiczne pułapki i chwyty retoryczne.

W swoim filmie Martens zachowuje entuzjazm dzieciaka, który chwycił za kamerę, by opowiedzieć zwariowaną historię z seksem, przemocą i wielkimi pieniędzmi w tle. Jednocześnie jednak reżyser „Jackpot” odsłania się przed nami jako twórca w pełni świadomy celu. Fabuła filmu pozostaje utrzymana w dynamicznym tempie, przyjemnie zaskakuje kolejnymi zwrotami akcji i umiejętnie dawkuje widzowi ekranowe dowcipy.

(...)

Mimo że norweski twórca nie kryje fascynacji mistrzami kina amerykańskiego, potrafi zadbać na ekranie także o odniesienia do dobrze znanych sobie realiów. „Jackpot” wpisuje się w modny ostatnio w kinie skandynawskim trend krytykowania wynaturzeń państwa opiekuńczego. W filmie Martensa kolejne instytucje, z policją na czele, próbują podporządkować sobie indywidualność głównego bohatera. Przeciwstawiający się takim praktykom, walczący o swoją niezależność Oscar siłą rzeczy wzbudza naszą sympatię. Choć trup wokół bohatera ściele się gęsto, a krew bryzga hektolitrami, chłopak do samego końca potrafi także zachować w sobie dziecięcą niewinność.

(...)

Więcej w styczniowym  KINIE

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Gwałt na psychice - recenzja "Pragnienia miłości" Michela Franco








„Pragnienie miłości” jest wszystkim tym czym mogłaby okazać się „Sala samobójców”, gdyby treść była w niej ważniejsza od formy a papierowe postacie ustąpiłby miejsca bohaterom z krwi i kości. Nagrodzony na festiwalu w Cannes film Michela Franco zaczyna się od pozornej błahostki, by konsekwentnie ewoluować w stronę pesymistycznej diagnozy współczesnej rzeczywistości. W meksykańskim dramacie wystarczy jeden impuls, by podzielić zbiorowość na grono „katów” i „ofiar” oraz rozpętać niekończącą się spiralę przemocy.

(...)

 
Coraz bardziej perfidne szantaże stosowane przez rówieśników pod adresem dziewczyny przypominają zagrywki bohaterów „Ukrytego” Michaela Haneke. Tak jak reżyser tamtego filmu, Franco umiejętnie kreuje na ekranie atmosferę osaczenia. Nieśpiesznie prowadzona intryga niespodziewanie zyskuje napięcie rodem z thrillera a jej finał zaczyna stanowić trudną do odgadnięcia zagadkę. Pomimo że „Pragnienie...” zaskakuje scenami fizycznej i psychicznej przemocy, najbardziej wstrząsającego elementu filmu nie stanowią jednak wcale prymitywne zachowania nastolatków. Znacznie wymowniejsze okazuje się konsekwentne milczenie Alejandry, która nie znajduje odwagi, by komukolwiek zwierzyć się ze swojej tragedii. Dziewczyna nie decyduje się nawet na rozmowę z kochającym ojcem. W efekcie reakcja niczego nieświadomego rodzica następuje stanowczo po niewczasie. Zamiast o pomoc córce mężczyźnie chodzi już wyłącznie o zemstę mogącą ukoić zranioną dumę.

(...)

Więcej w styczniowym FILMIE

 

niedziela, 6 stycznia 2013

Nieapetyczny świat konsumpcji - recenzja "Supermarketu" Macieja Żaka




Pod pewnymi względami „Supermarket” przypomina nieco świetny „Wymyk” Grega Zglińskiego. Podczas gdy tamten film  odbierał  ochotę na podróże podmiejskimi pociągami, wizja Macieja Żaka na zawsze zniechęca do robienia zakupów w sklepach samoobsługowych. Twórcom „Wymyku” i „Supermarketu” udało się  oddać atmosferę grozy, która czai się na bohaterów w banalnej codzienności. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Zgliński wykorzystywał sensacyjny punkt wyjścia do stworzenia złożonego dramatu psychologicznego. Ambicje Żaka zaspokaja natomiast realizacja trzymającego w napięciu thrillera. Reżyser „Supermarketu” w niektórych scenach umie zaskoczyć widza zwrotami akcji a przez cały czas snucia opowieści podkreśla nieprzyjemnie klaustrofobiczny charakter wykorzystywanej przestrzeni. W historii mężczyzny niesłusznie oskarżonego o sklepową kradzież Żak kilkukrotnie stawia swoich bohaterów przed skomplikowanymi wyborami moralnymi. Najciekawszym elementem „Supermarketu” pozostaje jednak spojrzenie na świątynię konsumpcji jako przestrzeń nieustających konfliktów klasowych. W filmie Żaka chamowaty kierownik sklepu nieustannie podkreśla swoją wyższość nad uzależnionymi od niego współpracownikami. Pracownicy ochrony zyskują natomiast dodatkową motywację do znęcania się nad oskarżonym o kradzież, gdy orientują się, że mają do czynienia z bogatym jubilerem. Niestety, im bliżej finału, tym bardziej film  Żaka rozczarowuje. Solidne kino gatunków z zacięciem do krytycznego opisu rzeczywistości ustępuje miejsca b-klasowej grotesce, w której brakuje chyba tylko eksperymentujących na ludziach nazistów. W ten sposób materiał na najlepszy polski film o nierównościach społecznych od czasu „Jestem twój” Grzegorzka ostatecznie zamienia się w pełnometrażowy odcinek serialu „W-11”.


sobota, 5 stycznia 2013

Młodzieńcza kakofonia - recenzja "Bejbi Blues"




„Bejbi blues” to najdłuższa w historii reklama prezerwatyw. Hałaśliwy, męczący i dezorientujący film Kasi Rosłaniec wzbudza również skojarzenia z narkotycznym bad tripem. A przecież historia nieprzygotowanych do rodzicielstwa nastolatków mogła prowadzić przez zupełnie inne ścieżki. Ken Loach wyszedłby z podobnego punktu wyjścia do opowieści o próbie zachowania ludzkiej godności w ekstremalnej sytuacji. Todd Solondz lub Gregg Araki nakręciliby pewnie prowokacyjne komedie o infantylizującym się świecie dobrobytu. Ulrich Seidl mógłby natomiast zrealizować mizantropiczny dokument o patologii rodzącej się w wyniku tęsknoty za prawdziwą miłością. Niestety, łatwo odnieść wrażenie, że spośród wszystkich twórców światowego kina reżyserka „Bejbi blues” potrafi zainspirować się wyłącznie Malgoską Szumowską. Tak jak swoja mentorka, Rosłaniec bierze na warsztat skandalizujący temat, któremu przypatruje się z ekscytacją tabloidowej dziennikarki. Twórczyni „Galerianek” próbuje jednak odwrócić uwagę od intelektualnej pustki swojego filmu za pomocą pokazu stylistycznych fajerwerków. Tym sposobem, oprócz nieudolności, do świata „Bejbi blues” wkrada się również artystyczny cynizm. Rzekomo wstrząsające problemy młodych bohaterów stają się dla reżyserki wyłącznie pretekstem do eksponowania designerskich ciuchów, modnej muzyki i seksownych ciał aktorek. Odbiór filmu jeszcze bardziej pogarszają - podejmowane przez reżyserkę - pseudoironiczne zabiegi promocyjne . Na słynnym zdjęciu z premiery „Bejbi Blues” Rosłaniec – ucharakteryzowana na własną bohaterkę – obnosi dumnie koszulkę z napisem „I'm a fuckin' artist”. Po obejrzeniu filmu nie pozostaje nic innego jak złożyć usta w dzióbek i teatralnym szeptem zapytać: „seriously”?


piątek, 4 stycznia 2013

Mała Apokalipsa na czeskiej prowincji- recenzja "Czterech słońc"





Bohdan Slama uwielbia zaskakiwać swoich widzów. W debiutanckich „Dzikich pszczołach” reżyser pozwolił mieszkańcom zapadłej wsi na prowadzenie filozoficznych rozmów o „potrzebie wertykalności”. W „Szczęściu” udowadniał, że osiągnięcie tytułowego stanu jest możliwe nawet na obskurnym czeskim blokowisku. Także w najnowszych „Czterech słońcach” Slama przekonuje, że nic nie jest tym czym wydaje się na początku. W pozornie nudnej rzeczywistości czeskiej prowincji roznosi się przecież słodkawy zapach marihuany a głuchą ciszę przerywają pretensjonalne tyrady samozwańczego mistyka. W przejmującym finale funkcjonujący na takich zasadach świat staje się areną „małej Apokalipsy”.

(...)

Bohaterowie Slamy rozpaczliwie potrzebują jakiejkolwiek dawki mistycyzmu, która mogłaby nadać ich życiu utracony dawno sens. O desperacji Fogiego i spółki najlepiej świadczy szacunek jakim darzą –wspomnianego już – lokalnego kaznodzieję. Odziany w rozciągnięty sweter i obnoszący burzę przetłuszczonych włosów Karel bardziej niż na duchowego przywódcę przypomina gospodarza programu w rodzaju „Ręce, które leczą”. Jednocześnie jednak jako jedyny daje bohaterom namiastkę kontaktu z sacrum.

Slama nie byłby sobą, gdyby nie starał się wykpić roztaczanej w ten sposób iluzji. W jednej z kluczowych sekwencji filmu Fogi wraz z Karelem znikają bez śladu, by podążyć za nagle rozbudzonym instynktem kaznodziei, który prowadzi bohaterów na pobliskie ogródki działkowe. Swoista parodia mistycznej wyprawy zamiast zmierzać do odkrycia wzniosłej tajemnicy kończy się ucieczką przed rozdrażnionymi właścicielami posesji. Przykład ekscentrycznego poczucia humoru Slamy przynosi również wyjaśnienie zagadkowego tytułu filmu. Wbrew tkwiącej w nim tajemnicy, „cztery słońca” okazują się po prostu symbolem umieszczonym na bramie jednego z ogródków.

(...)

Więcej w DZIENNIKU 

czwartek, 3 stycznia 2013

Bawią mnie pseudomistycy - rozmowa z Bohdanem Slamą




Już jutro na ekrany polskich kin wchodzą czeskie "Cztery słońca". Z tej okazji reżyser Bohdan Slama - w rozmowie dla "KINA" - opowiada mi o niechęci do Pragi, dylematach rodem z Dostojewskiego i stosunku do samozwańczych mistyków.

Piotr Czerkawski: To symptomatyczne, że jeden ze swoich poprzednich filmów zatytułował pan po prostu „Szczęście”. Wydaje mi się, że wszyscy pańscy bohaterowie – także ci z najnowszych „Czterech słońc” - obsesyjnie dążą do jego osiągnięcia. Czy rzeczywiście właśnie to stanowi kluczowy cel w ich życiu?

Bohdan Slama: Mnie osobiście najważniejsza wydaje się potrzeba nieustannego poszukiwania. Kiedy przestajemy ją dostrzegać i uznajemy, że nasza osobowość jest już w pełni ukształtowana, czeka nas tylko niebezpieczna stagnacja. Lubię swoich bohaterów właśnie za to, że nie są, jakby to powiedzieć, idealni. Mimo wszystko, nigdy się nie poddają i wyrażają gotowość do walki o zmianę swojego losu.

Na jakim polu rozgrywa się ta walka?

Chodzi chyba o to, by przez cały czas starać się poprawiać nasze relacje z innymi ludźmi. Nieważne jak jesteśmy różni, i tak pozostajemy skazani na siebie nawzajem. W tej sytuacji lepiej umieć wypracować ze sobą wspólny język. Podobnie jest ze stosunkiem do naszej pracy. Jeśli nauczymy się ją kochać, będzie nam się ją wykonywało znacznie lżej.

W przeciwieństwie do Zelenki czy Hrebejka, nie kręci pan swoich filmów w dużym mieście, lecz na prowincji. Czy dzieje się tak dlatego, że, pańskim zdaniem, w małej przestrzeni łatwiej jest o bardziej wnikliwe przyjrzenie się bohaterom?

Sam pochodzę z małego miasteczka położonego jakieś 300 kilometrów od Pragi. Kino, literatura czy muzyka w młodości ukształtowały we mnie swoisty mit naszej stolicy. Miałem okazję w końcu skonfrontować się z nim, gdy przyjechałem do Pragi na studia. Spędziłem wtedy miły czas, ale w pełni przekonałem się też, że wielkomiejskie życie nie jest dla mnie. Oczywiście, wciąż mam w Pradze wielu znajomych, ale wystarczy mi, gdy widzę się z nimi od czasu do czasu. Dziś mieszkam w małej wiosce i jestem pewien, że w takich warunkach ludzie są sobie bliżsi. Życie, które na co dzień wydaje się ciche, skromne i nikogo nie interesuje, dla mnie jest akurat fascynujące.

(...)

W „Czterech słońcach” do zwyczajnej codzienności niepostrzeżenie wkrada się mistycyzm. Tyle, że chodzi o mistycyzm z przymrużeniem oka. Końcowe sceny filmu zakrawają wręcz na pastisz twórczości Tarkowskiego.

Uwielbiam Tarkowskiego, ale w tym samym stopniu przepadam za Formanem, którego kino jest przecież zupełnie różne. W „Czterech słońcach” chciałem połączyć mistycyzm z poczuciem humoru, nakręcić ten film tak jakby pracowali nad nim jednocześnie Tarkowski i Forman. Zależało mi na tym, żeby w opowiadanej historii udało się zawrzeć pierwiastek duchowości. Jednocześnie jednak nie mogłem udawać, że postacie samozwańczych mistyków w rodzaju filmowego Karela nie wydają mi się bardzo śmieszne.

Z Karelem – doskonale granym przez Karela Rodena – rzeczywiście wiążą się najzabawniejsze sceny w filmie. Bohater śmieszy głównie ze względu na absolutne nieprzystosowanie do rzeczywistości.

Karel wydaje się wyjęty z innej epoki. Gdy w dawnych czasach odkrywano, że dana osoba dysponuje jakimś nadprzyrodzonym darem, natychmiast zaczynała podlegać określonym rytuałom, przechodziła pod opiekę odpowiednich osób i była przez nie prowadzona. Tymczasem mój bohater, pozostawiony sam sobie, funkcjonujący bez jakiegokolwiek kontekstu gdzieś na czeskiej wsi, pozostaje tylko parodią szamana. Jednocześnie jednak Karel ma w sobie jednak pewną, ujmującą mnie, niejednoznaczność. Przez cały film zastanawiasz się czy wzbudza sympatię a może irytację, czy jest tylko przesadnie uduchowiony, czy po prostu szalony. Oczywiście,jego rzekomy „dar” traktuję z pewnym dystansem, ponieważ jestem zdeklarowanym agnostykiem.


Czy zgodzi się pan jednak, że, mimo wszystko, ważny wątek pańskich filmów – z „Czterema słońcami” na czele - stanowi również poszukiwanie przez bohaterów duchowości?

Lubię zadawać sobie pytanie, jak reagujemy w sytuacji, gdy w naszym otoczeniu dzieje się nagle coś złego. Niczym u Dostojewskiego, zaczynamy wtedy zastanawiać się za jaką winę zostaliśmy ukarani i czy jesteśmy w stanie jakoś jej zadośćuczynić. W „Czterech słońcach” syn głównego bohatera ulega wypadkowi i w ciężkim stanie trafia do szpitala. Film kończy się w momencie, w którym ojciec chłopaka uświadamia sobie dotychczasowe błędy i wraz z żoną przeżywa swoisty katharsis. Czy uda im się odbudować będącą w kryzysie relację? Nie rozstrzygam tego na ekranie, ale prywatnie mam głęboką nadzieję, że tak.


(...)

Więcej w styczniowym KINIE




wtorek, 1 stycznia 2013

Tworzymy muzyczne baśnie - wywiad z CocoRosie






Piotr Czerkawski: Znakomity austriacki dokumentalista Michael Glawogger użył w swoim dokumencie „Chwała dziwkom” aż trzech waszych piosenek- „Miracle”, „Honey or Tar” i „Beautiful Boyz”. Gdy z nim o tym rozmawiałem, przyznał, że muzyka CocoRosie pociąga go, bo jest umiejscowiona w pół drogi między dyskomfortem a przyjemnością. To chyba całkiem niezła definicja waszej twórczości ?

Sierra Casady: Hm, przyjemność może czasem okazać się czasem źródłem wielkich kłopotów. Zwłaszcza, jeśli chodzi o przyjemność ekstremalną. Rzeczywiście w swojej twórczości – tak jak zauważył to Glawogger – lubimy poruszać się między skrajnościami. Muzyka, którą wykonujemy jest odbiciem naszej relacji. A my w tym samym czasie kochamy się i nienawidzimy. Może utrudnia nam to życie, ale wciąż pozostaje inspirujące.

Można odnieść wrażenie, że potraficie czerpać natchnienie także z wielu innych rzeczy. Wasza pierwsza płyta – nagrywana w Paryżu -La Maison de Mon Rêvewydaje się mocno przesiąknięta atmosferą tego miasta.

SC: Zazwyczaj lubimy mówić o sobie, że jesteśmy kosmopolitkami, mieszkamy w Wieży Babel i miejsce, w którym aktualnie się znajdujemy nie ma na nas żadnego wpływu. W przypadku Paryża i pierwszego albumu było jednak inaczej. Podczas pracy nad płytą bardzo dużo włóczyłyśmy się po okolicy naszego mieszkania na przedmieściach. Nagrywałyśmy wtedy dźwięki deszczu, ulicznego ruchu, gwaru rozmów a potem wracałyśmy do naszego małego pokoiku i w dziwnych, nocnych godzinach pracowałyśmy nad kolejnymi piosenkami. Bez wątpienia, gdybyśmy nagrywały „La Maison...” gdziekolwiek indziej, płyta ta nie brzmiałaby tak samo.

(...)

Ze względu na swoją odrealnioną, nieco oniryczną atmosferę wasze piosenki często bywają odbierane jako – opowiadane za pomocą muzyki – baśnie. Czy zgadzacie się z takim podejściem do własnej twórczości?

SC: Podobne opinie zawsze bardzo nas cieszą, bo w swoich piosenkach staramy się opowiadać niezwykłe historie, kreować barwny świat i tworzyć bohaterów, z którymi mogłybyśmy się identyfikować. Bianca zresztą zajmuje się pisaniem opowiadań i porusza się w obrębie różnych konwencji, ale najczęściej sięga właśnie po baśnie.

Bianca Casady: Wymyśliłam nawet własną krainę, w której rozgrywa się większość moich opowieści.

SC: Trochę zazdroszczę jej tej kreatywności. Wiesz, że chciałabym kiedyś kręcić filmy?

Sama pisałabyś scenariusze?

SC: Nie, nie jestem uzdolniona w tym kierunku. Od tego mam Biancę. Bardziej interesowałaby mnie praca na planie, prowadzenie aktorek i aktorów. Sama również mogłabym w tych filmach grać. Myślę, że na ekranie mogłabym wypaść całkiem uroczo. Ostatnio Bianca napisała zresztą scenariusz baletu, w którym zagram tancerkę brzucha. Wprost nie mogę się doczekać realizacji! Ale bynajmniej nie zapominam także o ambicjach reżyserskich.

Ciekaw jestem jak mógłby wyglądać wyreżyserowany przez was film.

BC: Och, z pewnością byłoby w nim dużo krwi i połamanych kończyn...

SC: Tak, bardzo interesuje mnie proces poszukiwania piękna, próby sztucznego wytworzenia go poprzez mutacje i deformacje. Myślę, że to mógłby być dobry temat na film.

(...)

Część krytyków porównuje jednak waszą muzykę do twórczości brazylijskiej gwiazdy Cibelle Cavali.

BC: Nie jesteśmy znawczyniami jej muzyki, ale słyszałyśmy parę piosenek i na pewno zrobiły na nas wrażenie. Cibelle ma wspaniały głos.

SC: I jest piękna!

Miałem okazję to zauważyć, gdy się spotkaliśmy

SC: Uważaj, to czarodziejka! Zakochałeś się w niej?

Robiliśmy wywiad wcześnie rano w obskurnym wrocławskim hotelu. Byłem bezpieczny.

SC: Twoje szczęście. Pamiętam, że parę razy mijałyśmy się z Cibelle na tych samych festiwalach. Od razu przykuwa uwagę. To pewnie przez ten seksapil!

Więcej w styczniowym HIRO

Chaplin naszych czasów - recenzja "Człowieka z Hawru" Akiego Kaurismakiego





Zgodnie ze świetną ideą miesięcznika "Hiro", w styczniowym numerze zamiast recenzować bieżący repertuar skupiliśmy się na najlepszych filmach ubiegłego roku. Z tej racji raz jeszcze przyjrzałem się "Człowiekowi z Hawru" Kaurismakiego.

Aki Kaurismaki to Chaplin naszych czasów. Tak jak amerykański mistrz, fiński reżyser znakomicie łączy komizm z melancholią i płynnie przechodzi od trywialności do wzniosłości. W „Człowieku z Hawru” Kaurismaki zbliża się do poziomu osiągniętego przez Chaplina w „Brzdącu”. Opowieść o przyjaźni francuskiego pucybuta i małego afrykańskiego uchodźcy wpisuje się jednak także w kontekst dnia dzisiejszego i obiera za tło problem nielegalnej imigracji. Zamiast ideologicznym manifestem film Kaurismakiego okazuje się jednak deklaracją żarliwego humanizmu. 

(...)

Więcej w styczniowym numerze HIRO

Najbardziej oczekiwane filmy roku


Wybieram spośród filmów, które mają wyznaczone daty polskiej premiery i nie były przeze mnie uprzednio obejrzane:

1. Django (Quentin Tarantino, 18 stycznia)

 

 2. Przelotni kochankowie (Los Amantes pasajeros, Pedro Almodovar, 5 kwietnia)








3.  Inside Llewyn Davis (Joel & Ethan Coen, 1 marca)



4. This is 40 (Judd Apatow, 15 lutego)



5. Don Jon's Addiction (Joseph Gordon- Levitt, 2 sierpnia)



6. Stoker (Chan-wook Park, 10 maja)



7.  The End of the World (Seth Rogen, 13 września)




8.  Stories We Tell (Sarah Polley, 24 maja)





9.  Drugie oblicze (The Place Beyond the Pines, Derek Cianfrance, 10 maja)





10. Wróg numer jeden (Zero Dark Thirty, Kathryn Bigelow, 8 lutego)