Pedro Almodovar ma pełne prawo, by powtórzyć za jedną ze swoich bohaterek frazę: „czym sobie na to wszystko zasłużyłem?”. Hiszpański mistrz zbiera cięgi od wielu polskich krytyków przekonujących, że nakręcił najsłabszy film w karierze. Tymczasem „Skóra, w której żyję” stanowi zaskakująco udaną wycieczkę w stronę horroru przy jednoczesnym zachowaniu wdzięku typowej „almodramy”. Wbrew narzekaniom na nadmierny patos film zawiera także znakomite sekwencje komediowe, które stanowią bodaj najbardziej campowe fragmenty twórczości reżysera od czasu powstania „Kiki”.
Almodovar doskonale wie jednak kiedy powinien nadać swojemu filmowi rys powagi. W „Skórze...” obficie cytuje na ekranie Langa, Franju czy Hitchcocka, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że najważniejsze stają się dla niego odniesienia do samego siebie. Autotematyczne rozważania wydają się konsekwentnym rozwinięciem strategii decydującej o obliczu „Przerwanych objęć”. Reżyser po raz kolejny dokonuje również udanej operacji przeszczepienia ważnego europejskiego tekstu kultury na grunt specyficznie autorski. Dzięki temu bazująca na micie o Pigmalionie „Skóra...” staje się dla niego takim samym przewrotnym hołdem jakim „Porozmawiaj z nią” było dla baśni o Śpiącej Królewnie.
Przyjęta przez Almodovara taktyka nie ma w sobie nic z narcyzmu. Wejście w skórę głównego bohatera filmu oznacza przecież dla reżysera przyznanie się do własnych słabości. Almodovar przyjmuje pozę demiurga, który lęka się utraty kontroli nad wykreowaną rzeczywistością. Zarówno mężczyzna grany przez Antonio Banderasa, jak i sam reżyser potrafią tchnąć życie w ograną tezę, że artystyczny talent balansuje na granicy między błogosławieństwem a przekleństwem. Rozpięcie między dwiema skrajnościami nadaje filmowi nieustanną intensywność emocjonalną. Dzięki niej spod warstwy krzykliwej stylizacji w „Skórze...” wyziera ogromna dawka szczerości.
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz