czwartek, 30 października 2014

Między Chandlerem a Balzakiem - wywiad z Paolem Virzim






Piotr Czerkawski: Pański adres mailowy stanowi odwołanie do słynnej powieści Itala Calvina, domyślam się, że to nie przypadek. Co sprawia, że tak bardzo ceni pan „Barona drzewołaza”?

Paolo Virzi: To jedna z tych kilku książek, w których absolutnie zakochałem się, gdy byłem studentem. Tytułowy bohater, Arminio Piovasco di Rondò, ujmuje mnie jako marzyciel, który wiecznie poszukuje przygód, nie zraża się niepowodzeniami i jest otwarty na nowe doświadczenia. Myślę, że zostałem reżyserem filmowym także dlatego, by móc go w tym względzie naśladować.

Przez długi czas wcale nie planował pan jednak kariery w branży filmowej.

Odkąd pamiętam pisałem za to opowiadania i sztuki teatralne, chciałem zostać nauczycielem języka włoskiego. Gdy miałem 21 lat, a więc byłem niewiele młodszy niż pan dziś, poznałem jednak mojego późniejszego mentora, wybitnego scenarzystę, współtwórcę największych sukcesów włoskiej komedii, Furio Scarpelliego. To właśnie on namówił mnie bym sam zaczął pisać scenariusze. Spodobało mi się to i przez jakiś czas tworzyłem teksty dla innych reżyserów. Pewnego dnia mój producent spytał jednak: „Dlaczego sam czegoś nie wyreżyserujesz?”. Nie umiałem wymyślić żadnej przekonującej odmowy, spróbowałem swoich sił i tak już zostało. Przyznam jednak, że wciąż największą frajdę sprawia mi moment, gdy historia rodzi się w mojej głowie, a potem zostaje przelana na papier.

Istotny wpływ na pańską karierę wywarł także Giuliano Montaldo, który już w listopadzie pojawi się w Polsce jako gość festiwalu Cinergia.

To prawda, Montaldo zwrócił na mnie uwagę, gdy byłem studentem szkoły filmowej. Był też pierwszym reżyserem, dla którego napisałem scenariusz. Podziwiam Montalda jako twórcę, ale bardzo cenię go także prywatnie. To pełen klasy, przyjemnie staroświecki i elegancki mężczyzna. Mogę wręcz powiedzieć, że traktuję Giuliana jak ojca. Tym bardziej, że moja mama go uwielbia i powtarza, że to ostatnia osoba, która na przywitanie wciąż jeszcze całuje ją w rękę.

Gdy stawiał pan pierwsze kroki w branży, z pewnością inspirował się pan twórczością starszych kolegów po fachu. Czyje dokonania robiły na panu największe wrażenie?

Mogę wyróżnić jeden film, którego obejrzenie było dla mnie jak dostrzeżenie światła w tunelu i pozwoliło mi zrozumieć dlaczego ktoś wymyślił wynalazek zwany kinem. Mam na myśli „Osiem i pół” Federica Felliniego. Wciąż uważam ten film za zapis imponującej podróży do umysłu reżysera i hołd dla jego wyobraźni. To także cudowne lekarstwo pozwalające oswoić ludzkie słabości i docenić gorzkie szczęście, które przynosi nam życie. Lista moich filmowych fascynacji jest jednak znacznie dłuższa. Uwielbiam włoskie komedie spod ręki Vittoria De Siki, Dino Risiego czy Maria Monicelliego. Tego rodzaju filmy miały dla Włochów znaczenie terapeutyczne, bo wyleczyły nas z traumy, którą pozostawiły po sobie rządy faszystów.

Domyślam się, że pańskie zainteresowania wykraczają także poza obręb kina włoskiego.

Oczywiście. Wychowałem się w kulcie „Easy Ridera” czy „Absolwenta”. Mogę krytykować amerykańską politykę, ale wciąż uwielbiam tamtejsze kino niezależne. Moje ostatnie fascynacje to Wes Anderson i Todd Solondz. Jeśli chodzi o twórców europejskich, mam słabość do Kena Loacha. Podziwiam maestrię z jaką zawsze potrafił on łączyć komizm z tragizmem.

Wspomniał pan o swojej młodości, której dużą część spędził pan w toskańskim Livorno. Teraz chętnie wraca pan tam z kamerą. Skąd bierze się pański sentyment do rodzinnych stron?

Lubię Livorno, bo nie ma nic wspólnego z pocztówkowym wizerunkiem Włoch. To miasto robotników i ludzi pracy. Nie przez przypadek to właśnie tam powstała w 1921 roku Włoska Partia Komunistyczna. Poza tym, współczesne Livorno jest posępne i pogrążone w kryzysie, a nie będę oryginalny, jeśli powiem, że cierpienie pobudza artystę znacznie bardziej aniżeli szczęście.

Teraz jednak zdradził pan Livorno i swój najnowszy film nakręcił w zupełnie innej części kraju. Dlaczego?

„Kapitał ludzki” bazuje amerykańskiej powieści Stephena Amidona, który pierwotnie osadził jej akcję w bogatych rejonach stanu Connecticut. Gdy czytałem tę książkę, czułem się jakby dotyczyła dobrze znanej mi rzeczywistości. Opowieść o kryzysie, który pojawia się w rzeczywistości opętanej przez ambicję, chciwość i pieniądze powinna być zresztą zrozumiała w każdym zamożnym kraju na świecie. Przeniesienie akcji do północnych Włoch nie nastręczało mi żadnych trudności także dlatego, że od zawsze nazywam te rejony „naszą małą Ameryką”.

Właśnie w  Stanach Zjednoczonych ukształtowała się przed laty konwencja czarnego kryminału, do której wyraźnie nawiązuje pan w „Kapitale…”. 

Moją ambicją przy okazji tego filmu było pomieszanie kilku różnych gatunków. Chciałem zestawić atmosferę charakterystyczną dla czarnego kryminału z gorzko ironiczną analizą ludzkich charakterów. Powiedzmy, że zamarzyłem sobie ten film jako połączenie stylu Raymonda Chandlera i Honoriusza Balzaka.

Wygląda na to, że ta nietypowa mieszanka zadziałała, bo pański film odniósł niespodziewany sukces. Dowodem tego była choćby nagroda dla Najlepszego włoskiego filmu roku i pozostawienie w pokonanym polu oscarowego „Wielkiego piękna” Sorrentina.

Nasze filmy bardzo często są ze sobą porównywane, ale nie ma to specjalnego sensu. Pewne podobieństwo między „Kapitałem…”, a „Wielkim pięknem” polega ewentualnie na tym, że zarówno ja, jak i Sorrentino tworzymy obrazy społeczeństwa w stanie rozkładu.

Twórca „Wielkiego piękna” skupia się jednak na estetyzacji błahości, pokazuje, że pustka jego świata może wydać się atrakcyjna. Na tym tle pańska wizja rzeczywistości wydaje się znacznie bardziej okrutna.

Zgadzam się, że w moim filmie nie ma żadnej postaci, która zasługiwałaby na sympatię widza. Pewnym wyjątkiem mogą być jedynie najmłodsi bohaterowie. Wprawdzie są kłamliwi i cyniczni, ale nie wynika to ze zła tkwiącego w nich samych, lecz raczej z presji wywieranej przez otoczenie. Można śmiało powiedzieć, że w „Kapitale…” dzieci pozostają ofiarami swoich rodziców. Nie da się również ukryć, że kobiety są w moim filmie znacznie mniej niegodziwe niż mężczyźni.

Odnoszę wrażenie, że to cecha charakterystyczna dla całej pańskiej twórczości. Nie na darmo ma pan opinię twórcy najciekawszych kobiecych portretów we współczesnym włoskim kinie.

Zapewne nie odkryję teraz Ameryki, ale po prostu zgadzam się z tezą, że kobiety mają w sobie opiekuńczość i troskliwość, podczas gdy u mężczyzn daje się we znaki pierwiastek agresji, nastawienie na rywalizację. Te cechy nie są mi bliskie i zawsze bardziej ceniłem sobie towarzystwo pań.

(...) więcej w październikowym numerze miesięcznika KINO 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz