Od dziś ruszam na blogu z nowym, nieregularnym cyklem, w którym będę zajmował się filmami z bieżącego repertuaru kinowego. Wszystkie chwyty dozwolone, warunek tylko jeden: długość wpisu nie będzie przekraczała 2000 znaków. Na pierwszy ogień idą rozczarowujące "Mroczne cienie" Tima Burtona. Zapraszam do (krótkiej) lektury!
Świadomy podupadającej renomy Tim Burton uprawia przed kamerą płaczliwą autoanalizę. Główny bohater, niedostosowany do nowej rzeczywistości wrażliwiec, bez trudu daje się rozpoznać jako reżyserskie alter ego. W „Mrocznych cieniach” Burton próbuje wrócić do łask widowni za sprawą bajki o wampirach, której czerstwy humor odsyła raczej do „Kołysanki” Juliusza Machulskiego niż na przykład „Nieustraszonych pogromców wampirów” Romana Polańskiego. Maksymalnie przesłodzony finał czyni natomiast z filmu Burtona coś w rodzaju „Zmierzchu” dla oldtimerów. Na szczęście „Mrocznym cieniom” zdarzają się jednak również jaśniejsze momenty. Chwilami film Burtona pozytywnie zaskakuje umiejętnym budowaniem erotycznego napięcia i sprawnością w łączeniu wizualnej maestrii z campową przesadą. Wszystkich tych składników ekranowej rzeczywistości starcza akurat na tyle, by uznać „Mroczne cienie” za rodzaj rehabilitacji po doskonale nijakiej „Alicji w Krainie Czarów”. To jednak wciąż zbyt mało, by zaprzeczyć stwierdzeniu, że współczesny Burton pozostaje tylko cieniem samego siebie sprzed lat.
Mroczne cienie
Reż. Tim Burton
Ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz