niedziela, 29 kwietnia 2012

Trzeba szukać głębiej - rozmowa z Bartoszem Konopką


Od kilku dni w polskich kinach całkiem nieźle radzi sobie "Lęk wysokości" Bartosza Konopki. Z tej okazji zapraszam do przeczytania wywiadu, w którym  reżyser nominowanego do Oscara "Królika po berlińsku" opowiada o wyznaczaniu granicy między szczerością a ekshibicjonizmem, zastanawia się nad oceną polskiej transformacji i tłumaczy dlaczego kino Polańskiego inspiruje go bardziej niż filmy Wajdy.


PIOTR CZERKAWSKI: W „Lęku wysokości” kluczowy jest wątek relacji ojcowsko- synowskich.  Można go odczytywać jako opowieść o spotkaniu dwóch pokoleń zupełnie inaczej doświadczonych przez transformację ustrojową. Czy od samego początku zamierzyłeś swój film jako tego rodzaju metaforę?

BARTOSZ KONOPKA: W „Lęku wysokości” proces twórczy przebiegał odwrotnie niż zazwyczaj. Najpierw miałem pomysł na konkretną fabułę, wymyśliłem bohaterów i zaplanowałem kształt poszczególnych scen. Dopiero po jakimś czasie zaczęliśmy ze współscenarzystą Piotrem Borkowskim zastanawiać się, co jest w tej historii naprawdę uniwersalne i interpretować ją na własne potrzeby. Wtedy dotarło do nas, jak bardzo istotna nie tylko dla „Lęku wysokości”, ale i dla całej polskiej kultury jest figura ojca. Choć ten bohater nie jest jedyną ważną postacią w filmie, w wielu scenach przyciąga zdecydowanie największą uwagę. To w końcu on jako jedyny zdobywa się na odwagę, by zburzyć pozorną rodzinną idyllę, sprzeciwić się zakłamaniu najbliższych i zażądać od nich odrobiny autentyzmu. Ojciec, grany przez Krzysztofa Stroińskiego, odmówił udziału w „wolnym”, ponowoczesnym świecie i w tym celu zaryzykował swoja stabilność psychiczną, praktycznie całe życie. Na początku nikt go nie rozumie, z czasem syn podchwytuje jego anarchię.

Na marginesie filmu poruszasz także problem wciąż obecnego w polskich rodzinach patriarchatu.

Pozornie mogłoby się wydawać, że to nieprawda – ojciec przez długi czas nikogo z rodziny nie obchodzi. Gdy jednak zaczyna się zachowywać inaczej niż powinien, inaczej niż pozwalałaby mu na to społeczna rola, zdezorientowani najbliżsi nagle stają na baczność. Oczekiwania i wzorce zachowań narzucone przez patriarchat okazują się więc ograniczające także dla niego. Bo on pragnie po prostu żyć po swojemu, wreszcie zyskać poczucie wolności. Gdy mu się to udaje, musi zapłacić bardzo wysoką cenę.


(...) Nie jest tajemnicą, że twój film jest w dużej mierze autobiograficzny. Nie czułeś niebezpieczeństwa, że opowiadając tak intymną historię, popadniesz w zwyczajny ekshibicjonizm?

Obawiałem się takich oskarżeń. Trochę nieszczęśliwie się złożyło, że „Lęk wysokości” powstał ostatecznie później niż „Królik po berlińsku”, choć nad oboma projektami pracowałem niemal równolegle. Bałem się, że po sukcesie tamtego filmu ludzie uznają mnie za aroganta, który przed kamerą pierze rodzinne brudy albo chce wziąć widownię na litość. Tymczasem „Lęk wysokości” siedział w mojej głowie od dawna, stanowił właściwie rozwinięcie mojej 13-minutowej szkolnej etiudy pod tytułem „Czubek”.

Czy właśnie ze względu na swoje obawy porzuciłeś początkowy zamiar, żeby uczynić z „Lęku wysokości” dokument o tobie i twoim ojcu?

Zrezygnowałem z tego pomysłu po jego śmierci. W takim filmie musiałbym pokazywać ojca w sytuacjach intymnych, nierzadko wstydliwych, a przecież nie mogłem już zapytać go o zgodę. Stwierdziłem, że muszę poradzić sobie z tą problematyką za pomocą fabuły. Wtedy scenariusz został rozbudowany i nagle okazało się, że bardzo kameralna historia zyskała szeroki wymiar społeczny. Pod tym względem „Lęk wysokości” bardzo skojarzył mi się zresztą z „Królikiem po berlińsku”.

Moim zdaniem oba te filmy łączy jeszcze jedno: w pozbawiony dosłowności sposób opowiadają o poszukiwaniu tożsamości w nowej, odmienionej rzeczywistości.

W pewnym sensie jestem skazany na taką perspektywę. W 1989 roku, gdy Polska wkraczała na nową drogę ustrojową, ja odbierałem dowód osobisty. Gdy wchodziłem w dorosłość, okazało się, że rzeczywistość, do której się przystosowywałem, została skompromitowana i będę musiał żyć w zupełnie innych warunkach. W ten sposób pozostałem trwale zawieszony między dwoma ustrojami. Dlatego do dziś, gdy jeżdżę z filmami do Niemiec, mam kompleks prowincjusza. Zgadzam się z mieszkańcami byłego NRD, którzy powtarzają, że wprawdzie zburzyliśmy mur berliński, ale pozostał on w naszych głowach.

W jaki sposób postrzegasz w takim razie przemiany w polskim społeczeństwie ponad 20 lat po transformacji?


Miałem nadzieję, że teraz w końcu nauczymy się od reszty Europy pewnego rodzaju wyższej kultury, tolerancji i szacunku do odmienności. Niestety, te procesy idą znacznie wolniej niż bym się spodziewał. Pewnie będzie można je w pełni zaobserwować dopiero, gdy do głosu dojdzie następne pokolenie, które nie miało już żadnego kontaktu z PRL-em. Mimo wszystkich zastrzeżeń uważam jednak, że Polska dzisiaj to ciekawy kraj dla filmowca, zwłaszcza dokumentalisty. Usłyszałem gdzieś zagranicą, że jesteśmy  kreatywnym zagłębiem Europy. Jednocześnie jednak przez cały czas poruszamy się na zachodzie po omacku, jest w nas rodzaj szczerego nieudacznictwa połączonego z jedyną w swoim rodzaju zachłannością życia. Cieszę się, że wciąż potrafię patrzeć na swoich rodaków z sympatią. Kiedy portretowałem biedną polską prowincję w „Balladzie o kozie”, nie chciałem robić drugiej „Arizony”. Zamiast epatować postpegierowską nędzą pragnąłem odnaleźć w swoich bohaterach coś pozytywnego.

„Lęk wysokości” to kolejny w ostatnim czasie, po „Erratum” Marka Lechkiego i „Pręgach” według scenariusza Wojciecha Kuczoka, rodzimy film opowiadający o relacjach ojcowsko-synowskich. Z czego, twoim zdaniem, wynika silna obecność tej tematyki w młodym polskim kinie?

Można by ująć to nawet szerzej i powiedzieć, że najważniejszym tematem polskiego kina po 1989 roku stała się rodzina. Myślę, że to bardzo naturalne, że przemiany rzeczywistości pokazuje się przez pryzmat ich wpływu na  najbliższych ludzi. W  tym wszystkim najważniejsze jest jednak, aby nie pozostać więźniem kontekstu lokalnego i opowiadać swoje historie tak, aby były zrozumiałe na całym świecie. Dlatego bardzo się cieszyłem, gdy ktoś porównał „Lęk wysokości” do niemieckiego „Życia na podsłuchu”. To inny film, wyraźniej zaangażowany w kwestie polityczne, ale lubię go właśnie za to, że tak naprawdę liczy się w nim uniwersalny wymiar moralny i emocjonalny. Bardzo bym chciał, żeby na podobnej zasadzie działał „Lęk wysokości”.

Dlaczego tak bardzo zależy ci na uniwersalności?

Zawsze interesowało mnie w ludziach to, co wspólne. Dlaczego w pewnych sytuacjach zachowujemy się tak samo, reagujemy w podobny sposób na określone bodźce, zadajemy sobie identyczne pytania bez odpowiedzi? Wychodzę z założenia, że taka refleksja zyska znacznie głębszy wymiar, gdy dotknie dwójki lub trójki wnikliwie sportretowanych bohaterów, niż gdy pokaże silnie osadzoną w konkretnych realiach zbiorowość. Chyba wielkie freski społeczne z filmów Andrzeja Wajdy nie są dla mnie. Zdecydowanie bardziej inspiruje mnie kino Polańskiego.

Całość wywiadu została opublikowana w najnowszym numerze Dwutygodnika


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz