Może i "Iron Sky" to kiepski film, ale jego premiera umożliwiła mi przynajmniej przeprowadzenie wywiadu z Udo Kierem, etatowym odtwórcą ról nazistów i wampirów, artystą kina śmieciowego a także stałym współpracownikiem von Triera i Fassbindera. Kier prześwidrował mnie niebieskimi oczyma, tajemniczo się uśmiechnął i lekko złowieszczym tonem rozpoczął długą gawędę o swoim stosunku do sławy, żalu do Quentina Tarantino i wdzięczności wobec Waleriana Borowczyka.
Piotr Czerkawski: Jest pan chyba
jedynym aktorem, który z taką regularnością przeplata w swojej
karierze występy w arcydziełach kina autorskiego i filmach klasy B.
Jak pan to robi?
Udo Kier:
Po prostu jestem cholernym szczęściarzem, który otrzymuje mnóstwo
ciekawych propozycji. Ostatnio pracowałem z tak różnymi reżyserami
jak Lars Von Trier i Guy Maddin. Oprócz tego, niemal jednocześnie
wcielałem się w Belę Bartoka, papieża Innocentego VIII i członka
zakonu templariuszy. Jak sam widzisz, byłbym głupi gdybym odrzucił
którąkolwiek z tych propozycji.
Czy potrafi pan określić cechy,
które powinien mieć w sobie konkretny scenariusz, żeby mógł
wydać się panu interesujący?
Ostatnio coraz
trudniej przychodzi mi się czymś zachwycić. Od pewnego czasu mam w
Stanach Zjednoczonych własne ranczo, hoduję zwierzęta i naprawdę
nie chce mi się stamtąd ruszać. Nie chodzi nawet o samą pracę
na planie, bo aktorstwo wciąż sprawia mi przyjemność. Prawdziwa
katorga zaczyna się w okresie promocji filmu, gdy kontrakt
zobowiązuje mnie do udziału w konferencjach prasowych i bankietach.
Nie lubię tych wszystkich tłumów, wrzasków i głośnej muzyki.
Jestem już na to zwyczajnie za stary. Dlatego właśnie, gdy
decyduję się na udział w jakimś filmie, muszę mieć pewność,
że będzie naprawdę oryginalny. Zwracam też dużą uwagę na
różnorodność moich ról. Ostatnio wystąpiłem w kilku większych
produkcjach, więc z radością zgodziłem się na udział w
kameralnym, surrealistycznym filmie Guya Maddina. Dodatkowym
argumentem za przyjęciem tej propozycji była możliwość spotkania
z Isabellą Rossellini, którą podziwiam od czasu „Blue Velvet”
O mechanizmach rządzących
przemysłem filmowym wypowiada się pan z nieukrywaną ironią. Czy
to znaczy, że nie pociąga pana sława?
To nie takie
proste. Oczywiście, zachowuję się już zupełnie inaczej niż w
młodości, gdy liczyło się dla mnie przede wszystkim to, żeby
zarabiać dużo pieniędzy, dobrze wyglądać i być rozpoznawalnym
na ulicy. Dziś, gdy wychodzę z hotelu i widzę tłum ludzi
ustawiających się w kolejce po autografy, mówię sobie po cichu:
„O, Jezu, tylko nie to”. Doskonale jednak wiem, że gdybym
opuszczał ten sam hotel i zobaczył, że na ulicy nie ma ani jednej
osoby z notesem i długopisem, pomyślałbym: „Co jest, do
cholery?”. W tym samym czasie część mnie chce więc być
podziwiana, a druga pragnie wyłącznie świętego spokoju.
Traktuje pan tę ambiwalencję jako
nieodłączony element swojego zawodu?
Jako aktorzy
wszyscy cierpimy na rozdwojenie jaźni. W końcu mamy swoje prywatne
„ja”, ale także wizerunek publiczny, który w dobie internetu
coraz bardziej wymyka nam się spod kontroli. Podam ci prosty
przykład. Choć nie mam i nigdy nie miałem konta na Facebooku,
wiem, że są tam osoby, które się pode mnie podszywają. To
paranoja, ale co mogę z tym zrobić? Odpowiednim lekarstwem na takie
sytuacje może być tylko dystans do własnej osoby.
(...)
Tej z pewnością nie zabrakłoby panu na planie „Bękartów wojny” Quentina Tarantino. Choć wydawał się pan wymarzonym kandydatem do zagrania w tym filmie, pańskiego nazwiska próżno szukać jednak w jego obsadzie.
W „Iron Sky”
po raz kolejny pojawia się pan na ekranie w hitlerowskim mundurze.
Co sprawia, że ponad 60 lat po zakończeniu II wojny światowej
widzowie wciąż chcą oglądać filmy o nazistach?
Ludzie fascynują się nazistami, bo popełnione przez nich zło
wciąż pozostaje niewytłumaczalne. Wywołuje ono grozę, którą –
moim zdaniem – można okiełznać wyłącznie śmiechem. Właśnie
dlatego wcielam się w role nazistów wyłącznie w czarnych
komediach. W 1989 roku wystąpiłem na przykład w „100 dniach
Adolfa Hitlera” wyreżyserowanych przez zmarłego niedawno,
skandalizującego Christopha Schlingensiefa. W tamtym filmie
skupiliśmy się na ostatnich dniach z życia furhera, a więc w
szalony, zabawny sposób przedstawiliśmy historię, którą wiele
lat później na poważnie opowiedział Oliver Hirschbiegel w
„Upadku”. Oczywiście podziwiam rolę jaką wykreował w tamtym
filmie Bruno Ganz, ale sam w życiu nie mógłbym zagrać czegoś
podobnego.
W rolę nazisty
wcielił się pan również w jednym z najbardziej nietypowych
projektów w pańskiej karierze. Mam na myśli wyreżyserowany przez
Roba Zombiego fałszywy zwiastun do filmu „Ilsa, Werewolf Women of
the S.S”, który wszedł w skład projektu „Grindhouse”.
Bardzo żałuję, że z tego pomysłu nie powstał nigdy
pełnometrażowy film. Częściowo powetuję sobie jednak tę stratę
udziałem w nowym filmie Zombiego- „Lords of Salem”. Będzie to
tylko mały epizod, ale nie mam z tym problemu. Wolę grywać ogony w
dziwnych filmach niż główne w nudnawych superprodukcjach. Nie dbam
o to, że gdybym przyjął inną strategię dostawałbym pewnie
więcej pieniędzy. W aktorstwie zawsze liczyła się dla mnie przede
wszystkim frajda.
Tej z pewnością nie zabrakłoby panu na planie „Bękartów wojny” Quentina Tarantino. Choć wydawał się pan wymarzonym kandydatem do zagrania w tym filmie, pańskiego nazwiska próżno szukać jednak w jego obsadzie.
Przyznam, że sam byłem tym zaskoczony. Moje rozczarowanie było tym
większe, że zetknąłem się już z Tarantino i jego
współpracownikami przy okazji „Grindhouse”, gdzie zresztą
zagrałem przecież wspomnianego nazistę. Nie jestem jednak jednym z
tych aktorów, którzy błagają reżyserów o role. Mogę powiedzieć
komuś, że lubię jego filmy, ale nigdy nie dodaję potem: „a może
byś obsadził mnie w jednym z nich?”. W każdym razie, ze mną czy
beze mnie, „Bękarty wojny” okazały się naprawdę znakomite.
Wystąpił pan
za to w „Melancholii”, a jako członek filmowej ekipy był pan
uczestnikiem feralnej konferencji, na której Lars von Trier wygłosił
żart o nazistach, za który został wyrzucony z festiwalu w Cannes.
Jak ocenia pan tę sytuację?
Lars został po prostu niezrozumiany. Opowiedział o tym, że – ze
względu na pochodzenie dużej części swojej rodziny – uważał
się za Niemca. A potem wykpił stereotyp, zgodnie z którym wiele
osób wciąż obwinia współczesnych Niemców za zbrodnie poczynione
przez nazistów. Oczywiście, Lars, jak to ma w zwyczaju, najpierw
mówi a potem myśli, ale cała ta afera została zdecydowanie zbyt
wyolbrzymiona. Od początku wiedziałem jednak, że tak będzie.
Kiedy tylko wyszliśmy z konferencji prasowej powiedziałem Larsowi,
że już widzę te prasowe nagłówki w stylu „Von Trier przyznaje:
jestem nazistą”. Nazajutrz okazało się, że miałem rację.
Ludzie zaczepiali mnie na ulicach i zadawali pytania w stylu „jak
to jest pracować dla nazisty?”. Nieodmienne odpowiadałem, że to
bardzo przyjemne. Mogłem tak robić, bo poznałem Larsa bardzo
dobrze i ręczę za to, że nie ma w sobie nic z nazisty. W moim
przekonaniu cała ta historia mimochodem sprowokowała jednak coś
znacznie ważniejszego niż dywagacje nad poglądami von Triera. Tuż
po konferencji momentalnie odwołano nam wszystkie oficjalne
spotkania i bankiety a znakomity film jakim jest „Melancholia” w
praktyce stracił szansę na Złotą Palmę. To wszystko wiele mówi
o tym jak bardzo bezwzględny potrafi być przemysł filmowy.
Choć dziś ma
pan na koncie role u najważniejszych światowych reżyserów,
aktorem został pan właściwie przez przypadek.
Wszystko zaczęło się wtedy, gdy jako młody chłopak wyjechałem
do Anglii, żeby podszlifować język. Po pewnym czasie ktoś
powiedział mi, że jego znajomi kręcą właśnie film i spytał,
czy nie byłbym zainteresowany udziałem. Długo się opierałem, bo
niespecjalnie chciało mi się na to tracić czas. W końcu jednak
uległem, spodobałem się a jedna z gazet określiła mnie jako
„młody talent”. Chyba w to po prostu uwierzyłem, bo zacząłem
przyjmować kolejne propozycje. Jednocześnie jednak nie czułem
jakiejkolwiek potrzeby, żeby pójść do szkoły aktorskiej.
Wszystkiego uczyłem się sam poprzez podpatywanie na planie bardziej
doświadczonych kolegów. W ten sposób poznałem bardzo wiele stylów
aktorstwa i na styku między nimi stopniowo dopracowywałem swój
własny. Przy okazji muszę też zaznaczyć, że na początku kariery
bardzo pomogło mi nawiązanie współpracy z kilkoma bardzo dobrymi
reżyserami. Jako młody aktor wystąpiłem na przykład u Paula
Morriseya i twojego rodaka- Waleriana Borowczyka.
Z Borowczykiem
pracował pan nawet dwukrotnie, przy filmach „Lulu” i „Krew
doktora Jekylla”.
Do dziś wspominam oba te występy jako niezwykłe doświadczenie.
Borowczyk miał wspaniałe wyczucie estetyki. Kiedy u niego grałem,
miałem wrażenie, że bardziej niż to jak spiszę się w danej
scenie interesuje go, czy będę w stanie dobrze wkomponować się w
mistrzowsko zaplanowany kadr. U żadnego innego reżysera nie
spotkałem się później z taką precyzją.
(...) Ma pan na swoim
koncie bardzo wiele różnorodnych ról. Czy byłby pan w stanie
wybrać jedną z nich, która okazałaby się najbardziej
ekscentryczna?
Zawsze szczególnie lubiłem wcielać się w wampiry. Niby nie
istnieją w rzeczywistości, ale – ze względu na niepohamowaną
chęć zaspokajania swoich pragnień – w pewnym sensie przypominają
każdego z nas. Zwłaszcza mojego prawnika. No, dobrze... Jestem już
zmęczony. Masz czas na ostatnie pytanie.
Zaskoczę pana,
bo przed chwilą właśnie je zadałem.
Tak? Wobec tego porozmawiajmy o tobie, Piotrze... Masz 23 lata,
prawda?
Skąd pan wie?
Widzisz? Wiem o tobie wszystko, ale nic więcej nie zdradzę, bo
każdy w życiu musi radzić sobie sam. Zapamiętaj to dobrze, bo na
tym skończymy. Fajnie się rozmawiało, ale teraz chętnie dałbym
już spokój z tymi wszystkimi wywiadami i wrócił na swoje ranczo.
Całość wywiadu jest dostępna na łamach Portalufilmowego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz