sobota, 28 kwietnia 2012

Hitlera zagram wyłącznie w komedii- wywiad z Udo Kierem


Może i "Iron Sky" to kiepski film, ale jego premiera umożliwiła mi przynajmniej przeprowadzenie wywiadu z Udo Kierem, etatowym odtwórcą ról nazistów i wampirów, artystą kina śmieciowego a także stałym współpracownikiem von Triera i Fassbindera. Kier prześwidrował mnie niebieskimi oczyma, tajemniczo się uśmiechnął i lekko złowieszczym tonem rozpoczął długą gawędę o swoim stosunku do sławy, żalu do Quentina Tarantino i wdzięczności wobec Waleriana Borowczyka.


Piotr Czerkawski: Jest pan chyba jedynym aktorem, który z taką regularnością przeplata w swojej karierze występy w arcydziełach kina autorskiego i filmach klasy B. Jak pan to robi?

Udo Kier: Po prostu jestem cholernym szczęściarzem, który otrzymuje mnóstwo ciekawych propozycji. Ostatnio pracowałem z tak różnymi reżyserami jak Lars Von Trier i Guy Maddin. Oprócz tego, niemal jednocześnie wcielałem się w Belę Bartoka, papieża Innocentego VIII i członka zakonu templariuszy. Jak sam widzisz, byłbym głupi gdybym odrzucił którąkolwiek z tych propozycji.

Czy potrafi pan określić cechy, które powinien mieć w sobie konkretny scenariusz, żeby mógł wydać się panu interesujący?

Ostatnio coraz trudniej przychodzi mi się czymś zachwycić. Od pewnego czasu mam w Stanach Zjednoczonych własne ranczo, hoduję zwierzęta i naprawdę nie chce mi się stamtąd ruszać. Nie chodzi nawet o samą pracę na planie, bo aktorstwo wciąż sprawia mi przyjemność. Prawdziwa katorga zaczyna się w okresie promocji filmu, gdy kontrakt zobowiązuje mnie do udziału w konferencjach prasowych i bankietach. Nie lubię tych wszystkich tłumów, wrzasków i głośnej muzyki. Jestem już na to zwyczajnie za stary. Dlatego właśnie, gdy decyduję się na udział w jakimś filmie, muszę mieć pewność, że będzie naprawdę oryginalny. Zwracam też dużą uwagę na różnorodność moich ról. Ostatnio wystąpiłem w kilku większych produkcjach, więc z radością zgodziłem się na udział w kameralnym, surrealistycznym filmie Guya Maddina. Dodatkowym argumentem za przyjęciem tej propozycji była możliwość spotkania z Isabellą Rossellini, którą podziwiam od czasu „Blue Velvet”

O mechanizmach rządzących przemysłem filmowym wypowiada się pan z nieukrywaną ironią. Czy to znaczy, że nie pociąga pana sława?

To nie takie proste. Oczywiście, zachowuję się już zupełnie inaczej niż w młodości, gdy liczyło się dla mnie przede wszystkim to, żeby zarabiać dużo pieniędzy, dobrze wyglądać i być rozpoznawalnym na ulicy. Dziś, gdy wychodzę z hotelu i widzę tłum ludzi ustawiających się w kolejce po autografy, mówię sobie po cichu: „O, Jezu, tylko nie to”. Doskonale jednak wiem, że gdybym opuszczał ten sam hotel i zobaczył, że na ulicy nie ma ani jednej osoby z notesem i długopisem, pomyślałbym: „Co jest, do cholery?”. W tym samym czasie część mnie chce więc być podziwiana, a druga pragnie wyłącznie świętego spokoju.

Traktuje pan tę ambiwalencję jako nieodłączony element swojego zawodu?

Jako aktorzy wszyscy cierpimy na rozdwojenie jaźni. W końcu mamy swoje prywatne „ja”, ale także wizerunek publiczny, który w dobie internetu coraz bardziej wymyka nam się spod kontroli. Podam ci prosty przykład. Choć nie mam i nigdy nie miałem konta na Facebooku, wiem, że są tam osoby, które się pode mnie podszywają. To paranoja, ale co mogę z tym zrobić? Odpowiednim lekarstwem na takie sytuacje może być tylko dystans do własnej osoby.

(...) 

W „Iron Sky” po raz kolejny pojawia się pan na ekranie w hitlerowskim mundurze. Co sprawia, że ponad 60 lat po zakończeniu II wojny światowej widzowie wciąż chcą oglądać filmy o nazistach?

Ludzie fascynują się nazistami, bo popełnione przez nich zło wciąż pozostaje niewytłumaczalne. Wywołuje ono grozę, którą – moim zdaniem – można okiełznać wyłącznie śmiechem. Właśnie dlatego wcielam się w role nazistów wyłącznie w czarnych komediach. W 1989 roku wystąpiłem na przykład w „100 dniach Adolfa Hitlera” wyreżyserowanych przez zmarłego niedawno, skandalizującego Christopha Schlingensiefa. W tamtym filmie skupiliśmy się na ostatnich dniach z życia furhera, a więc w szalony, zabawny sposób przedstawiliśmy historię, którą wiele lat później na poważnie opowiedział Oliver Hirschbiegel w „Upadku”. Oczywiście podziwiam rolę jaką wykreował w tamtym filmie Bruno Ganz, ale sam w życiu nie mógłbym zagrać czegoś podobnego.

W rolę nazisty wcielił się pan również w jednym z najbardziej nietypowych projektów w pańskiej karierze. Mam na myśli wyreżyserowany przez Roba Zombiego fałszywy zwiastun do filmu „Ilsa, Werewolf Women of the S.S”, który wszedł w skład projektu „Grindhouse”.

Bardzo żałuję, że z tego pomysłu nie powstał nigdy pełnometrażowy film. Częściowo powetuję sobie jednak tę stratę udziałem w nowym filmie Zombiego- „Lords of Salem”. Będzie to tylko mały epizod, ale nie mam z tym problemu. Wolę grywać ogony w dziwnych filmach niż główne w nudnawych superprodukcjach. Nie dbam o to, że gdybym przyjął inną strategię dostawałbym pewnie więcej pieniędzy. W aktorstwie zawsze liczyła się dla mnie przede wszystkim frajda.

Tej z pewnością nie zabrakłoby panu na planie „Bękartów wojny” Quentina Tarantino. Choć wydawał się pan wymarzonym kandydatem do zagrania w tym filmie, pańskiego nazwiska próżno szukać jednak w jego obsadzie.

Przyznam, że sam byłem tym zaskoczony. Moje rozczarowanie było tym większe, że zetknąłem się już z Tarantino i jego współpracownikami przy okazji „Grindhouse”, gdzie zresztą zagrałem przecież wspomnianego nazistę. Nie jestem jednak jednym z tych aktorów, którzy błagają reżyserów o role. Mogę powiedzieć komuś, że lubię jego filmy, ale nigdy nie dodaję potem: „a może byś obsadził mnie w jednym z nich?”. W każdym razie, ze mną czy beze mnie, „Bękarty wojny” okazały się naprawdę znakomite.

Wystąpił pan za to w „Melancholii”, a jako członek filmowej ekipy był pan uczestnikiem feralnej konferencji, na której Lars von Trier wygłosił żart o nazistach, za który został wyrzucony z festiwalu w Cannes. Jak ocenia pan tę sytuację?

Lars został po prostu niezrozumiany. Opowiedział o tym, że – ze względu na pochodzenie dużej części swojej rodziny – uważał się za Niemca. A potem wykpił stereotyp, zgodnie z którym wiele osób wciąż obwinia współczesnych Niemców za zbrodnie poczynione przez nazistów. Oczywiście, Lars, jak to ma w zwyczaju, najpierw mówi a potem myśli, ale cała ta afera została zdecydowanie zbyt wyolbrzymiona. Od początku wiedziałem jednak, że tak będzie. Kiedy tylko wyszliśmy z konferencji prasowej powiedziałem Larsowi, że już widzę te prasowe nagłówki w stylu „Von Trier przyznaje: jestem nazistą”. Nazajutrz okazało się, że miałem rację. Ludzie zaczepiali mnie na ulicach i zadawali pytania w stylu „jak to jest pracować dla nazisty?”. Nieodmienne odpowiadałem, że to bardzo przyjemne. Mogłem tak robić, bo poznałem Larsa bardzo dobrze i ręczę za to, że nie ma w sobie nic z nazisty. W moim przekonaniu cała ta historia mimochodem sprowokowała jednak coś znacznie ważniejszego niż dywagacje nad poglądami von Triera. Tuż po konferencji momentalnie odwołano nam wszystkie oficjalne spotkania i bankiety a znakomity film jakim jest „Melancholia” w praktyce stracił szansę na Złotą Palmę. To wszystko wiele mówi o tym jak bardzo bezwzględny potrafi być przemysł filmowy.

Choć dziś ma pan na koncie role u najważniejszych światowych reżyserów, aktorem został pan właściwie przez przypadek.

Wszystko zaczęło się wtedy, gdy jako młody chłopak wyjechałem do Anglii, żeby podszlifować język. Po pewnym czasie ktoś powiedział mi, że jego znajomi kręcą właśnie film i spytał, czy nie byłbym zainteresowany udziałem. Długo się opierałem, bo niespecjalnie chciało mi się na to tracić czas. W końcu jednak uległem, spodobałem się a jedna z gazet określiła mnie jako „młody talent”. Chyba w to po prostu uwierzyłem, bo zacząłem przyjmować kolejne propozycje. Jednocześnie jednak nie czułem jakiejkolwiek potrzeby, żeby pójść do szkoły aktorskiej. Wszystkiego uczyłem się sam poprzez podpatywanie na planie bardziej doświadczonych kolegów. W ten sposób poznałem bardzo wiele stylów aktorstwa i na styku między nimi stopniowo dopracowywałem swój własny. Przy okazji muszę też zaznaczyć, że na początku kariery bardzo pomogło mi nawiązanie współpracy z kilkoma bardzo dobrymi reżyserami. Jako młody aktor wystąpiłem na przykład u Paula Morriseya i twojego rodaka- Waleriana Borowczyka.

Z Borowczykiem pracował pan nawet dwukrotnie, przy filmach „Lulu” i „Krew doktora Jekylla”.

Do dziś wspominam oba te występy jako niezwykłe doświadczenie. Borowczyk miał wspaniałe wyczucie estetyki. Kiedy u niego grałem, miałem wrażenie, że bardziej niż to jak spiszę się w danej scenie interesuje go, czy będę w stanie dobrze wkomponować się w mistrzowsko zaplanowany kadr. U żadnego innego reżysera nie spotkałem się później z taką precyzją.

(...) Ma pan na swoim koncie bardzo wiele różnorodnych ról. Czy byłby pan w stanie wybrać jedną z nich, która okazałaby się najbardziej ekscentryczna?

Zawsze szczególnie lubiłem wcielać się w wampiry. Niby nie istnieją w rzeczywistości, ale – ze względu na niepohamowaną chęć zaspokajania swoich pragnień – w pewnym sensie przypominają każdego z nas. Zwłaszcza mojego prawnika. No, dobrze... Jestem już zmęczony. Masz czas na ostatnie pytanie.

Zaskoczę pana, bo przed chwilą właśnie je zadałem.

Tak? Wobec tego porozmawiajmy o tobie, Piotrze... Masz 23 lata, prawda?

Skąd pan wie?

Widzisz? Wiem o tobie wszystko, ale nic więcej nie zdradzę, bo każdy w życiu musi radzić sobie sam. Zapamiętaj to dobrze, bo na tym skończymy. Fajnie się rozmawiało, ale teraz chętnie dałbym już spokój z tymi wszystkimi wywiadami i wrócił na swoje ranczo.

Całość wywiadu jest dostępna na łamach Portalufilmowego


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz