niedziela, 1 kwietnia 2012

Mnóstwo małych kroczków - wywiad z Method Manem


Jako człowiek, który uznaje poczucie humoru za sprawę zbyt poważną, żeby poświęcać jej wyłącznie jeden dzień w roku, nie cenię Prima Aprilis. Poniższy wywiad z Method Manem przeprowadzony przeze mnie wraz z Marcinem Sobczakiem i opublikowany dziś na T-Mobile Music powstał zupełnie na serio. Nie znaczy to jednak, że brakuje mu barwnych momentów. Słynny amerykański raper zamiast o muzyce woli rozmawiać o  aktorstwie i związku zamiłowania do marihuany z trzeźwym podejściem do własnej pracy.

 Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Niektórzy twierdzą, że twój artystyczny pseudonim wziął się od filmu kung-fu zatytułowanego właśnie "Method Man". To prawda?

Method Man: O nie, nic z tych rzeczy! To często powtarzana plotka, która nie ma nic wspólnego z prawdą. Ten film kung- fu pierwotnie miał inny angielski tytuł i jestem przekonany, że zmieniono go dopiero po sukcesie Wu-Tang Clanu. Serio. Takie rzeczy często zdarzały się na początku naszej kariery. Byłem wtedy wk**wiony, bo ludzie ewidentnie korzystali z naszej sławy, a ja nie miałem z tego ani centa. Natomiast moja ksywa wiąże się z tym, że method w slangu odnosi się do sposobu palenia trawy, który musisz sobie obmyślić, żeby nie przyłapała cię na tym policja. Kiedyś na jakiejś imprezie, w trakcie której paliliśmy, powiedziałem kumplom: "Patrzcie, jestem Method Man!" - i tak już zostało. Potem ugruntowała to wszystko moja piosenka pod tytułem "Method Man", która stała się hitem. Nawiasem mówiąc, nie wiem czy wiecie, ale niektóre jej bity są zainspirowane melodią "Come Together" Beatlesów. Naprawdę uwielbiam tę piosenkę!

Beatlesi nie tylko podbijali listy przebojów, ale z sukcesem zagrali też w kilku filmach. Dziś na ekranach coraz częściej pojawiają się raperzy. Myślisz, że to dobra tendencja?

Lubię oglądać filmy z raperami. Myślę jednak, że wielu reżyserów nie wymaga od nich wszystkiego, co mogliby pokazać na ekranie. Oni po prostu nie wierzą, że raper może stać się autentycznie dobrym aktorem. Traktują go jak gościa, który po prostu pokaże się na ekranie i w ten sposób zapewni filmowi trochę dodatkowej publiczności. A przecież Will Smith jest naprawdę świetnym aktorem. Tak samo jak Mos Def czy LL Cool J. Nie ma takiej rzeczy, której ci kolesie nie potrafiliby zrobić przed kamerą!

Jak ty sam widzisz się na ich tle?

Na pewno nie śmiałbym porównywać się aktorsko z takimi gigantami jak Will Smith czy Mos Def. Ciągle buduję swoją pozycję w branży i w tej chwili jestem raczej na poziomie Snoop Dogga. Jego przypadek w ogóle jest ciekawy. Uwielbiam sposób w jaki gra w "Baby Boy", ale taki "Starsky & Hutch" był już zupełną porażką. Po co w ogóle ktoś go tam obsadził? Ludzie, którzy podjęli tę decyzję nie zrozumieli jednej rzeczy. Snoop jest świetnym artystą, który ma świadomość własnej osobowości. Jeśli włączysz kamerę i pozwolisz mu być po prostu sobą, będzie niezastąpiony. Natomiast kiedy każesz mu wcielać się w kogoś, z kim nie ma nic wspólnego, wychodzi z tego klapa. To czego potrzebuje teraz Snoop to trochę szczęścia i odpowiedni dobór ról, który pozwoli mu zajść  w branży filmowej tak wysoko jak by chciał. Myślę, że pod tym względem moja sytuacja jest dosyć podobna. Kolesie tacy jak my muszą najpierw zrobić mnóstwo małych kroczków, żeby potem mogli wreszcie przejść do tych milowych.

(...) Sprawiasz wrażenie faceta, który nigdy nie zapomina o skupieniu i bardzo poważnie podchodzi do swojej pracy. W jaki sposób łączy się to z twoim wizerunkiem luzaka, który nigdy nie rozstaje się ze skrętem?

Powiem tak: czy wpadlibyście na pomysł, żeby zapalić trawę przed przeprowadzeniem wywiadu? Pewnie nie, bo nie moglibyście się potem skoncentrować, prawda? Ze mną jest tak samo. Kiedy wiem, że będę pracować, nie ma mowy o gandzi. Jestem jednak pewien, że choćbym powtórzył to jeszcze milion razy, w świadomości wielu ludzi zawsze będę funkcjonował ze skrętem w dłoni. Nie przeczę, że jest w tym też trochę mojej winy. Kiedy osiągnąłem pierwsze sukcesy jako muzyk, paliłem bardzo dużo. Mówiłem o tym także w swoich tekstach, bo po prostu sprawiało mi to k**ewską przyjemność! Ale nigdy nie chciałem dojść do momentu, w którym ludzie spotykając mnie, zawsze mieliby podejrzenie, że jestem na haju. Byłem świadkiem sytuacji, gdy marihuana przejmowała kontrolę nad życiem niejednego artysty. Sam nie chcę mieć nic wspólnego z takim wizerunkiem. Wolę, żeby ludzie widzieli we mnie podejmującego wyzwania profesjonalistę. Jeśli to się udaje, wszystko jest w porządku. To, co robię w życiu prywatnym jest natomiast moją sprawą i nie czuję potrzeby, żeby komukolwiek się z tego spowiadać. Jestem dorosłym człowiekiem i od czasu do czasu chętnie zapalę sobie blanta. Kiedy jednak w ten czy inny sposób pracuję, jestem trzeźwy. No, dobrze, przynajmniej zazwyczaj…

(...)
Czy jako aktor, który wciąż pragnie uczyć się nowych umiejętności, masz w tym fachu swojego mistrza?
Odpowiedź może być tylko jedna: Gary Oldman, stary! To mój człowiek. Wprawdzie nigdy nie poznaliśmy się osobiście, ale chętnie kiedyś go spotkam i powiem mu, jaki jest wspaniały.

Całość wywiadu została opublikowana w portalu: T-Mobile Music

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz