Od kilku dni możemy w polskich kinach oglądać "Arirang", a więc najnowszy film Kim Ki- Duka. Z tej okazji słynny koreański śpiewająco opowiada mi i Bartoszowi Czartoryskiemu o tym jak działa na niego kamera, dlaczego woli teraźniejszość od przeszłości oraz co czuje podczas wykonywania tytułowej pieśni ze swojego najnowszego filmu.
(...) Bartosz Czartoryski, Piotr Czerkawski: W „Arirang” pojawia się kilka różnych wcieleń Kim Ki- Duka. Występuje pan na ekranie, projektuje na ścianie własny cień, a także spogląda na nas z dawnych fotografii. Który z tych wizerunków wydaje się panu najbardziej prawdziwy?
Kim Ki- Duk: Aby odpowiedzieć na to pytanie w „Arirang” musiałem dokonać podsumowania własnej twórczości, wybrać się na wycieczkę w przeszłość. Gdy myślałem o samym sobie sprzed lat i wydarzeniach, w których brałem udział, miałem wrażenie, że nigdy się nie zdarzyły. Doszedłem wtedy do wniosku, że prawdziwy „ja” to zawsze ten, który funkcjonuje w teraźniejszości, teraz na przykład rozmawia z panami. Moje poprzednie wcielenia stanowią dla mnie wyłącznie zagadkowe sny.
Pańska wypowiedź idealnie wpisuje się w tematykę filmu, który stanowi interesującą próbę określenia granicy między dokumentem a fikcją, rzeczywistością a jej zręczną kreacją.
Cieszę się, że na ekranie widać tę niejednoznaczność. Już od debiutanckiego „Krokodyla” staram się bacznie obserwować życie i ukazywać na ekranie całe towarzyszące mu skomplikowanie. W „Arirang” cały czas próbuję odpowiedzieć na najważniejsze pytanie dla każdego filmowca: „co to jest prawda?”. Ta sytuacja wprawiła mnie w zakłopotanie. Myślę, że w pierwszych scenach byłem po prostu sobą, ale potem obecność kamery zrobiła swoje i zacząłem grać. W jednej ze scen płaczę przed kamerą. A może tylko udaję? Sam już nie wiem. Jestem pewien tylko jednego. Nieważne, czy mój film zostanie sklasyfikowany jako dokument, fabuła, czy science- fiction. Liczy się to, że w takiej czy innej formie wyraża odczuwane przeze mnie autentyczne emocje.
Kluczem do zrozumienia tajemnicy pańskiego filmu wydaje nam się tytuł odwołujący się do słynnej koreańskiej pieśni. Wykonywane przez pana „Arirang” bywa na przemian rozpaczliwe, pełne gniewu i pasji. Jakie odczucia wywołuje w panu ta pieśń z dzisiejszej perspektywy?
„Arirang” za każdym razem wywoływał we mnie całą gamę uczuć. Bardzo pomógł mi, gdy znajdowałem się w kryzysie, bo zawsze uważałem śpiew za doskonałą formę terapii. Dziś ta pieśń kojarzy mi się z poczuciem samorealizacji, a jeszcze bardziej z pewnego rodzaju oświeceniem. Gdy jej słucham, mam poczucie, że trzeba przyjmować ludzi takimi jakimi są. Podróżowanie po festiwalach i odwiedzanie takich miejsc jak Wrocław pozwala mi spojrzeć na pewne rzeczy z zupełnie nowej perspektywy. Choć trudno dostrzec to wprost, „Arirang” wydaje mi się filmem o akceptacji drugiego człowieka.
Kim Ki- Duk: Aby odpowiedzieć na to pytanie w „Arirang” musiałem dokonać podsumowania własnej twórczości, wybrać się na wycieczkę w przeszłość. Gdy myślałem o samym sobie sprzed lat i wydarzeniach, w których brałem udział, miałem wrażenie, że nigdy się nie zdarzyły. Doszedłem wtedy do wniosku, że prawdziwy „ja” to zawsze ten, który funkcjonuje w teraźniejszości, teraz na przykład rozmawia z panami. Moje poprzednie wcielenia stanowią dla mnie wyłącznie zagadkowe sny.
Pańska wypowiedź idealnie wpisuje się w tematykę filmu, który stanowi interesującą próbę określenia granicy między dokumentem a fikcją, rzeczywistością a jej zręczną kreacją.
Cieszę się, że na ekranie widać tę niejednoznaczność. Już od debiutanckiego „Krokodyla” staram się bacznie obserwować życie i ukazywać na ekranie całe towarzyszące mu skomplikowanie. W „Arirang” cały czas próbuję odpowiedzieć na najważniejsze pytanie dla każdego filmowca: „co to jest prawda?”. Ta sytuacja wprawiła mnie w zakłopotanie. Myślę, że w pierwszych scenach byłem po prostu sobą, ale potem obecność kamery zrobiła swoje i zacząłem grać. W jednej ze scen płaczę przed kamerą. A może tylko udaję? Sam już nie wiem. Jestem pewien tylko jednego. Nieważne, czy mój film zostanie sklasyfikowany jako dokument, fabuła, czy science- fiction. Liczy się to, że w takiej czy innej formie wyraża odczuwane przeze mnie autentyczne emocje.
Kluczem do zrozumienia tajemnicy pańskiego filmu wydaje nam się tytuł odwołujący się do słynnej koreańskiej pieśni. Wykonywane przez pana „Arirang” bywa na przemian rozpaczliwe, pełne gniewu i pasji. Jakie odczucia wywołuje w panu ta pieśń z dzisiejszej perspektywy?
„Arirang” za każdym razem wywoływał we mnie całą gamę uczuć. Bardzo pomógł mi, gdy znajdowałem się w kryzysie, bo zawsze uważałem śpiew za doskonałą formę terapii. Dziś ta pieśń kojarzy mi się z poczuciem samorealizacji, a jeszcze bardziej z pewnego rodzaju oświeceniem. Gdy jej słucham, mam poczucie, że trzeba przyjmować ludzi takimi jakimi są. Podróżowanie po festiwalach i odwiedzanie takich miejsc jak Wrocław pozwala mi spojrzeć na pewne rzeczy z zupełnie nowej perspektywy. Choć trudno dostrzec to wprost, „Arirang” wydaje mi się filmem o akceptacji drugiego człowieka.
Cały wywiad ukazał się w kwietniowym numerze miesięcznika KINO.
Na deser Kim Ki- Duk, który w temacie "Arirang" przechodzi od teorii do praktyki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz