Oto jest! Wywiad z Toddem Solondzem, w którym rozmawiamy o perwersji napędzającej "Czarnego konia", pozytywnej energii "Oburzonych" oraz... bzdurności polskiego prawa aborcyjnego.
(...)
Piotr Czerkawski: Wiele osób porównuje twoje kino do twórczości Woody’ego Allena. Może jednak znacznie większe pokrewieństwo wrażliwości, światopoglądu i poczucia humoru można dostrzec u ciebie z książkami Philipa Rotha?
Todd Solondz: Książki Rotha stanowią kronikę świata dorastania mojego ojca. Obaj chodzili zresztą do tego samego liceum. Powiem więcej. Pamiętam, że na stronie 298 amerykańskiego wydania książki „Wyszłam za komunistę” Roth wspomina nazwisko Solondzów i opisuje zakład, w którym przez lata pracował mój dziadek. To wszystko na pewno mnie ukształtowało, ale dotyczy jednak zupełnie innych czasów i opisuje odmienną rzeczywistość. Śmiało mogę więc powiedzieć, że moi bohaterowie są kimś w rodzaju dzieci lub wnuków postaci z książek Rotha.
(...)
Twoje kino napewno można traktować jako odtrutkę na stereotypowo rozumiane „amerykańskie kino niezależne”. Filmy w stylu „Juno” płaszczykiem nowatorstwa przemycają tak naprawdę klasyczne historie promujące konserwatywny punkt widzenia.
Absolutnie nie rozumiem tego typu kina. W tych wszystkich filmach o młodych matkach przesłanie sprowadza się do sugestii „zatrzymaj dziecko”. Tymczasem ja zawsze krzyczę wtedy: „Nie, dlaczego!”. Pamiętasz „Marię, łaski pełną” Joshui Marstona? Mamy tam ciężarną Kolumbijkę zupełnie pozbawioną pieniędzy, przyjaciół i perspektyw. Jej warunki życiowe nie mają szans na poprawę. No, ale reżyser i tak powtarza „zatrzymaj dziecko”. W takich warunkach? Przecież nie ma w tym żadnej logiki. Swoją drogą, jak wygląda właściwie prawo aborcyjne w Polsce?
Jest niemal najbardziej restrykcyjne w Europie. Można jej dokonywać tylko w trzech przypadkach: gwałtu, zagrożenia życia…
I pecha na imprezie? Co za dziwny tok myślenia. Być może dzięki tym przepisom rząd chce po prostu zwiększyć przyrost naturalny? Z tego co wiem, kiepsko to jednak wychodzi.
Ciekaw jestem, co spotkałoby Johna Watersa gdyby powtórzył u nas swoje słynne zdanie, że chciałby zostać kobietą tylko po to, żeby dokonać aborcji.
Boję się o tym pomyśleć. Dobrze jednak, że przywołujesz właśnie Watersa, bo moim zdaniem to jeden z tych amerykańskich reżyserów, którzy są wierni własnym poglądom, niczego nie udają i mają poczucie absolutnej twórczej wolności. Waters jest zresztą czarującym facetem, zawsze był dla mnie bardzo pomocny i odnosił się do moich filmów z życzliwością. Uwielbiam go, ale różni nas jedna rzecz. John nie znosi „Dźwięków muzyki”, które dla mnie zawsze były bardzo inspirujące.
Waters od kilku lat nie nakręcił już żadnego filmu. Również ty twierdzisz, że z każdym kolejnym projektem masz coraz większe problemy ze zdobyciem funduszy. Obaj jesteście jednak w tej komfortowej sytuacji, że już dawno wyrobiliście sobie własną, niepodważalną markę. Ciekaw jestem, czy we współczesnym amerykańskim kinie istnieją w ogółe jakieś godne uwagi indywidualności?
Pamiętam, że duże wrażenie zrobił na mnie ostatnio film „Greenberg” Noaha Baumbacha. Lubię też całą twórczość Todda Haynesa i Terry’ego Zwigoffa. „Ghost World” w reżyserii tego ostatniego był dla mnie majstersztykiem. W amerykańskim kinie zawsze będą istnieli utalentowani i wartościowi twórcy. W obecnych warunkach mogą być tylko coraz trudniejsi do odnalezienia. Dzięki temu takie poszukiwania mogą jednak przynieść znacznie więcej satysfakcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz