środa, 2 listopada 2011

Lenartowicz- twórca osobny: tekst o "Czerwonym i złotym"


28 października minęła pierwsza rocznica śmierci Stanisława Lenartowicza. Jedną z inicjatyw upamiętniających postać wrocławskiego reżysera jest książka "Lenartowicz- twórca osobny" powstała pod redakcją Andrzeja Dębskiego i Rafała Bubnickiego. Miałem przyjemność zaangażować się w tę publikację jako autor rozdziału poświęconego mojemu ulubionemu filmowi Lenartowicza- "Czerwone i złote". Zapraszam do lektury!
  
Jeśli nazwisko Stanisława Lenartowicza cokolwiek jeszcze nam dziś mówi, z reguły prowokuje ten sam ciąg skojarzeń. Zwykli widzowie wciąż czasem zaśmiewają się na wspomnienie przygód bohatera Giuseppe w Warszawie. Na uniwersyteckich kampusach filmoznawcy zwracają uwagę na debiutancki Zimowy zmierzch. Na tym tle Czerwone i złote wydaje się nieco zapomniane. Trudno się z tym pogodzić. Tym bardziej, że z rangi filmu doskonale zdawał sobie sprawę sam reżyser. W wywiadzie dla „Dziennika” uznał go przecież za najważniejsze osiągnięcie w całej swej twórczości.

Opowieść o starości i przemijaniu świetnie oparła się upływowi czasu. Dzięki nagrodzie na festiwalu w Valladolid pozostaje także jedynym pełnometrażowym filmem reżysera docenionym za granicą. Nie ma w tym nic dziwnego. W skąpanym w jesiennym słońcu Czerwonym i złotym Lenartowicz porusza problematykę uniwersalną. Swoją fabułę poświęca życiu mieszkańców małego wielkopolskiego miasteczka. Szczególnie interesuje go sędziwa Barbara Kaczmarkowa. To kobieta silna, dobra, lecz także coraz bardziej zgorzkniała. Wszystkiemu winna jest samotność dręcząca bohaterkę od czasu, gdy ukochany Ignac nie wrócił do niej po bitwie pod Verdun. W kilkadziesiąt lat po tych wydarzeniach u progu domu Barbary pojawia się jednak mężczyzna podający się za zaginionego męża. Niespodziewane spotkanie wzbudza zdziwienie otoczenia. Ignac i Kaczmarkowa nie zamierzają się tym przejmować. Liczy się dla nich tylko spadająca znienacka miłość. 


Na przekór komunie

Już to krótkie streszczenie przekonuje, że Czerwone i złote można odczytywać jako hymn na cześć wolności. Właśnie ta wartość miała szczególne znaczenie w twórczości Lenartowicza. Reżyser nigdy nie zaangażował się w niebezpieczne związki z socrealizmem. Za sprawą swoich pierwszych filmów został uznany za jednego z prekursorów Polskiej Szkoły Filmowej. Lenartowicza nie interesowały jednak ciasne szufladki. Twórca Zobaczymy się w niedzielę funkcjonował na uboczu. Nie pozwolił wtłoczyć się w żadne ramy. Był osobny. Jedyny w swoim rodzaju. Dokładnie taki, jak jego bohaterowie.

Człowiek o podobnym usposobieniu dusił się w zatęchłej atmosferze PRL-u. W rozmowie z miesięcznikiem „Kino” Lenartowicz tłumaczył: „Wszystko, co było rzeczywistością czerwoną, nie miało wstępu do moich filmów. Po stronie uznanej za oficjalną w żadnym wypadku bym nie stanął”. W poszukiwaniu twórczej swobody reżyser często sięgał do prekomunistycznej przeszłości (Giuseppe w Warszawie, Pamiętnik pani Hanki). Czasem ucieczka ograniczała się do znalezienia odpowiedniej przestrzeni. Za sprawą Martwej fali reżyser dał się ponieść się fantazji o dalekomorskich podróżach. W Zimowym zmierzchu schronienie przed uciążliwością komunistycznej rzeczywistości przyniosła głęboka prowincja. Podobną drogą Lenartowicz podążył przy okazji Czerwonego i złotego

Podskórna niechęć do panującego reżimu przedostała się jednak nawet tam. Portretowana w filmie rzeczywistość nie przypomina sielanki. W opowieści o Ignacu i Barbarze władza ludowa ma beznamiętną twarz sierżanta Knapsa. Oficer milicji nie wydaje się postacią szczególnie groźną czy majestatyczną. To po prostu służbista z obsesją kontroli. Knaps gorliwie tropi najdrobniejsze odchylenia od ustanowionego ładu. Nic dziwnego, że nagłe pojawienie się obcego przybysza godzi w dobre samopoczucie milicjanta. Zamieszanie wywołane przez Ignaca w spokojnym miasteczku sprawia, że Knaps postanawia go za wszelką cenę skompromitować. W prywatnym śledztwie robi wszystko, by poznać prawdziwą tożsamość mężczyzny. 

Jeszcze ciekawszą postacią niż Knaps okazuje się miejscowy proboszcz. Lenartowicz odważył się ukazać tę postać w krzywym zwierciadle. Ksiądz z Czerwonego i złotego nie potrafi zaskarbić sobie autorytetu parafian. Zamiast tego spotyka się raczej z lekceważeniem. Jest gnuśny, pozbawiony charyzmy i podporządkowany myślowym schematom. Pod tym względem właściwie nie różni się od Knapsa. Zamiast stać po drugiej stronie ideologicznej barykady zawiera z nim osobliwy sojusz przeciw Kaczmarkowej i Ignacowi. Dwa skostniałe sposoby myślenia stawiają powszechny porządek znacznie ponad jednostkowe szczęście.

W opisie małomiasteczkowej rzeczywistości Czerwone i złote daleko wykracza jednak poza kościół i posterunek milicji. Lenartowicz pokazuje prowincjonalną rzeczywistość w sposób czuły, lecz nie idealistyczny, spokojny, lecz nie monotonny. Jest po prostu szczery. Tę tendencję widać zwłaszcza w portrecie zwyczajnych mieszkańców miasteczka. Początkowo bohaterowie – tak jak nadzorujące ich instytucje – odrzucają związek Ignaca i Barbary. Podobne postępowanie wynika tylko z czystej zazdrości. Lokalna społeczność cierpi z powodu trudnego do okiełznania marazmu. Potrzebuje kogoś, kto tchnie w nią trochę życia. Owa sztuka ostatecznie udaje się Ignacowi. Scena, w której mężczyzna tańczy w przepełnionej gospodzie ma w sobie coś z Greka Zorby. Jest w niej zaraźliwa witalność, poczucie swobody i skłonność do afirmacji. Wytworzona w ten sposób energia wkrótce udzieli się całej lokalnej społeczności. Symbolem jej przemiany stanie się integrująca wszystkich żywiołowa scena otwarcia miejskiej kręgielni.


Starość też radość

W swoim filmie Lenartowicz podejmuje również ważną kwestię omijaną przez rodzime kino z daleka. Mowa o problemie starości. We współczesnym polskim kinie ta tematyka pojawia się niemal wyłącznie w sentymentalnych ramotkach. Filmy pokroju Pora umierać Doroty Kędzierzawskiej czy Jeszcze nie wieczór Jacka Bławuta wzruszają tylko pozornie. Przestylizowane i pretensjonalne przypominają mi wyciągnięte z lamusa fałszywe perły. W Czerwonym i złotym nie trzeba niczego udawać. Motywacje reżysera stają się jasne od pierwszej sceny, w której niemal wszyscy młodzieńcy opuszczają miasteczko, by wyruszyć do pracy. W wywiadzie dla „Kina” Lenartowicz przekonywał: „Interesowali mnie starzy ludzie, ponieważ uformował ich czas oraz obyczaje, których my nie pamiętamy lub nie zetknęliśmy się z nimi. Dlatego ich słucham, są dla mnie o wiele ciekawsi, ponieważ mogę się w nich dogrzebać rzeczy wspaniałych i nieoczekiwanych. To jest w mojej naturze: cenię sprawy, które minęły, których już się nie uchwyci”.

Przepełniony empatią obraz starości nie jest wyłączną zasługą Lenartowicza. Spory wpływ na nastrój filmu miała także osoba scenarzysty Stanisława Grochowiaka. Twórczość znakomitego poety można by umiejscowić między dwoma cytatami. Na początku kariery w Świętym Szymonie Słupniku podmiot liryczny przekonywał buńczucznie: „Powołał mnie Pan / Na bunt”. Wiele lat później w Do S… uzupełnił tę deklarację słowami: „Bunt nie przemija, bunt się ustatecznia”. Powstałe w tym samym roku, co pamiętny wiersz, Czerwone i złote można uznać za ilustrację tej drugiej tezy.

Film nawiązuje do niej już na poziomie tytułu. Tropy interpretacyjne wiodą w stronę Czerwonego i czarnego Stendhala. Na łamach „Gazety Wyborczej” Dariusz Nowacki identyfikował te barwy jako symbole odpowiednio miłości i śmierci. W filmie ostała się tylko czerwień, która w poezji Grochowiaka zawsze oznaczała pasję, aktywność i zaangażowanie. W takich okolicznościach nie ma już miejsca na czerń. Łączące bohaterów uczucie pozwala przecież zatrzymać czas i oddalić myśli o tym, co nieuniknione. Kolor śmierci zastępuje barwa „ustatecznionego buntu”.

W polskiej tradycji „złoty” jest także kolorem jesieni. Nie ma wątpliwości, że Lenartowicz i Grochowiak mieli w pamięci sformułowanie o „jesieni życia”. Dzięki współpracy reżysera i poety to wyświechtane wyrażenie odzyskuje dawny wdzięk. Choć Czerwone i złote zrealizowano na taśmie czarno-białej, ekranowa rzeczywistość zaskakuje plastycznością. Kamera z czułością dostrzega pogodne niebo, bezwietrzne plenery i wciąż intensywne słońce. Trudno o aurę, która w większym stopniu pasowałaby do opowieści o dojrzałej miłości. We współczesnym kinie podobne powiązanie wyraźniej ukazał chyba tylko Eric Rohmer w Jesiennej opowieści.

 (...) Dalszy ciąg tekstu znajduje się w książce "Stanisław Lenartowicz- twórca osobny" (wyd. GAJT, Wrocław 2011)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz