„Pod mocnym aniołem” to kino z podciętymi skrzydłami. Choć
na pierwszy rzut oka Wojciech Smarzowski popisuje się odwagą, w rzeczywistości
nakręcił najbardziej bojaźliwy film w karierze. Reżyser, którego twórczą drogę
wyznaczały najczęściej dobrze znane reguły kolejnych gatunków, tym razem porusza się po ekranowym
świecie chwiejnym krokiem. Manieryczna fraza Jerzego Pilcha działa na
Smarzowskiego jak syreni śpiew: kusi pozornym urokiem, lecz w rzeczywistości
prowadzi na manowce. Językowe wygibasy głównego bohatera łączą się z pijacką
akrobatyką jego ciała. Jerzy z „Pod mocnym…” nie zna stanów pośrednich: jeśli akurat nie pływa na wodach swej elokwencji, to
tapla się w oceanie moczu i ekskrementów. Dosadność scen alkoholowego upodlenia
wstrząsa jednak tylko przez chwilę. Później – jak każdy eksces - wyłącznie nuży
i powszednieje. „Pod mocnym aniołem” to nic innego jak deliryczny „Dzień
świstaka”, alkoholowy ciąg zakończony rzyganiem, które nie przynosi jednak
katharsis. Ponadto Smarzowski niemal zupełnie rezygnuje z poczucia humoru, tak jakby lękał się zarzutów o trywializowanie
poruszanych problemów. Zamiast tego „Pod mocnym …” domaga się naszej uwagi z
natarczywością pijaka zbierającego drobne na klina. Bohaterowie, zwłaszcza drugoplanowi, to
nie ludzie z krwi i kości, lecz upersonifikowane Problemy podpatrzone u emocjonalnych szantażystów pokroju Glińskiego czy Trzaskalskiego. Twórca "Pod mocnym..." mierzył, rzecz jasna, znacznie wyżej. W jednej ze scen Jerzy ogląda doskonałą „Pętlę” Hasa.
Seans zostaje jednak przerwany z tą samą brutalnością z jaką my pozbywamy się iluzji,
że Smarzowski mógłby dosięgnąć poziomu wyznaczanego przez autora "Sanatorium pod Klepsydrą". Jeśli „Pod mocnym…”
okazuje się godne uwagi, to tylko jako wiarygodny zapis bezsilności. Szkoda tylko, że odnoszący się
głównie do postaci reżysera filmu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz