„American
Hustle” to „Will z Wall Street” dla ministrantów. Jeśli Martin Scorsese
zapraszał na orgiastyczną imprezę zakończoną gigantycznym kacem, David O. Russell
oferuje nam wyłącznie nudnawą prywatkę w stylu retro. Plejada zaproszonych gwiazd pojawia się na
planie tylko po to, by wziąć udział w rewii kostiumów wykradzionych prosto z
garderoby zespołu Bee Gees. Owszem, Russell potrafi przełamać monotonny nastrój
opowieści niezłym dowcipem i po raz kolejny potwierdzić reputację najlepszego
DJ- a wśród hollywoodzkich reżyserów. Ścieżka dźwiękowa z „American Hustle” to
autonomiczne dzieło sztuki, które pozostanie w pamięci znacznie dłużej niż towarzyszące mu obrazy. Rzekoma lekkość filmu wydaje się jednak szczegółowo zaplanowana w scenariuszu i
okupiona niebotyczną ilością dubli. W ten sposób opowieść o genialnym szwindlu staje
się sztuczna niczym tupecik bohatera granego przez Christiana Bale’a. Za
wytrych ułatwiający dotarcie do sedna „American Hustle” można uznać przewijającą
się w kilku scenach anegdotę o wędkarstwie. Film Russella – zupełnie jak ta nieudolnie opowiadana historyjka – okazuje się
przepełniony kliszami i pozbawiony wyrazistej puenty. Nic to, że na pomoc
zdesperowanemu reżyserowi ruszają federalni pod przykryciem, piękne kobiety i
skorumpowani politycy. „American Hustle” wypada blado w porównaniu z dowolnym
artykułem o perypetiach agenta Tomka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz