(...) Film zamierzony jako krytyka uświęconej w Polsce instytucji rodziny na własne życzenie łagodzi rzekomą drapieżność. Zamiast eksplorować traumy z przeszłości mieszkańców wielkopolskiej wsi, reżyser woli poświęcać czas na celebrację nostalgii za przaśnym PRL-em. W efekcie brutalnie szczera spowiedź stopniowo zamienia się w czerstwą anegdotę.
Zrealizowany w nieznośnie teatralnej manierze film Michalskiego nie przedstawia ani jednej postaci, z którą chcielibyśmy poczuć identyfikację. Uniwersum "Kanadyjskich sukienek" zamieszkują albo rozmodlone matrony, albo dziwadła z kwiatkami we włosach, które z niejasnych przyczyn porozumiewają się ze sobą językiem operowych arii. Niezależnie od różnic wszyscy zdają się jednak żyć w trudnej do zakłócenia symbiozie. Im dłużej obserwujemy bohaterów w akcji, tym bardziej pragniemy, by na ekranie pojawił się ktoś pokroju Mariana Dziędziela z siekierą i na dobre rozpędził całą tę wesołą zgraję. (...)
Więcej na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz