Dzięki „Wrogowi Numer Jeden” Kathryn Bigelow amerykańscy widzowie mogli wygodnie rozsiąść się w fotelach, by na własne oczy obejrzeć egzekucję znienawidzonego Osamy bin Ladena. Myliłby się jednak ten, kto stwierdzi, że obywatele Stanów Zjednoczonych rozpoczną teraz ekstatyczny taniec na symbolicznym grobie saudyjskiego terrorysty. Mimo śmierci bin Ladena operacja ochrzczona niegdyś przez administrację George'a W. Busha jako „wojna z terroryzmem” bynajmniej nie zbliża się do końca. W Iraku i Afganistanie niemal każdego dnia giną ludzie a amerykańskie zaangażowanie militarne w tych rejonach wciąż bywa przedmiotem zażartych polemik. Polityczne kontrowersje rykoszetem trafiają również w kinowy ekran.
(...)
Dokonane przez Bigelow ekranowe uśmiercenie bin Ladena z pewnością nie pozostanie bez wpływu na kształt przyszłych filmów o wojnie z terroryzmem. Być może kolejni twórcy coraz rzadziej będą zainteresowani ukazywaniem działań militarnych i śmielej dopuszczą do głosu inne perspektywy. We współczesnej publicystyce nie brak głosów, że Irak i Afganistan pozostawiły w masowej świadomości mieszkańców USA niemal tak głębokie rany jak przed laty wojna w Wietnamie. Łatwo przewidzieć, że wielu reżyserów będzie używać kamery jako narzędzia propagandy mającej na celu podniesienie morale Amerykanów. W takich filmach naprzeciw bezdusznych biurokratów i cynicznych polityków obowiązkowo musi stawać szlachetna jednostka. Pół biedy, jeśli równie naiwny przekaz uzyska przynajmniej efektowną oprawę wizualną jak miało to miejsce we „W sieci kłamstw” Ridleya Scotta. Gorzej, gdy patriotyczne komunały będą wypełniać treść niemiłosiernie rozwleczonej czytanki rodem z „Ukrytej strategii” Roberta Redforda.
Odtrutkę na nieznośny patos takiego kina z pewnością mógłby stanowić błazeński dowcip. Amerykanie nie kwapią się jednak do opowiadania o wojnie z terroryzmem na wesoło tak jak my pewnie nieprędko doczekamy się komedii o Smoleńsku. Traf chce, że autorami zdecydowanie najzabawniejszego z dotychczasowych filmów o następstwach 11 września pozostają Brytyjczycy. W „Czterech lwach” Christophera Morrisa islamscy terroryści przypominają duże dzieciaki, które traktują swe rzekome posłannictwo jak zadanie w ulubionej grze komputerowej. Wychowani w Londynie muzułmanie wydają się ukształtowani w tym samym stopniu przez Koran i „Playboya”. Do zorganizowania zamachu pcha bohaterów nie tyle religijny fanatyzm, co chęć wyrwania się z marazmu i dokonania czegoś niezwykłego. W „Czterech lwach” bardziej niebezpieczną bronią ideologia okazuje się zwyczajna, ludzka głupota.
(...) więcej w lutowym Exklusivie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz