„Kamerdyner” to film zniewolony przez schematy kina
biograficznego. Lee Daniels z buntownika przemienił się w pokornego sługę
hollywoodzkiego imperium. Opowiadana przez amerykańskiego reżysera historia obyczajowej rewolucji odsłania
paradoksalny reakcjonizm. Film Danielsa to nic innego jak ciąg bohomazów
układających się w laurkę na cześć amerykańskiej demokracji. „Kamerdyner”
okazuje się jednocześnie patetyczny jak Deklaracja Niepodległości i obciachowy
niczym wąsy Wuja Sama. Wrażenie irytacji pogłębia jeszcze koszmarna postawa obsadzonego w roli tytułowej Foresta Whitakera. Wybitny skądinąd aktor tym razem sprawia wrażenie jakby swego rzemiosła uczył się w pobliskim tartaku.
Głównym środkiem wyrazu pozostaje dla niego wciąż ta sama cierpiętnicza mina
godna ośmiolatka, który przed chwilą musiał uśpić ukochanego kotka. Nieznośnie
dydaktyczny, dorównujący finezją kręconym za pomocą sierpa i młota radzieckim propagandówkom „Kamerdyner” okazuje się również irytująco rozciągnięty w
czasie. Druga godzina projekcji upływa wyłącznie na cichych modłach, aby w pobliżu pojawił się śmiałek pokroju detektywa Shafta, który wprowadzi do ekranowego
muzeum figur woskowych odrobinę energii. Daniels ani myśli jednak spełniać tego
typu pobożne życzenia. Zniecierpliwionemu widzowi pozostaje wyłącznie
wspominanie poprzednich, ujmująco kampowych filmów reżysera. Szczególnie nęcąca
wydaje się wizja, w której tytułowy kamerdyner wraz z dowolnym amerykańskim prezydentem
odtwarzają - pochodzącą z „Pokusy” - kultową scenę „ratowania przed meduzą”.
Jakby mało było filmów o prześladowaniu czarnych. Za to co zrobili Indianom już tak się nie biją w piersi.
OdpowiedzUsuńOstro. Ale na "bohomazy" nie mogę się zgodzić zupełnie. Zdjęcia są świetne.
OdpowiedzUsuńPan Szyszek - Właśnie, właśnie. Chyba trzeba by, żeby zajął się tym Tarantino : ).
OdpowiedzUsuńla-di-da - nie chodziło mi o zdjęcia. To metafora taka niewinna : ).
Ojojoj, jak się Tarantino za coś weźmie to nie ma zmiłuj :D
Usuń