„Hobbit: Pustkowie Smauga” ma tyle wspólnego z książką
Tolkiena, co „Kaligula” Tinto Brassa z historią starożytnego Rzymu. Film Petera
Jacksona można by z powodzeniem potraktować jak porno, w którym dialogi stanowią
wyłącznie uzupełnienie ekranowych atrakcji. W przypadku „Pustkowia…” seks
zostaje jednak zastąpiony przez napompowane adrenaliną konfrontacje bohaterów z
hordami wrogów. Sceny akcji w filmie Jacksona sprawiają satysfakcję chociażby
ze względu na swą radosną dezynwolturę. Wyrażana przez twórców pogarda dla praw
logiki wielokrotnie dorównuje finezji jaką wykazali pod tym względem autorzy
czwartej części „Indiany Jonesa”. „Pustkowie…” nieźle wypada również w
momentach humorystycznych. Także dlatego, że popisujący się umiejętnościami
slapstickowymi Martin Freeman ma w sobie coś z uroku Harpo Marxa. Chwile
wytchnienia między przygodami bohaterów, wbrew pozorom, także pozwalają skłonić do zaskakujących
refleksji. W „Pustkowiu Smauga” z powodzeniem można dopatrzeć się krytyki
patosu władzy, którego przeciwwagę stanowi plebejski spryt. Lubujący się w napuszonych deklaracjach, zarażeni hipokryzją przywódcy w rodzaju Thorina i króla
Thranduila budzą wyłącznie niechęć. Nasza sympatia zostaje
za to skierowana w stronę - skutecznie wypełniających swe funkcje - zwykłych uczestników wyprawy. Właśnie wspólnotowa solidarność umożliwia bohaterom podjęcie walki
z puszącym się swą potęgą Smaugiem. Czyżby Jackson oprócz Tolkiena czytywał również Marksa i okazał się autorem najbardziej lewicowego filmu made in Hollywood od czasu pierwszej części „Igrzysk śmierci”?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz