W „Kapitanie Philipsie” dobrotliwa twarz Toma Hanksa zostaje
skontrastowana z marsowymi minami somalijskich piratów, którzy - angielszczyzną
godną Borata - wykrzykują złowieszcze polecenia. Wychodzący z takiego punktu wyjścia
Paul Greengrass po raz kolejny okazuje się rzemieślnikiem tyleż sprawnym, co
niepokornym. „Kapitan Philips” perfekcyjnie realizuje sprawdzony schemat, ale w
ramach bonusu obdarowuje nas także subtelnymi modyfikacjami. Film irlandzkiego
reżysera działa jak rollecoaster z zepsutymi hamulcami: na długi czas wytrąca
nas z rozleniwiającego poczucia bezpieczeństwa. W wizji Greengrassa scenerię
największej grozy stanowi szalupa ratunkowa, a kreowanemu na herosa kapitanowi w
pewnym momencie po ludzku puszczają nerwy. Drobne modyfikacje nie są jednak w
stanie zachwiać stabilnym szkieletem fabuły. Zaawansowani technologicznie
Amerykanie pokazują miejsce w szeregu prymitywnym bandytom. Pozornie zwyczajne
rozwiązanie ma jednak w filmie Greengrassa znaczenie symboliczne. Piraci powtarzają bez przerwy pojednawczym tonem: „Nie jesteśmy Al – Kaidą”. „Kapitan
Philips” nie stanowi natomiast jeszcze jednej opowieści o chwalebnej porażce; to
raczej „Lot 93”, któremu udało się dotrzeć do celu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz