Spike Lee dawno już przestał robić, co należy. Ostatnimi
czasy twórca „Malarii” za wszelką cenę stara się za to zaprzeczyć swemu
talentowi. „Oldboy” ostatecznie dopełnia dzieła samozniszczenia. Remake filmu
Chan- wook Parka torturuje widza, by wywołać u niego perwersyjne de ja vu: niby
oglądamy dobrze znaną historię, ale nasza reakcja skrajnie różni się od tej z przeszłości. Pal licho, że Lee bezwstydnie kopiuje najbardziej charakterystyczne sekwencje z filmu
Koreańczyka. Prawdziwy dramat zaczyna
się dopiero wtedy, gdy amerykański reżyser zaczyna ufać własnym pomysłom. O ile
siła oryginalnego „Oldboya” opierała się na niedopowiedzeniu i moralnej
dwuznaczności, o tyle amerykański remake nie pozostawia miejsca na takie
fanaberie. Niezależnie od sportretowanych w fabule okropności, psychopata
poniesie zasłużoną karę, a główny bohater zda sobie sprawę z popełnionych
niegodziwości i z chrześcijańską pokorą podda się pokucie. Wszystko po to, aby
statystyczny widz, po opróżnieniu kubka z colą i wiaderka popcornu, mógł wrócić
do domu z poczuciem, że mieszczański porządek świata pozostał nienaruszony.
Jedyny element łączący miałkiego „Oldboya” ze starszymi filmami Lee stanowi
tradycyjnie utrzymana na granicy szarży rola Samuela L. Jacksona. Strach
pomyśleć jaką wiązkę przekleństw wyrzucił z siebie amerykański aktor, gdy
zorientował się w czym było mu dane zagrać.
Amen! ;)
OdpowiedzUsuń