Ponad pół wieku po premierze „Złodzieje rowerów” zostawiają peleton daleko w tyle. Film Vittorio De Siki stanowi niedościgły
wzór kina społecznego. Włoski film zyskuje na wartości zwłaszcza, gdy porówna
się go z dokonaniami tabloidowych reportażystów w rodzaju Fabickiego czy
Glińskiego. W przeciwieństwie do złaknionych sensacji gryzipiórków ekranu, De
Sica potrafi operować niuansami. „Złodzieje rowerów” pozostają przejmujący, ale
nie brakuje im także pogody i wdzięku. Zabiegi reżysera nie tylko nie osłabiają
potencjału filmu, ale – przeciwnie – czynią go bliższym życia. Z dzisiejszej
perspektywy film De Siki robi wrażenie także jako intrygująca, choć posępna kronika życia
powojennych Włoch. Reżyser w towarzystwie aktorów – amatorów przemierza
nietypowe zakątki zrujnowanej stolicy. Chaotyczna wyprawa głównych bohaterów
znajduje swoje przystanki między innymi w kościele przerobionym na przytułek i
w „najlepszym burdelu w Rzymie”. Ukazane w filmie De Siki prozaiczne sytuacje z
biegiem czasu przekraczają swój banał i zwracają się w stronę ważnych zagadnień
moralnych. Prostota „Złodziei rowerów” wciąż sprawdza się lepiej niż kiczowata
ornamentyka zdobiąca filmy wielu jego epigonów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz