wtorek, 4 sierpnia 2015

W polskim kinie jest jeszcze wiele do zrobienia - rozmowa z Łukaszem Rondudą, współtwórcą głośnego "Performera"





Piotr Czerkawski: „Performera” odbieram przede wszystkim jako opowieść o poszukiwaniu prawdy na temat tytułowego bohatera. Czy tego rodzaju misja ma w ogóle szansę powodzenia?

Łukasz Ronduda: Już od jakiegoś czasu coraz więcej artystów przenosi naszą uwagę z gotowego komunikatu na sam proces jego formułowania. Na tej zasadzie działa sztuka konceptualna. Nigdy nie uda się odnaleźć jej istoty, choć z każdym krokiem można się do tego coraz bardziej przybliżać. Podobna myśl przewija się choćby w twórczości Zbigniewa Warpechowskiego, czyli jednego z najważniejszych bohaterów „Performera”. Przyjrzenie się na ekranie jemu bądź Oskarowi Dawickiemu stanowiło wyzwanie, bo do tej pory kino portretowano głównie malarzy i rzeźbiarzy.

Czym film o performerze różni się jednak właściwie od kinowej biografii malarza?


Performance jest sztuką bardziej efemeryczną, a więc jej fenomen, siłą rzeczy, staje się trudniejszy do uchwycenia na kinowym ekranie. Nie ma tu miejsca na kliszę, zgodnie z którą Picasso doznaje iluminacji, podbiega do sztalug i – przy akompaniamencie podniosłej muzyki – tworzy arcydzieło. Od takich schematów uciec się po prostu nie da i nie dokonał tego nawet mistrz pokroju Mike’a Leigh. W jego „Panu Turnerze” również mamy przecież scenę, w której tytułowy bohater – w romantycznym geście – przywiązuje się do masztu statku i z tej perspektywy maluje szalejącą burzę. Nie zrozum mnie źle, uważam, że to świetny film, ale bardziej niż biografia Turnera interesują mnie dokumenty o Marinie Abramović, której twórczość lepiej wyraża ducha naszych czasów.

(...)

Jednym z najważniejszych tematów „Performera” pozostaje zależność artysty od praw rynku i ekonomii. Na czym polega jej specyfika w kontekście sztuk wizualnych?

Twórcy z tego kręgu panicznie boją się zarzutów o skomercjalizowanie swojej twórczości. Bezinteresowność i pogarda dla wymagań rynku urasta wśród nich do rangi cnoty. Gdyby Zbigniew Libera albo Oskar Dawicki zgodzili się wystąpić w reklamie mercedesa, środowisko momentalnie by ich wyklęło.  W światku filmowym nie ma chyba miejsca na tego rodzaju uprzedzenia. Dzieje się tak pewnie dlatego, że zrobienie filmu wymaga bardzo dużych pieniędzy, więc kwestia ich pochodzenia siłą rzeczy staje się drugorzędna.

Świat kina również ma jednak swoje absurdy. Z którymi z nich musiałeś zmierzyć się podczas pracy nad „Performerem”?

Nie rozumiem niesłabnącej fascynacji koncepcją autorstwa filmowego i fetyszyzowaniem pozycji reżysera. Tymczasem film jest przecież dziełem zbiorowym i powstaje wskutek kolektywnego wysiłku. Doskonale wie to na przykład Małgorzata Szumowska, która przy każdym swoim filmie blisko współpracuje z operatorem Michałem Englertem i montażystą Jackiem Drosio. Sam nie wahałem się, by do realizacji „Performera” zaprosić współreżysera, Macieja Sobieszczańskiego. Przez cały czas pracy nad filmem duży wpływ na jego kształt zachowywał także Oskar Dawicki. Niestety, postawa nasza i Małgorzaty wciąż wydaje się wyjątkiem.

Jakie są inne bolączki polskiego środowiska filmowego?

Przeszkadza mi jego konserwatyzm i mizoginia. Do realizacji filmów wciąż dopuszcza się stanowczo zbyt mało kobiet. Obawiam się też, że wielu reżyserów nie interesuje się niczym innym poza kinem. Trudno spotkać ich w teatrze czy księgarni, nie mówiąc już o galerii sztuki. Gdy przez dwa lata uczęszczałem do szkoły filmowej, nikt nie zainteresował się tym, co robię i nie uznał sztuki współczesnej za potencjalnego źródła inspiracji. Zamknięcie się na inne środowiska rodzi pokusę kumoterstwa.

Jak w takim razie udało wam się doprowadzić do powstania „Performera”?

To zasługa osobistej decyzji dyrektor Agnieszki Odorowicz, która  uznała, że warto zaufać artystom wizualnym. Bardzo się cieszę, bo uważam, że zawarte w nazwie PISF słowo „sztuka” nie znalazło się w niej przez przypadek.

Więcej na łamach Dziennika


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz