Piotr Czerkawski:
„Performera” odbieram przede wszystkim jako opowieść o poszukiwaniu prawdy na
temat tytułowego bohatera. Czy tego rodzaju misja ma w ogóle szansę powodzenia?
Łukasz Ronduda: Już
od jakiegoś czasu coraz więcej artystów przenosi naszą uwagę z gotowego
komunikatu na sam proces jego formułowania. Na tej zasadzie działa sztuka
konceptualna. Nigdy nie uda się odnaleźć jej istoty, choć z każdym krokiem
można się do tego coraz bardziej przybliżać. Podobna myśl przewija się choćby w
twórczości Zbigniewa Warpechowskiego, czyli jednego z najważniejszych bohaterów
„Performera”. Przyjrzenie się na ekranie jemu bądź Oskarowi Dawickiemu
stanowiło wyzwanie, bo do tej pory kino portretowano głównie malarzy i
rzeźbiarzy.
Czym film o
performerze różni się jednak właściwie od kinowej biografii malarza?
Performance jest sztuką bardziej efemeryczną, a więc jej
fenomen, siłą rzeczy, staje się trudniejszy do uchwycenia na kinowym ekranie.
Nie ma tu miejsca na kliszę, zgodnie z którą Picasso doznaje iluminacji, podbiega
do sztalug i – przy akompaniamencie podniosłej muzyki – tworzy arcydzieło. Od
takich schematów uciec się po prostu nie da i nie dokonał tego nawet mistrz
pokroju Mike’a Leigh. W jego „Panu Turnerze” również mamy przecież scenę, w
której tytułowy bohater – w romantycznym geście – przywiązuje się do masztu
statku i z tej perspektywy maluje szalejącą burzę. Nie zrozum mnie źle, uważam,
że to świetny film, ale bardziej niż biografia Turnera interesują mnie
dokumenty o Marinie Abramović, której twórczość lepiej wyraża ducha naszych
czasów.
(...)
Jednym z
najważniejszych tematów „Performera” pozostaje zależność artysty od praw rynku i
ekonomii. Na czym polega jej specyfika w kontekście sztuk wizualnych?
Twórcy z tego kręgu panicznie boją się zarzutów o
skomercjalizowanie swojej twórczości. Bezinteresowność i pogarda dla wymagań
rynku urasta wśród nich do rangi cnoty. Gdyby Zbigniew Libera albo Oskar
Dawicki zgodzili się wystąpić w reklamie mercedesa, środowisko momentalnie by
ich wyklęło. W światku filmowym nie ma
chyba miejsca na tego rodzaju uprzedzenia. Dzieje się tak
pewnie dlatego, że zrobienie filmu wymaga bardzo dużych pieniędzy, więc kwestia
ich pochodzenia siłą rzeczy staje się drugorzędna.
Świat kina również ma
jednak swoje absurdy. Z którymi z nich musiałeś zmierzyć się podczas pracy nad
„Performerem”?
Nie rozumiem niesłabnącej fascynacji koncepcją autorstwa
filmowego i fetyszyzowaniem pozycji reżysera. Tymczasem film jest przecież
dziełem zbiorowym i powstaje wskutek kolektywnego wysiłku. Doskonale wie to na
przykład Małgorzata Szumowska, która przy każdym swoim filmie blisko
współpracuje z operatorem Michałem Englertem i montażystą Jackiem Drosio. Sam
nie wahałem się, by do realizacji „Performera” zaprosić współreżysera, Macieja
Sobieszczańskiego. Przez cały czas pracy nad filmem duży wpływ na jego kształt
zachowywał także Oskar Dawicki. Niestety, postawa nasza i Małgorzaty wciąż
wydaje się wyjątkiem.
Jakie są inne
bolączki polskiego środowiska filmowego?
Przeszkadza mi jego konserwatyzm i mizoginia. Do realizacji
filmów wciąż dopuszcza się stanowczo zbyt mało kobiet. Obawiam się też, że
wielu reżyserów nie interesuje się niczym innym poza kinem. Trudno spotkać ich
w teatrze czy księgarni, nie mówiąc już o galerii sztuki. Gdy przez dwa lata
uczęszczałem do szkoły filmowej, nikt nie zainteresował się tym, co robię i nie
uznał sztuki współczesnej za potencjalnego źródła inspiracji. Zamknięcie się na
inne środowiska rodzi pokusę kumoterstwa.
Jak w takim razie
udało wam się doprowadzić do powstania „Performera”?
To zasługa osobistej decyzji dyrektor Agnieszki Odorowicz,
która uznała, że warto zaufać artystom
wizualnym. Bardzo się cieszę, bo uważam, że zawarte w nazwie PISF słowo
„sztuka” nie znalazło się w niej przez przypadek.
Więcej na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz