Piotr
Czerkawski: Mówi się, że w swoich filmach – łącznie z wchodzącym na polskie
ekrany „W piwnicy” – sięga pan do podświadomości bohaterów i wydobywa z niej
ukryte lęki, frustracje i pragnienia. Czy czuje się pan zatem dłużnikiem
Zygmunta Freuda?
Ulrich
Seidl: W
każdym swoim filmie ruszam w podróż do najmroczniejszych zakamarków ludzkiej
duszy. Widzowie, którzy zechcą mi towarzyszyć, muszą być przygotowani na to, że
zetkną się także z ciemnymi stronami własnej psychiki. Nie obiecuję zatem, że
wycieczka ta będzie przyjemna, ale na pewno może okazać się wzbogacająca. Może
i brzmi to jak psychoanalityczny wykład, ale zaręczam, że nie uważam Freuda za
mistrza ani przewodnika. Jeśli bohater mojego najnowszego filmu urządził w
swojej piwnicy strzelnicę, niekoniecznie musi w ten sposób odreagowywać traumy
z dzieciństwa bądź leczyć kompleksy seksualne. W XXI wieku takie wyjaśnienia wydają mi się
zbyt proste. Psychoanalizę zostawiam więc w spokoju, niech zajmują się nią
komicy w stylu Woody’ego Allena. Sam chcę być wolny od myślowych schematów i po
prostu bacznie przyglądać się rzeczywistości.
(...)
Pańskie
filmy wymykają się gatunkowym klasyfikacjom. Czasem trudno zorientować się gdzie
przebiega w nich granica między fikcją, a dokumentem. Czy nie uważa pan, że
takie podejście jest nieuczciwe wobec widza?
Nie, bo przecież dawno pozbyliśmy się już złudzeń,
że film dokumentalny stanowi po prostu obiektywny zapis rzeczywistości. Jako
reżyser za każdym razem patrzysz przecież na świat z określonej perspektywy i
narzucasz swoją wizję poruszanych problemów. Różnica polega na tym, że
większość dokumentalistów próbuje swoje ingerencje wstydliwie zatuszować, a ja
w ogóle się z nimi nie kryję. Zresztą w filmie dokumentalnym kłamie nie tylko
reżyser, lecz także bohaterowie . Przed kamerą każdy człowiek automatycznie
staje się aktorem, chce wypaść jak najlepiej i stworzyć na ekranie określony
obraz siebie. Znacznie bardziej niż prawda liczy się dla mnie wiarygodność.
Podam panu przykład związany z filmem „W piwnicy”. Historia o neonaziście,
który zawiesił tam portret Hitlera jest autentyczna. Opowieść o kobiecie
trzymającej w piwnicy lalki do złudzenia przypominające noworodki została
natomiast od początku do końca wymyślona. Czy gdybym teraz tego nie zdradził,
byłby pan w stanie dostrzec różnicę? Pewnie nie. Z psychologicznego punktu
widzenia obie historie są przecież tak samo prawdopodobne.
„W
piwnicy” czy trylogia „Raj: miłość”, „Raj: wiara”, „Raj: nadzieja” jednych
widzów przerażają, innym wydają się nieprzyzwoicie zabawne. Jak postrzega pan
rolę humoru w pańskiej twórczości?
Często sięgam po środki takie jak absurd czy
groteska. Robię to z czystej uczciwości. Skoro konfrontuję widzów z tak wieloma
scenami, które uwierają i prowokują dyskomfort, humor powinien redukować
napięcie i zapewniać im chwile wytchnienia. Na pewno jednak żadnego z moich
filmów nie można nazwać komedią i nie sądzę, że byłbym w stanie nakręcić ją w
przyszłości. W końcu, gdy piszesz scenariusz komedii, zakładasz, że cała sala
będzie śmiała się w tych samych momentach. Z moimi filmami jest natomiast tak,
że czasem na jakieś scenie zaśmieje się jeden człowiek, a cała reszta jest
zniesmaczona i nie ma pojęcia, co go rozbawiło. Takie sytuacje bardzo mnie
fascynują, bo wiele mówią o subiektywnej naturze humoru. To z czego się
śmiejesz często określa przecież jakim jesteś człowiekiem.
Co
w takim razie bawi na co dzień Ulricha Seidla?
Mój ulubiony typ dowcipu to taki, po którym w
pierwszej chwili nie możesz opanować śmiechu, ale potem więźnie ci on w gardle.
Odkąd pamiętam bawią mnie także stare, nieme komedie Charliego Chaplina i
Bustera Keatona.
Skoro
nasze spotkanie zbliża się do końca, muszę zadać pytanie, które nurtuje mnie
już od dawna: co właściwie trzyma pan w piwnicy?
Szkielety… Proszę wybaczyć, tylko żartowałem. W
rzeczywistości będzie to całkiem pokaźna kolekcja austriackich alkoholi.
Więcej w październikowym numerze Zwierciadła
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz