Piotr Czerkawski:
„Victoria” podbiła serca publiczności festiwalu Berlinale. Na czym polega
sekret pańskiego sukcesu?
Sebastian
Schipper: Pragnąłem, by widzowie chcieli dołączyć do moich bohaterów i
towarzyszyć im w hipnotycznej podróży po nocnym Berlinie. Gdy obserwowałem
reakcje ludzi zgromadzonych w wielkiej sali na premierowym pokazie, z
satysfakcją stwierdziłem, że zachowują się jakby ktoś zabrał ich na dobrą
imprezę. Na seansie pojawiła się niemiecka minister kultury, więc obawiałem się
atmosfery jak na sztywnym, rządowym zebraniu. Tymczasem pani minister okazała
się jedną z osób najsilniej przeżywających film. Gdy moi bohaterowie obrabiali
bank, kibicowała im i mówiła: „Ciszej, bo jeszcze ktoś was usłyszy i nakryje”.
Po seansie natomiast przyszła złożyć mi gratulacje.
Czy spodziewał się pan aż
tak emocjonalnych reakcji na swój film?
Zdecydowanie nie. Zwykle nie
szukam w życiu doznań metafizycznych i nie chcę zabrzmieć jak podstarzały
hipis, ale podczas tego seansu na powrót zrozumiałem na czym polega magia kina.
Seans filmowy daje ci w końcu jedną z niewielu okazji, by poczuć się częścią
autentycznej wspólnoty i instynktownie dzielić te same emocje z drugim
człowiekiem. Poza tym, od niektórych widzów słyszałem, że – choć mieli pełną
świadomość obcowania z fikcją – „Victoria” działała na ich system nerwowy tak
sugestywnie jakby sami przeżywali ekranowe przygody.
(…)
W „Victorii” do
absolutnego minimum zredukował pan rolę montażu.
Dostrzegam w tym środku
wyrazu coś sztucznego. Jestem w pełni świadomy, że „Victoria” chwilami gubi
rytm i wydaje się przydługa, a montaż z łatwością pomógłby poprawić te
niedociągnięcia. Błędy są jednak wpisane zarówno w nasze życie, jak i w kino.
Nie czułem potrzeby, by pozbywać się ich za wszelką cenę. Zależało mi na tym,
by „Victoria” była tak blisko rzeczywistości jak to tylko możliwe i mam
wrażenie, że w obecnym kształcie osiąga swój cel.
Wybrana przez pana metoda
pracy musiała stanowić spore wyzwanie dla aktorów. Czy łatwo było skłonić ich
do podjęcia wysiłku?
Nasza wzajemna relacja
zmieniała się w miarę postępu prac. Pierwszą scenę zrealizowaliśmy bez trudu,
ale nie przyniosła nam ona ani trochę radości. Krzyczałem wtedy: „Bądźcie
odważniejsi! Nie bójcie się zaryzykować!”. Aktorzy posłuchali mnie, na planie
zapanowała atmosfera twórczego chaosu. Zdarzały się jednak momenty zwątpienia.
W takich sytuacjach bardziej niż reżyserem czułem się trenerem piłkarskim,
który wchodzi do szatni w przerwie meczu i mobilizuje zawodników
przegrywających 0:4. Historia futbolu zna przypadki drużyn, które potrafiły
wyjść z takiego dołka i ostatecznie zwyciężyć. Nam chyba też się udało.
To ciekawa analogia. Czy
myśli pan, że kino i piłka nożna mają ze sobą coś wspólnego?
Jako wielbiciel futbolu
zaświadczam, że niektóre mecze przypominają gotowe scenariusze na filmy. Jest w
nich w końcu miejsce na, nieprzewidywalność, zwroty akcji i wielkie emocje.
Zawodnicy często stają przed dylematami moralnymi, z bohaterów mogą zamienić
się w jednej chwili w niegodziwców i odwrotnie. Mam nadzieję, że uda mi się
zrealizować kiedyś film, który miałby w sobie tak wielki suspens jak największe
szlagiery Bundesligi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz