środa, 2 grudnia 2015

Ten film jest jak napad na bank - rozmowa z Sebastianem Schipperem, reżyserem "Victorii"




Piotr Czerkawski: „Victoria” podbiła serca publiczności festiwalu Berlinale. Na czym polega sekret pańskiego sukcesu?

Sebastian Schipper: Pragnąłem, by widzowie chcieli dołączyć do moich bohaterów i towarzyszyć im w hipnotycznej podróży po nocnym Berlinie. Gdy obserwowałem reakcje ludzi zgromadzonych w wielkiej sali na premierowym pokazie, z satysfakcją stwierdziłem, że zachowują się jakby ktoś zabrał ich na dobrą imprezę. Na seansie pojawiła się niemiecka minister kultury, więc obawiałem się atmosfery jak na sztywnym, rządowym zebraniu. Tymczasem pani minister okazała się jedną z osób najsilniej przeżywających film. Gdy moi bohaterowie obrabiali bank, kibicowała im i mówiła: „Ciszej, bo jeszcze ktoś was usłyszy i nakryje”. Po seansie natomiast przyszła złożyć mi gratulacje.

Czy spodziewał się pan aż tak emocjonalnych reakcji na swój film?
Zdecydowanie nie. Zwykle nie szukam w życiu doznań metafizycznych i nie chcę zabrzmieć jak podstarzały hipis, ale podczas tego seansu na powrót zrozumiałem na czym polega magia kina. Seans filmowy daje ci w końcu jedną z niewielu okazji, by poczuć się częścią autentycznej wspólnoty i instynktownie dzielić te same emocje z drugim człowiekiem. Poza tym, od niektórych widzów słyszałem, że – choć mieli pełną świadomość obcowania z fikcją – „Victoria” działała na ich system nerwowy tak sugestywnie jakby sami przeżywali ekranowe przygody.
(…)

W „Victorii” do absolutnego minimum zredukował pan rolę montażu.

Dostrzegam w tym środku wyrazu coś sztucznego. Jestem w pełni świadomy, że „Victoria” chwilami gubi rytm i wydaje się przydługa, a montaż z łatwością pomógłby poprawić te niedociągnięcia. Błędy są jednak wpisane zarówno w nasze życie, jak i w kino. Nie czułem potrzeby, by pozbywać się ich za wszelką cenę. Zależało mi na tym, by „Victoria” była tak blisko rzeczywistości jak to tylko możliwe i mam wrażenie, że w obecnym kształcie osiąga swój cel.

Wybrana przez pana metoda pracy musiała stanowić spore wyzwanie dla aktorów. Czy łatwo było skłonić ich do podjęcia wysiłku?

Nasza wzajemna relacja zmieniała się w miarę postępu prac. Pierwszą scenę zrealizowaliśmy bez trudu, ale nie przyniosła nam ona ani trochę radości. Krzyczałem wtedy: „Bądźcie odważniejsi! Nie bójcie się zaryzykować!”. Aktorzy posłuchali mnie, na planie zapanowała atmosfera twórczego chaosu. Zdarzały się jednak momenty zwątpienia. W takich sytuacjach bardziej niż reżyserem czułem się trenerem piłkarskim, który wchodzi do szatni w przerwie meczu i mobilizuje zawodników przegrywających 0:4. Historia futbolu zna przypadki drużyn, które potrafiły wyjść z takiego dołka i ostatecznie zwyciężyć. Nam chyba też się udało.

To ciekawa analogia. Czy myśli pan, że kino i piłka nożna mają ze sobą coś wspólnego?

Jako wielbiciel futbolu zaświadczam, że niektóre mecze przypominają gotowe scenariusze na filmy. Jest w nich w końcu miejsce na, nieprzewidywalność, zwroty akcji i wielkie emocje. Zawodnicy często stają przed dylematami moralnymi, z bohaterów mogą zamienić się w jednej chwili w niegodziwców i odwrotnie. Mam nadzieję, że uda mi się zrealizować kiedyś film, który miałby w sobie tak wielki suspens jak największe szlagiery Bundesligi.


Cały wywiad ukazał się w listopadowym miesięczniku Kino


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz