Piotr Czerkawski:
Zyskałeś rozgłos jako twórca kontrowersyjnych, do bólu szczerych dokumentów o swoim
najbliższym otoczeniu. Teraz nakręciłeś „Czerwonego pająka” – fabułę o seryjnym
mordercy. Czy ten film jest dla ciebie równie osobisty jak poprzednie?
Marcin Koszałka: Na
pewno w mniejszym stopniu niż dokumenty, w których często ujawniam swoją
obecność, identyfikuję się z bohaterami i zwracam się do nich zza kamery. W
„Czerwonym pająku” podejmuję jednak temat, który nie daje mi spokoju od dawna,
a mianowicie zainteresowanie człowieka złem.
Co sprawia, że ta
kwestia tak bardzo cię fascynuje?
Mam wrażenie, że współczesne zło jest zupełnie inne niż
kiedyś. Coraz częściej zaczyna przyjmować postać transu. Wystarczy znaleźć w
sobie odpowiednio silną determinację albo otępić się jakimiś narkotykami i pójść za swoim pragnieniem, bez względu na
konsekwencje. Przypomnij sobie sprawę niemieckiego pilota, który kilka miesięcy
temu sprowokował katastrofę samolotu. Na koniec okazało się, że nie miał
żadnego istotnego motywu. Leczył lekką depresję, został porzucony przez
dziewczynę i to wszystko. Zło bywa dziś banalne, ale staje się przez to chyba
tym bardziej przerażające.
Niektórzy twierdzą,
że zło tkwi w absolutnie każdym człowieku i wystarczy poczekać na splot okoliczności,
w których się ujawni. Zgadzasz się z tym?
Nie sądzę, by każdy był zdolny do popełnienia zła. Na pewno
mamy za to skłonności do jego biernej obserwacji. Niektórych ludzi, nie
ukrywam, że mnie także, ekscytuje przyglądanie się temu, co zakazane i naganne moralnie. Tyle
tylko, że większość z nas nigdy się do tego nie przyzna.
Dlaczego ty masz na
to odwagę?
Bo mogę realizować swoje fantazje w kinie i sprawiać w ten
sposób, że stają się zupełnie nieszkodliwe. Na potrzeby „Czerwonego pająka”
kręciliśmy scenę zabójstwa małego chłopca. Na planie użyliśmy fantomu, który
wyglądał zupełnie jak prawdziwy człowiek. Podczas zdjęć wczułem się w
atmosferę, towarzyszył mi ten sam dreszcz emocji, który mógł przeszywać
prawdziwego mordercę. Gdy krzyknąłem „Cięcie”, błyskawicznie wróciłem jednak do
rzeczywistości i mogłem ze spokojem pojechać do domu na obiad. Kino daje ci
nieograniczoną przyjemność, ale chroni przed jej niechcianymi konsekwencjami.
Działa trochę jak seks z zabezpieczeniem.
Ciekawe, że sięgasz
akurat po takie porównanie. Wielu morderców wspominało, że przy okazji swoich
czynów doznawało czegoś na kształt erotycznej satysfakcji. Jak myślisz,
dlaczego seks tak często łączy się z przemocą?
Nie jest tajemnicą, że – według wielu – ból zwiększa
podniecenie, a przyjemność nie może obyć się bez pewnej dawki cierpienia. Na
tej zasadzie funkcjonują zarówno całkiem normalne związki międzyludzkie, jak
totalitarne systemy. Najbardziej
ekstremalny był pod tym względem nazizm. Rzadko kiedy wspomina się o tym, że w
Auschwitz prosperował burdel, w którym więźniowie oddawali się innym więźniom.
Przez długi fascynowałem się tym tematem i chciałem zrobić o nim film.
(…)
Po twoich dokumentach
poświęconych członkom najbliższej rodziny pisano, że zbliżasz się do granic
intymności. A może jednak da się pójść jeszcze dalej?
Cały czas się nad tym zastanawiam. Zawsze robiłem filmy o
sobie i swoich obsesjach, ale zwykle pozostawałem w cieniu i ukrywałem się za
swoimi bohaterami. Tymczasem korci mnie teraz, żeby wystąpić samemu przed
kamerą, przeżyć pewnego rodzaju katharsis i odsłonić się jako reżyser, który
manipuluje życiem swoim i innych. Właściwie wszyscy twórcy filmów
dokumentalnych postępują w ten sposób. Także ci, którzy zasłaniają się pięknymi
i wzniosłymi formułkami o misji swojego zawodu. Mnie uprawianie tego rodzaju
gry męczy i potrzebuję się z tego artystycznie wyspowiadać. Dojrzałem, żeby
powiedzieć widzom: „Mówicie, że jestem niemoralny? Macie rację. Aby osiągnąć
swój cel, robię czasem straszne rzeczy”.
Co konkretnie masz na
myśli?
Pamiętasz mój dokument „Do bólu”, ten o
pięćdziesięcioparoletnim psychiatrze, Jacku, który nie może uwolnić się spod
wpływu matki? Wiedziałem, że bohaterka nie znosi nowej partnerki swojego syna.
Gdy się umawiali, brałem więc za telefon i wydawałem ich matce, bo jej reakcje
były mi potrzebne do filmu. Tego rodzaju przykłady można mnożyć. Nie mówię
tego, żeby pochwalić się jakim wielkim jestem prowokatorem. Chcę raczej
powiedzieć, że bywają chwile, gdy jako twórca źle się czuję sam ze sobą.
Tyle tylko, że twoje odważne
pomysły zawsze służą jakiemuś nadrzędnemu celowi. Dzięki „Do bólu” Jacek
dowiedział się prawdy o sobie i otrzymał impuls do zmiany swojego życia.
Być może – skoro tak mocno korzystałem z prywatności innych
ludzi, także własnych rodziców – jestem im zwyczajnie winien film o sobie? Nie
ukrywam, że marzy mi się też wywołanie fermentu w polskim dokumencie. Do tej
pory wszystko odbywa się na zasadzie samooszukiwania: my udajemy, że nie
wpływamy na filmowaną rzeczywistość, a widz wierzy w tę iluzję, bo dzięki temu
czuje się bezpieczniej. Chciałbym pokazać, że to nie takie proste, a środowisko
dokumentalistów to nie klub dżentelmenów. Na pewno zostałbym wtedy zlinczowany
przez własne środowisko, ale chyba właśnie to mnie pociąga. Gniew, który
wywołam, może okazać twórczy, a wtedy polskie kino tylko by na tym skorzystało.
To nie koniec
kontrowersji z twoim udziałem. Nadal marzysz o tym, że twoja córka zostanie
filmowcem i zarejestruje śmierć swojego ojca?
Nie chcę jej do niczego zmuszać, ale nie ukrywam, że byłoby
mi to na rękę. Nakręciłaby dokument o mnie, a ja nigdy bym go nie zobaczył. Powstałby
wówczas „hiperfilm”, rzecz bez precedensu w kinie. Oczywiście córka zostałaby
pewnie zaatakowana ze wszystkich stron, ale mój synek, który jest od niej dużo
młodszy, mógłby nakręcić dokument o tym jak jego siostra radzi sobie z tym
wszystkim jako artystka. Uruchomilibyśmy prawdziwe perpetuum mobile, a ja
uśmiechałbym się zza grobu.
(...) Cały wywiad w najnowszym numerze miesięcznika Zwierciadło
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz