środa, 22 lipca 2015

Lubię wkurzać paryskich mieszczan - rozmowa z Philippem Garrelem (sierpniowy numer "Zwierciadła")




Piotr Czerkawski: Należy pan dziś do grona najważniejszych twórców francuskiego kina. Na taką pozycję pracuje się latami, a pan jest w branży już od ponad pół wieku, gdyż swój pierwszy film nakręcił w wieku 16 lat. Co sprawiło, że zainteresował się pan kinem tak wcześnie?

Philippe Garrel: Można by pomyśleć, że nie miałem wyjścia, bo pochodziłem z filmowej rodziny, a mój ojciec – Maurice Garrel – był paryskim aktorem. W praktyce wyglądało to trochę inaczej. Od dziecka ciągnęło mnie w stronę sztuki, ale początkowo myślałem raczej o karierze malarza, wykazywałem zresztą w tym kierunku pewne uzdolnienia i w młodości uczęszczałem na zajęcia plastyczne. Wiedziałem jednak, że w Paryżu mieszka aż 45 tysięcy malarzy i nie chciałem stawać się częścią tego tłumu. Zwłaszcza, że na początku lat sześćdziesiątych modne było malarstwo abstrakcyjne, a ja osobiście uważałem je za dość ograniczone. Traf chciał zresztą, że pewnego dnia na lekcji francuskiego odkryłem dla siebie wiersze Artura Rimbauda. Byłem zachwycony, bo nigdy wcześniej nie pomyślałem, że słowa mogą nieść za sobą tak wielką moc. Nie wiedziałem już więc, czy bardziej pociąga mnie kariera malarza czy poety. W końcu odkryłem dla siebie kino i uznałem, że reżyser filmowy może być jednym i drugim jednocześnie.

Jako syn artysty miał pan barwne dzieciństwo i czuł, że należy do uprzywilejowanej warstwy społeczeństwa?

O nie, wręcz przeciwnie. Ojciec dopiero po wielu latach stał się znanym aktorem. Wcześniej tylko od czasu do czasu występował na scenie albo udzielał się w kukiełkowym teatrze. Byliśmy więc bardzo biedni, a mnie dawało to do myślenia. Od samego początku chciałem nie tylko osiągnąć sławę, lecz także zarobić przy okazji pieniądze i zapewnić  godziwe życie przyszłej rodzinie. Kino wydawało się pod tym względem pragmatyczne, bo w większym stopniu niż malarstwo czy poezja przypominało rozwinięty przemysł i uporządkowany system. Poza tym potencjalny reżyser musi dobrze znać się na technice, a to automatycznie eliminowało sporą część konkurencji. Dla mnie natomiast  wymóg ten nie stanowił żadnego problemu, gdyż mój dziadek był inżynierem, który opatentował kilka swoich wynalazków. Od dziecka dorastałem więc w otoczeniu maszyn i silników, a później na planie filmowym odczułem po prostu wrażenie de ja vu.

Czy, ze względu na podobne zainteresowania, mieliście z ojcem dobry kontakt i mógłby uznać go pan za swojego mentora? 

Ojciec był dla mnie bardzo ważną postacią i wystąpił już w pierwszym zrealizowanym przeze mnie filmie. Pracowaliśmy zresztą razem do samego końca. Ostatnią rolę w karierze zagrał jako 88 – letni staruszek w moim „Gorącym lecie” i zmarł na kilka miesięcy przed premierą. Za prawdziwego mentora z dzieciństwa muszę uznać jednak nauczyciela francuskiego, który zapoznał mnie z poezją Rimbauda. Co ciekawe, belfer ten był początkowo święcie przekonany, że powinienem zająć się pisaniem. Kino uważał za jarmarczną i wulgarną rozrywkę, która nie jest godna młodzieńca z ambicjami. Przez pewien czas byłem skłonny przyznawać mu rację, ale potem obejrzałem słynny film Godarda „Do utraty tchu” i doznałem takiego samego olśnienia jak niedawno w przypadku Rimbauda. Postawiłem więc sobie za punkt honoru, by przekonać mojego nauczyciela do zmiany zdania na temat kina. W tym celu postanowiłem, że sam nakręcę film i poproszę go, aby zagrał jedną z ról.


(...)

Mimo wszystko, jest pan skazany na zawieranie kompromisów z oczekiwaniami widzów i producentów. Czy dziś jako żywy klasyk francuskiego kina i bywalec najważniejszych festiwali  tęskni pan za dawną niezależnością?

Nawet w swoich bardziej konwencjonalnych filmach, staram się umieszczać pewne elementy absurdu, poezji i szaleństwa. Myślę, że to uczciwa postawa, bo przecież od czasu do czasu pojawiają się one także w naszym życiu. Nie mogę zaprzeczyć, że stałem się dojrzalszy, ale mam nadzieję, że przynajmniej nie zgnuśniałem do reszty. Kręcę przecież długie, czarno – białe filmy, w których opowiadam o narkotykach, nieszczęśliwej miłości, seksie, samobójstwie i rewolucji  maja 68 roku. Proszę mi wierzyć, że nie są to tematy, o których paryscy mieszczanie lubiliby rozmawiać przy obiedzie. Z ich perspektywy jestem więc zapewne takim samym buntownikiem jak dawniej.

Cały wywiad w sierpniowym numerze miesięcznika Zwierciadło


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz