Rozmowa przeprowadzona w trakcie Planete+ Doc Film Festival, podczas którego odbyła się retrospektywa Michela Gondry'ego.
Piotr Czerkawski:
Podobno w młodości wcale nie myślałeś o karierze filmowca. Słyszałem, że
chciałeś zostać wynalazcą.
Michel Gondry: Tak
było, miałem w tym względzie wzór w postaci dziadka Constanta Martina, który
wynalazł między innymi clavioline, elektroniczny
instrument klawiszowy. Jego brzmienie pojawia się na przykład u Beatlesów w
piosence „Baby, You’re Rich Man”. Dziadek mieszkał w bliskim sąsiedztwie,
mieliśmy wspólny ogród, więc widywaliśmy się po kilka razy dziennie. Słuchałem opowieści
o wynalazkach z wielkim zainteresowaniem, ale szybko uznałem, że nie jestem
jednak wystarczająco uzdolniony technicznie, by kontynuować rodzinne tradycje.
Czym postanowiłeś
zająć się wtedy?
Przez pewien czas chciałem malować obrazy. Najbardziej
pragnąłem jednak ilustrować książki, zwłaszcza baśnie. Wyobrażałem sobie jak
rysuję wieże z wielkimi oknami, fantastyczne postacie i wszystko to, co urzekało
mnie w dzieciństwie. Później moje zainteresowania przesunęły się w stronę
muzyki. Byłem perkusistą rockowego zespołu o nazwie Oui Oui.
Jak dużą rolę wśród twoich zainteresowań grał film?
Nieszczególną, choć oczywiście chodziłem do kina, mniej
więcej raz w miesiącu. Bardzo lubiłem oglądać komedie – od Charliego Chaplina
do Louisa de Funesa. Dużą przyjemność sprawiały mi także animacje. Przełomowe
było dla mnie odkrycie Texa Avery’ego,
czyli twórcy postaci kaczora Daffy’ego i królika Bugsa. Z dzisiejszej
perspektywy odnajduję w jego filmach elementy surrealizmu, z którym zetknąłem
się wówczas pierwszy raz w życiu.
Dlaczego było to dla
ciebie takie ważne?
Bardzo cenię surrealizm w malarstwie, ale uważam go także za
niezwykle ważny nurt w historii kina. Twórcy tacy jak Luis Bunuel, Jean Cocteau
czy Germaine Dulac potrafili bezbłędnie eksplorować wnętrze ludzkiego umysłu.
Przy okazji, choć byli przeciwko religii samej w sobie, pozostawali bardzo
uduchowieni. Myślę, że ich twórczość była dla francuskiego kina znacznie
ważniejszy niż na przykład dorobek Nowej Fali.
Naprawdę nie lubisz
Nowej Fali?
Nie, to nie tak. Cenię filmy Truffauta, Rohmera, Godarda,
czy – bardziej eksperymentalne – kino Resnaisa. U reżyserów Nowej Fali
przeszkadzał mi tylko rewolucyjny zapał, który miał doprowadzić do zniszczenia
dotychczasowego kina francuskiego. Sukces tej strategii, zastosowanej przez
twórców, którzy wcześniej zdobywali doświadczenie jako krytycy filmowi, na
trwałe zainfekował sposób myślenia o kinie w naszym kraju. Mam wrażenie, że
dziś niemal każdy dziennikarz chciałby być jak kiedyś Truffaut, więc atakuje filmowców dla zasady, w sposób
nieprzemyślany, nastawiony na zdobycie rozgłosu. Przy okazji, wielu ludzi próbuje oceniać współczesne kino
kategoriami stosowanymi przez Nowofalowców pół wieku temu, co przecież zupełnie
mija się z celem. Można więc odnieść wrażenie, że – mimo najszczerszych chęci –
twórcy Nowej Fali przynieśli nam więcej szkody niż pożytku. Zwłaszcza, że
bardzo lubili upajać się swoimi sukcesami.
Co masz na myśli?
Zależy o kim mowa. Rohmer był twórcą bardzo konsekwentnym i
pełnym pokory. Gdy jego montażystka powiedziała mi kiedyś, że znał moje filmy,
zrobiło mi się szalenie miło. Ale weźmy takiego Truffauta, który zasłynął jako
najbardziej nieprzejednany krytyk tradycyjnego francuskiego kina. Tymczasem
jako reżyser wcale się od niego nie oddalił. Trudno o bardziej konserwatywny
film niż jego słynna „Noc amerykańska”! Nie zgadzam się z tworzoną przez wielu
Nowofalowców narcystyczną otoczką. Podziwiani przez nich twórcy włoskiego
neorealizmu osiągali wyżyny artystycznej szczerości, zyskiwali wpływ na
otaczającą rzeczywistość, a przy okazji pozostawali znacznie skromniejsi.
Wspomniałeś fascynacji
surrealizmem. Filmem, w którym wyrażasz ją w sposób najbardziej wyraźny jest
bez wątpienia „Jak we śnie”.
Oczywiście, po obudzeniu bardzo często pamiętam własne sny.
O większości prędko zapominam, ale niektóre, zwłaszcza te posiadające określoną
strukturę dramatyczną, wydają mi się warte zapisania. Jeden z nich stanie się
podstawą mojego następnego filmu fabularnego. Strzępy kilku snów -
umieszczonych potem w określonym fabularnym kontekście – posłużyły mi zaś za
inspirację do „Jak we śnie”. W tamtym
filmie celowo skupiłem się jednak na warstwie wizualnej i nie starałem się podsuwać
konkretnych tropów interpretacyjnych, bo nie sądzę, by taka postawa w ogóle
miała sens. Nigdy nie byłem wielkim fanem psychoanalizy. Znacznie więcej pożytku
niż lektura dowolnego dzieła Freuda przyniosło mi obejrzenie „Życia świadomego”
Richarda Linklatera.
Czy sądzisz, że
marzenia dojrzewają wraz z nami? Czy twoje dzisiejsze sny różnią się od tych
sprzed lat?
To zabawne, ale odkąd zostałem filmowcem, mam poczucie, że w
pewnym sensie reżyseruję także własne sny. Czuję jakbym miał nad nimi większą
kontrolę niż przed laty i potrafił podświadomie łączyć je w ciągi przyczynowo –
skutkowe, wprowadzać fabularny porządek.
(...)
Czy dziś wciąż
patrzysz na Amerykę okiem przybysza z zewnątrz?
Nie, od jakiegoś czasu mam już zieloną kartę, w USA żyje mój
syn, a także kilkoro przyjaciół. Właściwie mój stosunek do Stanów zależy od
aktualnego nastroju. Jeśli jestem melancholijny albo refleksyjny, wciąż czuję
się tam nieswojo. Natomiast, gdy mam w sobie energię i kreatywny zapał, Ameryka
jest dla mnie najlepszym miejscem na świecie. Nie chcę generalizować, ale na
własny użytek często powtarzam sobie, że Paryż pobudza do inspiracji, a Nowy
Jork – do działania.
Całość na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz