poniedziałek, 9 czerwca 2014

Reżyseruję swoje sny - wywiad z Michelem Gondrym






Rozmowa przeprowadzona w trakcie Planete+ Doc Film Festival, podczas którego odbyła się retrospektywa Michela Gondry'ego.




Piotr Czerkawski: Podobno w młodości wcale nie myślałeś o karierze filmowca. Słyszałem, że chciałeś zostać wynalazcą.
Michel Gondry: Tak było,  miałem w tym względzie wzór  w postaci dziadka Constanta Martina, który wynalazł między innymi clavioline, elektroniczny instrument klawiszowy. Jego brzmienie pojawia się na przykład u Beatlesów w piosence „Baby, You’re Rich Man”.  Dziadek mieszkał w bliskim sąsiedztwie, mieliśmy wspólny ogród, więc widywaliśmy się po kilka razy dziennie. Słuchałem opowieści o wynalazkach z wielkim zainteresowaniem, ale szybko uznałem, że nie jestem jednak wystarczająco uzdolniony technicznie, by kontynuować rodzinne tradycje. 

Czym postanowiłeś zająć się wtedy?

Przez pewien czas chciałem malować obrazy. Najbardziej pragnąłem jednak ilustrować książki, zwłaszcza baśnie. Wyobrażałem sobie jak rysuję wieże z wielkimi oknami, fantastyczne postacie i wszystko to, co urzekało mnie w dzieciństwie. Później moje zainteresowania przesunęły się w stronę muzyki. Byłem perkusistą rockowego zespołu o nazwie Oui Oui.

Jak dużą rolę wśród twoich zainteresowań grał film?

Nieszczególną, choć oczywiście chodziłem do kina, mniej więcej raz w miesiącu. Bardzo lubiłem oglądać komedie – od Charliego Chaplina do Louisa de Funesa. Dużą przyjemność sprawiały mi także animacje. Przełomowe było dla mnie odkrycie Texa  Avery’ego, czyli twórcy postaci kaczora Daffy’ego i królika Bugsa. Z dzisiejszej perspektywy odnajduję w jego filmach elementy surrealizmu, z którym zetknąłem się wówczas pierwszy raz w życiu.

Dlaczego było to dla ciebie takie ważne?

Bardzo cenię surrealizm w malarstwie, ale uważam go także za niezwykle ważny nurt w historii kina. Twórcy tacy jak Luis Bunuel, Jean Cocteau czy Germaine Dulac potrafili bezbłędnie eksplorować wnętrze ludzkiego umysłu. Przy okazji, choć byli przeciwko religii samej w sobie, pozostawali bardzo uduchowieni. Myślę, że ich twórczość była dla francuskiego kina znacznie ważniejszy niż na przykład dorobek Nowej Fali.

Naprawdę nie lubisz Nowej Fali?

Nie, to nie tak. Cenię filmy Truffauta, Rohmera, Godarda, czy – bardziej eksperymentalne – kino Resnaisa. U reżyserów Nowej Fali przeszkadzał mi tylko rewolucyjny zapał, który miał doprowadzić do zniszczenia dotychczasowego kina francuskiego. Sukces tej strategii, zastosowanej przez twórców, którzy wcześniej zdobywali doświadczenie jako krytycy filmowi, na trwałe zainfekował sposób myślenia o kinie w naszym kraju. Mam wrażenie, że dziś niemal każdy dziennikarz chciałby być jak kiedyś Truffaut, więc  atakuje filmowców dla zasady, w sposób nieprzemyślany, nastawiony na zdobycie rozgłosu. Przy okazji,  wielu ludzi próbuje oceniać współczesne kino kategoriami stosowanymi przez Nowofalowców pół wieku temu, co przecież zupełnie mija się z celem. Można więc odnieść wrażenie, że – mimo najszczerszych chęci – twórcy Nowej Fali przynieśli nam więcej szkody niż pożytku. Zwłaszcza, że bardzo lubili upajać się swoimi sukcesami.

Co masz na myśli?

Zależy o kim mowa. Rohmer był twórcą bardzo konsekwentnym i pełnym pokory. Gdy jego montażystka powiedziała mi kiedyś, że znał moje filmy, zrobiło mi się szalenie miło. Ale weźmy takiego Truffauta, który zasłynął jako najbardziej nieprzejednany krytyk tradycyjnego francuskiego kina. Tymczasem jako reżyser wcale się od niego nie oddalił. Trudno o bardziej konserwatywny film niż jego słynna „Noc amerykańska”! Nie zgadzam się z tworzoną przez wielu Nowofalowców narcystyczną otoczką. Podziwiani przez nich twórcy włoskiego neorealizmu osiągali wyżyny artystycznej szczerości, zyskiwali wpływ na otaczającą rzeczywistość, a przy okazji pozostawali znacznie skromniejsi.


Wspomniałeś fascynacji surrealizmem. Filmem, w którym wyrażasz ją w sposób najbardziej wyraźny jest bez wątpienia „Jak we śnie”.

Oczywiście, po obudzeniu bardzo często pamiętam własne sny. O większości prędko zapominam, ale niektóre, zwłaszcza te posiadające określoną strukturę dramatyczną, wydają mi się warte zapisania. Jeden z nich stanie się podstawą mojego następnego filmu fabularnego. Strzępy kilku snów - umieszczonych potem w określonym fabularnym kontekście – posłużyły mi zaś za inspirację  do „Jak we śnie”. W tamtym filmie celowo skupiłem się jednak na warstwie wizualnej i nie starałem się podsuwać konkretnych tropów interpretacyjnych, bo nie sądzę, by taka postawa w ogóle miała sens. Nigdy nie byłem wielkim fanem psychoanalizy. Znacznie więcej pożytku niż lektura dowolnego dzieła Freuda przyniosło mi obejrzenie „Życia świadomego” Richarda Linklatera.

Czy sądzisz, że marzenia dojrzewają wraz z nami? Czy twoje dzisiejsze sny różnią się od tych sprzed lat?
To zabawne, ale odkąd zostałem filmowcem, mam poczucie, że w pewnym sensie reżyseruję także własne sny. Czuję jakbym miał nad nimi większą kontrolę niż przed laty i potrafił podświadomie łączyć je w ciągi przyczynowo – skutkowe, wprowadzać fabularny porządek.

(...)

Czy dziś wciąż patrzysz na Amerykę okiem przybysza z zewnątrz?
Nie, od jakiegoś czasu mam już zieloną kartę, w USA żyje mój syn, a także kilkoro przyjaciół. Właściwie mój stosunek do Stanów zależy od aktualnego nastroju. Jeśli jestem melancholijny albo refleksyjny, wciąż czuję się tam nieswojo. Natomiast, gdy mam w sobie energię i kreatywny zapał, Ameryka jest dla mnie najlepszym miejscem na świecie. Nie chcę generalizować, ale na własny użytek często powtarzam sobie, że Paryż pobudza do inspiracji, a Nowy Jork – do działania.


Całość na łamach Dziennika 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz