sobota, 21 czerwca 2014

Pierwsze razy polskiego kina







W jednej z najsłynniejszych scen „Pulp Fiction” Jules Winnefield opowiada swemu kompanowi o żonie szefa: „Zagrała główną rolę w pilocie. (...)Zanim zaczną kręcić serial wpierw kręcą pilota. Komisja go ogląda i zatwierdza do produkcji. Albo wychodzi z tego serial, albo nic z tego nie wychodzi. Grała w takim, z którego nic nie wyszło”. Bezlitosna diagnoza filozofującego gangstera doskonale pasowałaby do większości młodych twórców polskiego kina. Od dobrych kilku lat żaden z nich nie zadebiutował w sposób, który mógłby wzbudzić podziw i przynieść obietnicę dalszych sukcesów. Podobna świadomość boli tym bardziej, że kino od dawna karmi się legendami o swych cudownych dzieciach i ich młodzieńczych wyczynach. 26 – letni Orson Welles był przecież w stanie sprezentować światu „Obywatela Kane’a”, różyczkę z kolcami, przez lata uznawaną za najwybitniejszy film w historii kina. Wiele lat później Steven Soderbergh przyjechał na festiwal w Cannes z prowokacyjnym „Seksem, kłamstwami i kasetami wideo”. Jurorzy – w tym Krzysztof Kieślowski – dali się uwieść i przyznali debiutantowi sensacyjną Złotą Palmę. W bliższych nam czasach sporą furorę wywołało natomiast wyznanie „Zabiłem moją matkę” wykrzyczane w filmie nastoletniego Xaviera Dolana.

Dlaczego polscy debiutanci nie potrafią nawiązać do tych sukcesów, nawet w znacznie skromniejszej skali? Spośród kilku możliwych hipotez najbardziej nęcąca wydaje się ta o paraliżującym braku odwagi. W obliczu zależności od profesorów na uczelniach i przyznających fundusze ekspertów młodzi twórcy często decydują się na chłodną kalkulację. Zamiast ryzykować, przedstawiają pomysły bezpieczne, zachowawcze i pozbawione choćby delikatnego muśnięcia polotu. Jeśli problemem nie jest cynizm, często okazuje się nim zwyczajny brak umiejętności. Wśród młodych twórców dominują solidni rzemieślnicy, którzy nie mają w sobie siły zdolnej rozbawić, zirytować bądź skłonić odbiorcę do myślenia. W rodzimym środowisku filmowym trudno znaleźć materiał na przyszłą gwiazdę, twórcę łączącego umiejętności z charyzmą i nieszablonową osobowością.

(...)


Kłopoty z początkującymi twórcami stanowią część szerszego problemu polskiego kina. Podczas gdy zeszłoroczne Berlinale podbiły „Lekcje harmonii” w reżyserii kazachskiego debiutanta, u nas w kategoriach sukcesu wciąż odbiera się samo zakwalifikowanie na prestiżową imprezę. Na przekór stanowi faktycznemu, lwia część krytyki filmowej nie ma jednak problemu z szerzeniem wiary  w zmartwychwstanie polskiego kina. Na poły naiwne, a na poły cyniczne deklaracje może i poprawiają samopoczucie środowiska, ale na dłuższą metę przynoszą wyłącznie szkody. W swojej kłopotliwej desperacji przypominają słynne przed laty słowa Juliusza Machulskiego: „Jeśli sami się nie nagrodzimy, to nikt nas nie nagrodzi!”.

Tymczasem wcale nie trzeba przecież uciekać się do równie trywialnych rozwiązań. Pełne hipokryzji peany należałoby po prostu zastąpić rzeczową dyskusją. Jej przestrzenią z pewnością może stać się także startujący niebawem 33. Koszaliński Festiwal Debiutów Filmowych MŁODZI I FILM. Dobrze, jeśli właśnie ta impreza okaże się poligonem doświadczalnym dla armii zdolnych filmowców.

Więcej na łamach Dziennika 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz