W jednej z najsłynniejszych scen „Pulp Fiction” Jules
Winnefield opowiada swemu kompanowi o żonie szefa: „Zagrała główną rolę w pilocie. (...)Zanim zaczną kręcić serial wpierw
kręcą pilota. Komisja go ogląda i zatwierdza do produkcji. Albo wychodzi z tego
serial, albo nic z tego nie wychodzi. Grała w takim, z którego nic nie wyszło”.
Bezlitosna diagnoza filozofującego gangstera doskonale pasowałaby do większości
młodych twórców polskiego kina. Od dobrych kilku lat żaden z nich nie
zadebiutował w sposób, który mógłby wzbudzić podziw i przynieść obietnicę
dalszych sukcesów. Podobna świadomość boli tym bardziej, że kino od dawna karmi
się legendami o swych cudownych dzieciach i ich młodzieńczych wyczynach. 26 –
letni Orson Welles był przecież w stanie sprezentować światu „Obywatela
Kane’a”, różyczkę z kolcami, przez lata uznawaną za najwybitniejszy film w
historii kina. Wiele lat później Steven Soderbergh przyjechał na festiwal w
Cannes z prowokacyjnym „Seksem, kłamstwami i kasetami wideo”. Jurorzy – w tym
Krzysztof Kieślowski – dali się uwieść i przyznali debiutantowi sensacyjną
Złotą Palmę. W bliższych nam czasach sporą furorę wywołało natomiast wyznanie
„Zabiłem moją matkę” wykrzyczane w filmie nastoletniego Xaviera Dolana.
Dlaczego polscy debiutanci nie potrafią nawiązać do tych
sukcesów, nawet w znacznie skromniejszej skali? Spośród kilku możliwych hipotez
najbardziej nęcąca wydaje się ta o paraliżującym braku odwagi. W obliczu
zależności od profesorów na uczelniach i przyznających fundusze ekspertów
młodzi twórcy często decydują się na chłodną kalkulację. Zamiast ryzykować,
przedstawiają pomysły bezpieczne, zachowawcze i pozbawione choćby delikatnego
muśnięcia polotu. Jeśli problemem nie jest cynizm, często okazuje się nim
zwyczajny brak umiejętności. Wśród młodych twórców dominują solidni
rzemieślnicy, którzy nie mają w sobie siły zdolnej rozbawić, zirytować bądź
skłonić odbiorcę do myślenia. W rodzimym środowisku filmowym trudno znaleźć
materiał na przyszłą gwiazdę, twórcę łączącego umiejętności z charyzmą i
nieszablonową osobowością.
(...)
Kłopoty z początkującymi twórcami stanowią część szerszego problemu
polskiego kina. Podczas gdy zeszłoroczne Berlinale podbiły „Lekcje harmonii” w
reżyserii kazachskiego debiutanta, u nas w kategoriach sukcesu wciąż odbiera
się samo zakwalifikowanie na prestiżową imprezę. Na przekór stanowi
faktycznemu, lwia część krytyki filmowej nie ma jednak problemu z szerzeniem
wiary w zmartwychwstanie polskiego kina.
Na poły naiwne, a na poły cyniczne deklaracje może i poprawiają samopoczucie
środowiska, ale na dłuższą metę przynoszą wyłącznie szkody. W swojej kłopotliwej
desperacji przypominają słynne przed laty słowa Juliusza Machulskiego: „Jeśli
sami się nie nagrodzimy, to nikt nas nie nagrodzi!”.
Tymczasem wcale nie trzeba przecież uciekać się do równie
trywialnych rozwiązań. Pełne hipokryzji peany należałoby po prostu zastąpić
rzeczową dyskusją. Jej przestrzenią z pewnością może stać się także startujący
niebawem 33. Koszaliński Festiwal Debiutów Filmowych MŁODZI I FILM. Dobrze,
jeśli właśnie ta impreza okaże się poligonem doświadczalnym dla armii zdolnych
filmowców.
Więcej na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz