piątek, 13 czerwca 2014

Robię filmy dla mojej teściowej - wywiad z Bogdanem Dziworskim








Rozmowa przeprowadzona na Krakowskim Festiwalu Filmowym.


Piotr Czerkawski: Na początek ustalmy szczegóły. Wysłać ci ten wywiad do autoryzacji?

Bogdan Dziworski: Nie, daj spokój. Ale zrób coś innego – wyślij, proszę, tę gazetę do mojej teściowej, do Szczecina. Jak następnym razem przyjadę, dostanę jeszcze lepszy rosół.

Coś czuję, że mamy już tytuł rozmowy. Pójdźmy więc dalej. Spełniasz się jednocześnie jako fotograf i filmowiec. Czy zgodzisz się, że te dwie dziedziny sztuki różni przede wszystkim sposób przedstawiania ruchu?

Fotografia to ruch zatrzymany w ułamku sekundy, co samo w sobie jest już fascynujące. Natomiast gdy ten ruch uwolnisz… Wtedy właśnie zaczyna się kino! Moje filmy mają w sobie dynamikę, dlatego tak często krążą wokół sportu. Tego rodzaju rywalizacja wypada na ekranie bardzo widowiskowo, a przy okazji ma w sobie dramatyzm, tragizm, radość – nieustannie kipi od emocji. Najlepsze, co mogę zrobić dla widza, to dać mu szansę uczestnictwa w tych wydarzeniach. Jeśli pracuję nad takim filmem jak „Hokej”, nie będę kręcił go z nudnej perspektywy trybun, lecz chcę znaleźć się w samym sercu widowiska.

(...)


Na Krakowskim Festiwalu Filmowym wróciłem do jednego z twoich najgłośniejszych dokumentów – „Szapito”. Film o artystach cyrkowych pokazuje nam świat pozornie tajemniczy, ale w praktyce zaskakująco swojski, zwyczajny.

Moją naczelną zasadą jest prostota. Co z tego, że uda mi się wyczarować na ekranie wspaniały świat, jeśli widz będzie czuł się obco i straci nim zainteresowanie? Tyle tylko, że nic nie dzieje się automatycznie. Żeby stworzyć wrażenie autentyzmu trzeba się nad tym, paradoksalnie, sporo nagimnastykować. Poza tym, prawda nie może oznaczać ekranowej nudy. Pamięć jest kapryśna i wybiórcza, więc trzeba dostarczyć jej silnego bodźca. Dobrze jeśli film nie ma jednego punktu kulminacyjnego, niczego nie narzuca i pozwala widzowi wytworzyć swobodny, osobisty stosunek do przelatujących mu przed oczami obrazów. Sam wiem o tym najlepiej, bo nawet w świetnych filmach zapamiętuje zazwyczaj tylko pojedyncze sceny. 

W „Szapito” takim niezapomnianym momentem jest na pewno absurdalnie poetycka scena z defekującym słoniem.

O tym właśnie mówię. Gdy traktujesz temat poważnie, obserwujesz pewne środowisko przez długi czas, niezwykłe obrazy same pchają ci się przed kamerę. Zanim nakręciłem „Szapito”, wiele razy jeździłem z cyrkiem jako fotograf i mogłem w ten sposób napatrzeć się na fascynujące zdarzenia. Zorientowałem się na przykład, że – co wydaje się przecież absurdalne – słoń boi się myszy. A dlaczego? Bo mysz może mu wejść do trąby, a wtedy kilka chwil i będzie już po nim.

W twojej twórczości liczy się zatem zdolność do uchwycenia tego, co zaskakuje i wytrąca nas z rutyny?

To też, ale przede wszystkim luz i życzliwość wobec otoczenia. Nie chcę używać kamery, by kogokolwiek piętnować. Lubię ludzi i co najważniejsze daję im to odczuć.

A wtedy świat ci się odwdzięcza.

Otóż to, ładnie powiedziane. W sam raz na zakończenie.
 

  Więcej na łamach Dziennika

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz