Rozmowa przeprowadzona na Krakowskim Festiwalu Filmowym.
Piotr Czerkawski: Na
początek ustalmy szczegóły. Wysłać ci ten wywiad do autoryzacji?
Bogdan Dziworski: Nie,
daj spokój. Ale zrób coś innego – wyślij, proszę, tę gazetę do mojej teściowej,
do Szczecina. Jak następnym razem przyjadę, dostanę jeszcze lepszy rosół.
Coś czuję, że mamy
już tytuł rozmowy. Pójdźmy więc dalej. Spełniasz się jednocześnie jako fotograf
i filmowiec. Czy zgodzisz się, że te dwie dziedziny sztuki różni przede wszystkim
sposób przedstawiania ruchu?
Fotografia to ruch zatrzymany w ułamku sekundy, co samo w
sobie jest już fascynujące. Natomiast gdy ten ruch uwolnisz… Wtedy właśnie
zaczyna się kino! Moje filmy mają w sobie dynamikę, dlatego tak często krążą
wokół sportu. Tego rodzaju rywalizacja wypada na ekranie bardzo widowiskowo, a
przy okazji ma w sobie dramatyzm, tragizm, radość – nieustannie kipi od emocji.
Najlepsze, co mogę zrobić dla widza, to dać mu szansę uczestnictwa w tych
wydarzeniach. Jeśli pracuję nad takim filmem jak „Hokej”, nie będę kręcił go z
nudnej perspektywy trybun, lecz chcę znaleźć się w samym sercu widowiska.
(...)
Na Krakowskim
Festiwalu Filmowym wróciłem do jednego z twoich najgłośniejszych dokumentów –
„Szapito”. Film o artystach cyrkowych pokazuje nam świat pozornie tajemniczy,
ale w praktyce zaskakująco swojski, zwyczajny.
Moją naczelną zasadą jest prostota. Co z tego, że uda mi się
wyczarować na ekranie wspaniały świat, jeśli widz będzie czuł się obco i straci
nim zainteresowanie? Tyle tylko, że nic nie dzieje się automatycznie. Żeby
stworzyć wrażenie autentyzmu trzeba się nad tym, paradoksalnie, sporo
nagimnastykować. Poza tym, prawda nie może oznaczać ekranowej nudy. Pamięć jest
kapryśna i wybiórcza, więc trzeba dostarczyć jej silnego bodźca. Dobrze jeśli film
nie ma jednego punktu kulminacyjnego, niczego nie narzuca i pozwala widzowi
wytworzyć swobodny, osobisty stosunek do przelatujących mu przed oczami obrazów.
Sam wiem o tym najlepiej, bo nawet w świetnych filmach zapamiętuje zazwyczaj
tylko pojedyncze sceny.
W „Szapito” takim
niezapomnianym momentem jest na pewno absurdalnie poetycka scena z defekującym
słoniem.
O tym właśnie mówię. Gdy traktujesz temat poważnie,
obserwujesz pewne środowisko przez długi czas, niezwykłe obrazy same pchają ci
się przed kamerę. Zanim nakręciłem „Szapito”, wiele razy jeździłem z cyrkiem
jako fotograf i mogłem w ten sposób napatrzeć się na fascynujące zdarzenia. Zorientowałem
się na przykład, że – co wydaje się przecież absurdalne – słoń boi się myszy. A
dlaczego? Bo mysz może mu wejść do trąby, a wtedy kilka chwil i będzie już po
nim.
W twojej twórczości
liczy się zatem zdolność do uchwycenia tego, co zaskakuje i wytrąca nas z
rutyny?
To też, ale przede wszystkim luz i życzliwość wobec
otoczenia. Nie chcę używać kamery, by kogokolwiek piętnować. Lubię ludzi i co
najważniejsze daję im to odczuć.
A wtedy świat ci się
odwdzięcza.
Otóż to, ładnie powiedziane. W sam raz na zakończenie.
Więcej na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz