piątek, 20 czerwca 2014

Po ch** nam przesłanie? - wywiad z Januszem Rudnickim






Piotr Czerkawski: W Koszalinie będziesz oceniał pierwsze filmy młodych. Debiut jest najczęściej jak pierwszy raz: nieporadny, pełen tremy i za szybko się kończy. Mało kto chce o nim pamiętać. Jak podchodzisz dziś do swoich pierwszych publikacji? Uważasz, że da się je czytać?

Janusz Rudnicki: „Można żyć”? „Uschi”? „Odwiedziny”? Hm. Myślę, że się bronią. To „hm”, bardzo grube „hm” stąd, że ja tekstów swoich nie czytam. Nie lubię, nie cierpię. Krępuję się, zawstydzam. Od czasu do czasu jednak muszę. Myślę o tych po korekcie do wydań książkowych. To dla mnie męka pańska, wierz mi. To tak jakbym podglądał siebie samego w intymnych sytuacjach, i pozycjach.

(...)
Dobrze, że o intymności wspominasz. Na sali kinowej to podstawa. Cokolwiek perwersyjna czasem. We Wrocławiu wszyscy znają pana Edwarda, Raskolnikowa masturbacji, który z lubością odgrywał teatr jednego aktora na premierach ambitnych filmów. Czy jako widz stykałeś się z podobnymi indywiduami i miałeś szczęście do równie absurdalnych przygód?

Konkurencja do tego, co na ekranie, coś jak film na widowni? Trochę jak w „Cinema Paradiso”, tym kwiatku z doniczki Felliniego? Nie, tak oryginalnych sytuacji nie miałem, mi przydarzają się raczej te banalne. A to jakiś pijany murarz w ubraniu roboczym gwałci nieletnią z tornistrem i nikt nie patrzy na ekran, a wszyscy na nich, bo film nudny. A to ktoś podcina sobie żyły, przyjeżdża karetka, sanitariusze go wynoszą, a sala syczy, bo zasłaniają ekran, a film ciekawy. No i tym podobne, najbardziej jednak wbiły mi się prosto w mózg słowa. Jedno słowo, w zasadzie. Jeden obok mnie pyta drugiego, jaki tytuł ma ten film, a ten drugi mówi „Dziura”. Wtedy zakochałem się w klasie robotniczej, która słusznie idzie do raju, znasz ten tytuł, czarny Piotrusiu?

No, ba! Wczesne lata siedemdziesiąte, Elio Petri.

Klasie robotniczej chodziło o film Królikiewicza, „Na wylot”. Jeśli na wylot, to dziura, dziura jest skutkiem, oto co znaczy nazywać rzeczy po imieniu.
(…)

Mówi się, że nasze kino cierpi na sraczkę wzniosłych słów, ma scenariusze pisane na przetrąconym kolanie, a zamiast seksu pokazuje zapasy w stylu wolnym. A co ciebie najbardziej wkurwia w polskich filmach?

Przesłanie. Usilna, nachalna, gołym okiem widoczna próba powiedzenia czegoś tak zwanego kurwa głębokiego.  Kiedyś mówiło się „film psychologiczny.”, dzisiaj na szczęście coraz mniej. Tak jakby film wojenny nie mógł być psychologiczny. Wszystkie są psychologiczne. Wolę filmy, które mają mi coś do pokazania niż do powiedzenia. Jeśli pokazane dobrze, to tak zwana głębokość sama się wyłania, rykoszetem. Film powinien mówić przez obraz, a nie obrazować mówienie.

Idźmy dalej. Taki na przykład Kieślowski  ze schyłku kariery to dla mnie prototyp Jezusa ze Świebodzina. Zgodzisz się, że należy go strącić z piedestału?
Zgodzę się, tak.  Te jego wcześniejsze jak najbardziej, oglądałem niedawno „Personel”, to klejnot, z kapitalnym, powtórzę, z kapitalnym Michałem Tarkowskim. Ale im dalej, tym gorzej, coraz więcej Piesiewicza. „Dekalog” z wyjątkiem „O zabijaniu”, rzecz jasna, „Trzy kolory”, hm. Takie kadzidło, z którego snuje się jakiś bezkształtny, psychologiczny stwór.

(…)

Całość w dzisiejszym wydaniu  Dziennika


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz