Piotr Czerkawski: W
Koszalinie będziesz oceniał pierwsze filmy młodych. Debiut jest najczęściej jak
pierwszy raz: nieporadny, pełen tremy i za szybko się kończy. Mało kto chce o
nim pamiętać. Jak podchodzisz dziś do swoich pierwszych publikacji? Uważasz, że
da się je czytać?
Janusz Rudnicki: „Można żyć”? „Uschi”? „Odwiedziny”? Hm.
Myślę, że się bronią. To „hm”, bardzo grube „hm” stąd, że ja tekstów swoich nie
czytam. Nie lubię, nie cierpię. Krępuję się, zawstydzam. Od czasu do czasu
jednak muszę. Myślę o tych po korekcie do wydań książkowych. To dla mnie męka
pańska, wierz mi. To tak jakbym podglądał siebie samego w intymnych sytuacjach,
i pozycjach.
(...)
Dobrze, że o
intymności wspominasz. Na sali kinowej to podstawa. Cokolwiek perwersyjna
czasem. We Wrocławiu wszyscy znają pana Edwarda, Raskolnikowa masturbacji,
który z lubością odgrywał teatr jednego aktora na premierach ambitnych filmów.
Czy jako widz stykałeś się z podobnymi indywiduami i miałeś szczęście do równie
absurdalnych przygód?
Konkurencja do tego, co na ekranie, coś jak film na widowni?
Trochę jak w „Cinema Paradiso”, tym kwiatku z doniczki Felliniego? Nie, tak
oryginalnych sytuacji nie miałem, mi przydarzają się raczej te banalne. A to
jakiś pijany murarz w ubraniu roboczym gwałci nieletnią z tornistrem i nikt nie
patrzy na ekran, a wszyscy na nich, bo film nudny. A to ktoś podcina sobie
żyły, przyjeżdża karetka, sanitariusze go wynoszą, a sala syczy, bo zasłaniają
ekran, a film ciekawy. No i tym podobne, najbardziej jednak wbiły mi się prosto
w mózg słowa. Jedno słowo, w zasadzie. Jeden obok mnie pyta drugiego, jaki
tytuł ma ten film, a ten drugi mówi „Dziura”. Wtedy zakochałem się w klasie
robotniczej, która słusznie idzie do raju, znasz ten tytuł, czarny Piotrusiu?
No, ba! Wczesne lata
siedemdziesiąte, Elio Petri.
Klasie robotniczej chodziło o film Królikiewicza, „Na
wylot”. Jeśli na wylot, to dziura, dziura jest skutkiem, oto co znaczy nazywać
rzeczy po imieniu.
(…)
Mówi się, że nasze
kino cierpi na sraczkę wzniosłych słów, ma scenariusze pisane na przetrąconym kolanie,
a zamiast seksu pokazuje zapasy w stylu wolnym. A co ciebie najbardziej wkurwia
w polskich filmach?
Przesłanie. Usilna, nachalna, gołym okiem widoczna próba
powiedzenia czegoś tak zwanego kurwa głębokiego. Kiedyś mówiło się „film psychologiczny.”,
dzisiaj na szczęście coraz mniej. Tak jakby film wojenny nie mógł być
psychologiczny. Wszystkie są psychologiczne. Wolę filmy, które mają mi coś do
pokazania niż do powiedzenia. Jeśli pokazane dobrze, to tak zwana głębokość
sama się wyłania, rykoszetem. Film powinien mówić przez obraz, a nie obrazować
mówienie.
Idźmy dalej. Taki na
przykład Kieślowski ze schyłku kariery
to dla mnie prototyp Jezusa ze Świebodzina. Zgodzisz się, że należy go strącić
z piedestału?
Zgodzę się, tak. Te
jego wcześniejsze jak najbardziej, oglądałem niedawno „Personel”, to klejnot, z
kapitalnym, powtórzę, z kapitalnym Michałem Tarkowskim. Ale im dalej, tym
gorzej, coraz więcej Piesiewicza. „Dekalog” z wyjątkiem „O zabijaniu”, rzecz
jasna, „Trzy kolory”, hm. Takie kadzidło, z którego snuje się jakiś
bezkształtny, psychologiczny stwór.
(…)
Całość w dzisiejszym wydaniu Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz