Piotr
Czerkawski: Wciąż zaskakujesz swoich
wielbicieli. Zamiast napisać kolejną książkę, zagrałeś ostatnio w bardzo
nietypowym filmie. „Porwanie Michela
Houellebecqa” to fałszywy dokument opowiadający o uprowadzeniu ciebie przez
bandę nierozgarniętych kryminalistów.
Kto w ogóle wpadł na ten szalony pomysł?
Michel Houellebecq: Reżyser
Guillaume Nicloux. Poznaliśmy się kilka lat temu, gdy zaoferował mi rolę w
swoim telewizyjnym filmie. Nigdy nie widziałem w sobie materiału na aktora, ale
doszedłem do wniosku, że jako osoba publiczna i tak przecież gram pewną rolę i
kreuję swój wizerunek. Dlaczego więc nie miałem zrobić czegoś podobnego przed
kamerą i jeszcze zainkasować za to wynagrodzenia? Zwłaszcza, że z Guillaumem
szybko przypadliśmy sobie do gustu i obaj podskórnie czuliśmy, że niewielka
rola w filmie „Sprawa Gordjiego” nie będzie końcem naszej współpracy. Niedawno
Guillaume nakręcił „Zakonnicę”, bardzo
tradycyjną adaptację powieści Denisa Diderota. Po tym filmie chciał
spróbować czegoś w zupełnie innym stylu i pewnego dnia zadzwonił do mnie.
Punktem wyjścia dla
waszego filmu staje się twoje autentyczne zniknięcie z września 2011 roku.
Przez tydzień nie dawałeś wtedy znaku życia. Co się właściwie z tobą działo?
Uprzedzam, że będzie to najbardziej prozaiczna historia na
świecie. Po prostu straciłem na pewien czas dostęp do telefonu i do internetu.
Nie pojawiłem się wówczas na kilku umówionych spotkaniach autorskich, bo
najzwyczajniej w świecie o nich zapomniałem. Tymczasem w mediach zapanowała
histeria, wśród różnych niedorzecznych plotek pojawiła się również ta o
porwaniu. Guillaume przypomniał sobie o niej i postanowił uczynić z tego
podstawę filmu.
(...)
W pewnym momencie
pozwalasz sobie na uszczypliwą uwagi pod adresem szwedzkiej demokracji.
To tylko taki żart. Nie sądzę, żeby polityka w Szwecji była
bardziej brudna niż we Francji. Zresztą w ogóle nie wierzę w system, w którym
głosujemy na polityków, aby reprezentowali nasze przekonania. We francuskim
parlamencie nie ma nikogo, kto troszczyłby się o moje interesy i chciałby
wcielić w życie moją wizję świata. Ale może to i lepiej?
Filmowi porywacze
mają polskie korzenie, które stają się tematem jednej z waszych rozmów. Co
konkretnie masz na myśli, gdy stwierdzasz, że „Polska jest marzeniem”?
Odnoszę się do waszej skomplikowanej historii. Na wiele lat
Polska zniknęła z mapy Europy. Gdy już na nią powróciła to – w okresie
komunizmu – nie była krajem wolnym, więc tak jakby wciąż nie istniała. W
umysłach wielu ludzi przetrwała jednak jako pewna idea, projekt, właśnie
marzenie. Teraz weszliście w fantastyczny okres, w którym abstrakcyjne
koncepcje ścierają się z rzeczywistością. Życie w takich warunkach musi
być szalenie inspirujące, powinniście mieć najlepszych pisarzy na świecie.
W jednej z
zabawniejszych scen w filmie zastanawiasz się nad tym, kto chciałby zapłacić za
ciebie okup. Masz swój typ, jeśli chodzi o prawdziwe życie?
Zadawałem sobie to pytanie podczas wizyty w Meksyku, gdzie
było bardzo niespokojnie i cały czas podróżowałem w towarzystwie ochroniarzy.
Na moją korzyść mógłby działać fakt, że nie zażądano by pewnie dużej stawki.
Nie jestem celebrytą, nie sądzę, żebym był wart więcej niż przeciętny piłkarz
ligi francuskiej. Zgodnie z tym co obserwujemy w filmie, wątpię, by chciał za
mnie zapłacić prezydent Hollande. Być może interweniowałby nasz minister
kultury. Pewnie skończyłoby się jednak na tym, że – jak zwykle – z kłopotów wyciągałby mnie wydawca.
Więcej w lipcowym wydaniu Zwierciadła
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz