Rozmowa przeprowadzona w trakcie Festival del Cinema Europeo w Lecce
Piotr Czerkawski:
Niemal wszystkie pańskie filmy - począwszy od debiutanckich „Pięści w
kieszeni”, skończywszy na „Śpiącej królewnie” z 2012 roku - łączy tematyka rodziny i relacji między jej
członkami. Dlaczego te kwestie są dla pana takie istotne?
Marco Bellocchio: We
Włoszech rodzina od zawsze była wartością najwyższą, być może to kwestia
silnych wpływów katolicyzmu. Sam mam bardzo wielu krewnych, więc od dzieciństwa
mogłem podpatrywać ich zachowania i sposób odnoszenia się do siebie nawzajem.
Dostrzegałem u nich jednocześnie miłość i nienawiść, czułość i egoizm,
szczerość i obłudę. Jako filmowiec po prostu nie mogłem przejść obojętnie wobec
tak bogatego źródła inspiracji.
Pańskie filmy bywają
bardzo gorzkie i sarkastyczne. Czy krewni mieli świadomość, że dostarczają panu
tego rodzaju inspiracji?
Nie, bo nigdy nie chciałem używać kina do załatwiania prywatnych
porachunków i bezpośredniego odnoszenia się do jakichkolwiek wydarzeń. Inaczej
niż w „Pięściach w kieszeni”, nikt w mojej rodzinie nie zabił przecież własnej
matki! W niemal wszystkich moich filmach wychodzę od prawdziwych wydarzeń czy osób,
ale stopniowo coraz bardziej dopuszczam do głosu fantazję. Robiłem tak nawet
przy okazji „Witaj, nocy” czy „Zwycięzcy”, a więc tytułów inspirowanych znanymi
postaciami historycznymi.
(…)
Pański debiut – wspomniane „Pięści w
kieszeni” – uznano jednak za manifest pokolenia. Był pan z tego dumny?
Przede wszystkim – bardzo zaskoczony. Gdy realizowałem
„Pięści…” w 1965 roku, nikt jeszcze nie słyszał o kontestacji. Po kilku latach
uznano mój film za swego rodzaju zapowiedź społecznych przemian, ale odbyło się
to w zupełnym oderwaniu od moich intencji. Niespecjalnie chyba nadaję się więc
na proroka.
Z polskiej perspektywy takim
profetycznym filmem mógłby okazać się „Czas religii”. Ciekawie było wrócić do
niego przed kilkoma tygodniami w okresie kanonizacji Jana Pawła II.
Dziękuję za
tę uwagę, choć mam nadzieję, że nikomu nie przyszło do głowy, by odbierać mój
film w kategoriach prowokacji. Szanuję katolików i ich uczucia, ale w „Czasie
religii” chciałem wykorzystać świętość jako pretekst do zastanowienia się nad
kulturową rolą Matki. Także dzięki katolicyzmowi bardzo mocno się ją uwzniośla,
ale w tym samym czasie przecież ogranicza i wpisuje w pewne schematy. Być może
kanonizacja robi zresztą coś podobnego z każdym świętym.
Jednym z najważniejszych tytułów w
pańskiej karierze był – nagrodzony w Berlinie – „Wyrok” z 1991 roku. W Polsce
mało kto widział ten film, a przecież jedną z głównych ról zagrał w nim Andrzej
Seweryn. Czy był pan zadowolony z tej współpracy?
Jak
najbardziej. Seweryn to świetny aktor i wielki gentleman. W „Wyroku” bardzo
dobrze poradził sobie z wymagającą rolą prokuratora. Pamiętam jednak, że raz
trochę mnie rozbawił. Pewnego dnia po zdjęciach spotkałem go, gdy był
ubrany cały na biało i szedł gdzieś w towarzystwie grupy Polaków, którzy
wyglądali zupełnie tak samo. Spytałem Andrzeja o co chodzi, a on odparł z dumą:
„Idziemy właśnie do papieża!”. Chyba jeszcze tylko Zanussi mógłby zachować się
podobnie. Swoją drogą, czy Krzysztof pracuje teraz nad czymś nowym?
Proszę mi wierzyć lub
nie, ale skończył właśnie film o
demonicznych feministkach z korporacji.
Naprawdę? Można się było tego spodziewać. Na początku
kariery Zanussi kręcił świetne filmy, ale potem stało się z nim coś dziwnego.
Chyba za bardzo uwierzył, że jest papieżem polskiego kina.
(...)
Więcej na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz