Piotr Czerkawski:
„Wilgotne miejsca” to adaptacja bestsellerowej powieści Charlotte Roche. Kiedy
zetknąłeś się z tą książką po raz pierwszy?
David Wnendt: Dawno
temu, gdy nikomu nie przyszło jeszcze do głowy, by przenosić ją na ekran.
Pamiętam, że nigdy nie myślałem o „Wilgotnych…” w kategoriach moralnej
prowokacji. Roche uwiodła mnie za to swoim dowcipem i oryginalnym sposobem
widzenia świata. Gdy zwrócono się do mnie z propozycją zrobienia filmu na
podstawie „Wilgotnych…” , byłem urzeczony.
Nie obawiałeś się, że
- jako wielki wielbiciel oryginału – nie odciśniesz na nim osobistego piętna?
Książka jest właściwie jednym wielkim monologiem snutym we
wnętrzu szpitalnej sali. Takiego materiału nie sposób przenieść na ekran w
skali 1:1, więc zostałem niejako zmuszony do znalezienia własnych rozwiązań i
przetłumaczenia języka Roche na moją wrażliwość wizualną.
Pamiętam z polskich
ekranów twój poprzedni film – „Combat girls”. To zupełnie inne kino niż
„Wilgotne…” – bardziej realistyczne, społecznie zaangażowane. W obu przypadkach
opowiadasz jednak historie wkraczających w dorosłość dziewcząt.
Dodałbym do tego jeszcze jedno podobieństwo: obie bohaterki
to rebeliantki, które sprzeciwiają się zastanej rzeczywistości. Odnoszę
wrażenie, że kino zbyt rzadko sięga po postacie zbuntowanych kobiet i taka
tematyka wciąż ma w sobie wiele świeżości. Rzeczywiście, interesuje mnie także
proces dojrzewania, ale bardziej rozbudowany, trwający przez całe nasze życie.
Chętnie zrobię kiedyś film o sześćdziesięciolatku, który wciąż kształtuje swoją
tożsamość i szuka odpowiedzi na ważne pytania.
Jakie znaczenie dla
„Wilgotnych miejsc” ma fakt, że główna bohaterka jest kobietą?
Myślę, że właśnie z tego powodu niektórzy ludzie odbierają
film jako prowokacyjny. Jesteśmy przyzwyczajeni do akceptowania męskich
fantazji. Bez sprzeciwu oglądamy komedie o dojrzewających chłopcach, śmiejemy
się, gdy padają z ekranu dowcipy o wydalaniu i wymiotach. Ale kiedy próbujemy w
podobny sposób opowiadać o kobiecie, od razu podnoszą się głosy sprzeciwu. To hipokryzja, którą chciałem dzięki
„Wilgotnym…” trochę przełamać.
(...)
Pozostańmy jeszcze
przez chwilę w kręgu kinofilskich nawiązań. W jednej ze scen matka wręcza Helen
prezent w postaci płyty DVD z „Dzieckiem Rosemary” Polańskiego. Dlaczego
decyduje się akurat na ten film?
Bo jest fatalnym rodzicem i w głębi duszy nie znosi swojej
córki. Uwielbiam film Polańskiego, ale w tym kontekście użyłem go w sposób
ironiczny. Matka Helen wstydzi się rozmów o seksie, a jednocześnie prezentuje
córce dzieło reżysera oskarżonego o gwałt na trzynastolatce. Zresztą, czy
chciałbyś dostać od swojej matki film o kobiecie, która rodzi dziecko szatana?
W Niemczech twój film
okazał się wielkim sukcesem. Myślisz, że istnieje szansa, aby „Wilgotne…”
zmieniły, choć trochę sposób w jaki jego widzowie podchodzą do swojego ciała i spraw
intymnych?
Tak jak przed laty książka, film spotkał się ze skrajnymi
reakcjami publiczności, a to oznacza chyba, że dotknął ważnego społecznie
tematu. Byłoby arogancją liczyć na to, że „Wilgotne…” zmienią cokolwiek w
czyimś życiu. Mam jednak nadzieję, że przynajmniej ośmielą innych filmowców do
robienia odważniejszych filmów o kobiecych potrzebach i fantazjach. Będą
kamykiem uruchamiającym lawinę, która doprowadzi do kulturowych przemian.
Więcej na łamach "Dziennika": http://film.dziennik.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz