Woody Allen stwierdził kiedyś: „Gdybym miał do wyboru
papieża i klimatyzację, wybrałbym klimatyzację”. Teraz amerykański mistrz
mógłby powtórzyć to samo odnośnie „Noego”. Film Darrena Aronofsky’ego to
artystyczna katastrofa i requiem dla zmarnowanego talentu reżysera. Słynny
twórca opada na dno z tych samych powodów, które zaprowadziły go tam przy
okazji „Źródła”. „Noe” stopniowo pogrąża się w otchłani pseudometafizycznego
kiczu. Chwilami można odnieść wrażenie, że Aronofsky pracował nad scenariuszem razem
z Antonim Krauze, a w ostatniej scenie Noe i spółka będą witać się z duchami
pomordowanych oficerów w Katyniu. Jedyny prawdziwy cud w filmie następuje
jednak, gdy po wygłoszeniu tony nabzdyczonych sloganów główny bohater zaciska zęby i z
trudem wypowiada zdanie wielokrotnie złożone. Oprócz fatalnego Russella Crowe’a
w roli tytułowej na drugim planie kompromituje się Anthony Hopkins
grający dziadka bohatera. Deklarowana przez starca obsesja na punkcie jagód
niewiele różni się od fascynacji jajkami wyrażanej przez pamiętną bohaterkę
„Różowych flamingów”. Po zrealizowaniu „Noego” Aronofsky powinien rozpocząć
modlitwy o to, by Stwórca okazał się obdarzony kampowym poczuciem humoru. W
przeciwnym razie reżyser może spodziewać się widowiskowego aktu zemsty za swe
wątpliwe dzieło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz