Berlinale 2015 zapowiadało się na festiwal podwyższonego
ryzyka. Na czele tegorocznego jury stanął w końcu jeden z najbardziej
ekscentrycznych twórców współczesnego kina – Darren Aronofsky. Reżyser „Pi” i „Requiem dla snu” zaczynał
jako nadzieja kina niezależnego, ale swój dotychczasowy dorobek zamknął
katastrofalnie nieudaną superprodukcją „Noe: wybrany przez Boga”. Aronofsky dał
dowód swej nieobliczalności także, gdy kilka lat temu szefował jurorom festiwalu
w Wenecji. Chociaż w konkursie startowali wtedy tacy twórcy jak Roman Polański,
Todd Solondz i Giorgios Lanthimos, główną nagrodę przyznano manierycznemu
„Faustowi” Aleksandra Sokurowa. Wbrew obawom, w Berlinie Aronofsky i spółka
stanęli jednak na wysokości zadania. Nawet jeśli niektóre elementy werdyktu –
łącznie z motywowanym względami ideologicznymi Złotym Niedźwiedziem dla
irańskiego „Taxi” - mogą wydawać się
dyskusyjne, trudno mówić o ewidentnych wpadkach. Wśród różnorodnych filmów
konkursowych znalazły się historie reżysera toczącego walkę z reżimem, księży
próbujących uniknąć odpowiedzialności prawnej za niegodziwe czyny, czy
brytyjskiego małżeństwa z długim stażem, które przechodzi próbę swego uczucia.
Jeśli najważniejsze tytuły festiwalu miały jakiś wspólny mianownik tematyczny, był
nim rozdźwięk pomiędzy wyznawanymi przez bohaterów ideami, a przeszkodami
stającymi na drodze ich realizacji.
(...)
Karnawał seksu i śmierci
Honor uznanych twórców światowego kina obronił właściwie
tylko artysta, po którym najtrudniej było się tego spodziewać – Peter
Greenaway. W ostatnich latach brytyjski mistrz dryfował w stronę nieudanych
eksperymentów z pogranicza filmu i sztuk wizualnych. Pretensjonalność tamtych
projektów niespodziewanie zamieniła się jednak w radosną dezynwolturę, która
stanęła u podstaw „Eisensteina w Guanajuato”. Nowy film Brytyjczyka to wesołe
miasteczko dla fanów art house’u i dwie godziny wypełnionego atrakcjami
karnawału. Reżyser zdejmuje swojego bohatera – genialnego twórcę „Października”
i „Pancernika Potiomkina” – z piedestału, lecz bynajmniej nie traci do niego
szacunku. Wręcz przeciwnie, Eisenstein kapryśny, wulgarny, skoncentrowany na
sobie i wreszcie odkrywający przyjemność płynącą z seksu, dopiero teraz
zasługuje na szczerą sympatię. W ujęciu Greenawaya staje się figurą artysty,
który osiąga spełnienie dopiero, gdy stawia życie ponad sztukę. Podczas
krótkiego pobytu w Meksyku – z dala od wścibskich spojrzeń radzieckich władz –
może zrzucić z siebie kostium rewolucyjnego ideologa i poważnego
intelektualisty. W jednej z najzabawniejszych scen filmu meksykański kochanek
bawi się stereotypowym wizerunkiem Eisensteina i tuż po stosunku wkłada mu w
odbyt komunistyczną flagę. Przykładów równie ekscentrycznego humoru jest u
Greenawaya znacznie więcej. Podczas wizyty na cmentarzu radziecki reżyser i
jego kochanek przez kilka minut prześcigają się w wymienianiu nazwisk
nieżyjących bohaterów narodowych i ikon meksykańskiej kultury. Beztroska,
pozornie absurdalna gra kryje w sobie wyraźny sens: nie ma czasu do stracenia,
cieszmy się sobą, dopóki tylko możemy! Wizyta Eisensteina w Meksyku od początku
odbywa się w atmosferze tymczasowości, krótkotrwałego ekscesu. Dlatego właśnie
szalona zgrywa Greenawaya w końcowych fragmentach nabiera nieoczekiwanej
melancholii. Radziecki reżyser zdaje sobie sprawę, że okres beztroski dobiega
końca, a już za chwilę jego miejsce zajmie smętna codzienność w pruderyjnej
ojczyźnie.
Widzowie Berlinale mogli doskonale wczuć się w
sytuację Eisensteina, bo festiwal filmowy także rządzi się przecież swoimi
prawami i na kilka dni wprowadza swoich uczestników w porządek daleki od
codziennej rutyny. Z tego wszystkiego zdaje sobie sprawę sam Greenaway, który
pieczołowicie buduje markę mistrza autopromocji. Brytyjski mistrz zrobił furorę
w trakcie berlińskiej konferencji prasowej i dał się zapamiętać za sprawą bon
motów w rodzaju: Nie ma ważniejszych
tematów niż seks i śmierć. Nie wiem o żadnym z was zbyt wiele, ale jedno jest
pewne: dwie osoby musiały się pieprzyć, żebyście mogli się urodzić i bardzo mi
przykro, ale pewnego dnia będziecie musieli umrzeć. Inteligentne błazeństwa
Greenawaya na krótką chwilę ożywiły pompatyczną atmosferę Berlinale, ale w
ostatecznym rozrachunku nie pasowały do śmiertelnie poważnego festiwalu.
(...)
Triumf polityki
Triumf polityki
Główna nagroda ostatecznie trafiła do „Taxi” Jafara
Panahiego. Nie do końca sprawiedliwą decyzję przyjęto bez głośniejszych
sprzeciwów. Irańczyk jest ostatecznie świetnym reżyserem, a jego „Lustro” z
1997 roku należy do arcydzieł współczesnego kina. Dodatkowo, Panahi należy do
gorliwych przeciwników irańskiego reżimu i od kilku lat musi obchodzić
obostrzenia cenzury, która nałożyła na niego zakaz tworzenia filmów. Nie
zmienia to jednak faktu, że „Taxi” okazuje się dziełem niespełnionym,
niekonsekwentnie wyreżyserowanym i odstającym od najlepszych tytułów z
berlińskiej stawki.
Pierwsza połowa filmu Panahiego przypomina jeszcze jego
największe dokonania. Do prowadzonej przez samego reżysera taksówki wsiadają
kolejni mieszkańcy Teheranu, a rozmowy z nimi służą do nakreślenia dowcipnej i
przenikliwej panoramy społeczeństwa. Kłopoty zaczynają się jednak w momencie,
gdy Panahi przestaje interesować się Irańczykami i kieruje kamerę na siebie. „Taxi”
zaczyna uginać się pod ciężarem autocytatów z dawnych filmów i świadectw
obecnego cierpienia zakneblowanego przez władze artysty. Przy całej sympatii do
dotychczasowej twórczości reżysera, trudno oprzeć się wrażeniu, że walka z
reżimem staje się dla Panahiego źródłem cokolwiek narcystycznej satysfakcji.
Być może przyznanie nagrody irańskiemu reżyserowi należy odebrać jako
gest obrony rozpolitykowanego image’u festiwalu. W dobie rosnącej konkurencji
między imprezami należy w końcu pielęgnować własną wyrazistość. W przeciwnym
razie z Berlinem może stać się to samo, co z Wenecją, która systematycznie
traci swój prestiż na rzecz odbywającego się w tym samym czasie festiwalu w
Toronto. Szkoda tylko, że na tego rodzaju spekulacjach traci samo kino, bo nie
do końca sprawiedliwy werdykt kładzie się cieniem na jednym z najlepszych
berlińskich konkursów od lat. Niezależnie od wszystkiego, cały filmowy świat
liczy, że Panahi już wkrótce zostanie wypuszczony z więzienia. Choćby po to, by
móc startować na Berlinale na równych prawach, bez taryfy ulgowej przeznaczonej
dla prześladowanego dysydenta.
Więcej na łamach miesięcznika Odra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz