środa, 13 kwietnia 2016

Kino karmi naszą melancholię - rozmowa z Joachimem Trierem, twórcą "Głośniej od bomb"




Piotr Czerkawski: Jedna z głównych bohaterek „Głośniej od bomb” – Isabelle Reed jest uznaną fotografką wojenną. Jak dużo wie pan o specyfice tej profesji?

Joachim Trier: Zanim zacząłem pisać scenariusz, stałem na stanowisku, że żyjemy w świecie nadmiaru informacji i przesytu obrazów, więc kolejne zdjęcia dokumentujące wojny mogą tylko potęgować naszą moralną znieczulicę. Gdy postanowiłem zgłębić temat, zorientowałem się jednak, że najlepsi fotografowie wciąż są w stanie tworzyć głębokie i skomplikowane narracje na temat konfliktów zbrojnych. W trakcie pisania scenariusza nie tylko spotykałem się z ludźmi wykonującymi ten zawód, ale też zatopiłem się w lekturach. Bardzo mocno zainspirował mnie powrót do eseju Susan Sontag – „Widok cudzego cierpienia”.

W jaki sposób te wnikliwe badania wpłynęły na kształt pańskiego filmu?

Od początku wiedziałem, że nie chcę opowiadać po prostu o życiu fotografki wojennej – jej podróżach, ryzykowaniu życiem i funkcjonowaniu w atmosferze ciągłego niebezpieczeństwa. Próbowałem jednak zrozumieć psychikę osoby, która decyduje się na związane z tym zawodem wyrzeczenia, ponosi jego konsekwencje i mimowolnie obarcza nimi także członków rodziny. Nie da się ukryć, że „Głośniej od bomb” to w dużej mierze film o ekstremalnym napięciu pomiędzy życiem prywatnym a zawodowym. Przedstawiciele rzadko której profesji odczuwają je bardziej intensywnie niż fotografowie wojenni. Mam wrażenie, że ludzie tacy jak Isabelle stanowią skrzyżowanie wrażliwego poety i żołnierza, który po powrocie do domu często nie może poradzić sobie z tym, co zobaczył na froncie.

W swoim filmie przeplata pan plany czasowe, więc szybko dowiadujemy się, że Isabelle nie wytrzymała presji i popełniła samobójstwo.  W jaki sposób ta jednostkowa tragedia koresponduje z wielkimi katastrofami, które bohaterka obserwowała na co dzień?

To właściwie najważniejsze pytanie, które zadawałem sobie podczas pracy nad filmem. Doszedłem do wniosku, że „Głośniej od bomb” opowiada o skomplikowanej naturze bólu i żalu. Uczucia te zawsze znajdują wymiar indywidualny, wymykają się wszelkim próbom systematyzacji i – niezależnie od prowokujących je okoliczności – wywierają niesamowicie silny wpływ na osoby, które je odczuwają. W filmie w jednakowym stopniu interesowała mnie także upiorna podróż stająca się udziałem ludzkich emocji.  Poczucie smutku, frustracji i bezradności, którego Isabelle doświadczała na froncie, po śmierci bohaterki udzieliło się przecież także jej najbliższym.

(…)
Conrad zwraca uwagę także dlatego, że – choćby w przywołanej przez pana scenie rozmowy z dziewczyną – udowadnia, że potrafi docenić wartość pojedynczej chwili.

Tak jak bohaterowie moich wcześniejszych filmów, Conrad jest właściwie modelowym melancholikiem. Potrafi docenić moment „tu i teraz”, bo doskonale wie, że to, co piękne jest nietrwałe, tymczasowe i podlegające zanikowi. Podobnie myśli zresztą o swojej brutalnie przerwanej relacji z matką, którą kochał. Taka postawa ma jest jednocześnie smutna – stanowi w końcu reakcję na utratę tego, co dla nas ważne, ale i pełna nadziei, gdyż jeszcze bardziej wyczula nas na krótkotrwałe momenty szczęścia.

Dlaczego uczucie melancholii po raz kolejny – po „Reprise. Od początku raz jeszcze” i „Oslo, 31 sierpnia” - wydało się panu tak bardzo inspirujące?

Myślę, że żyjemy w czasach, w których coraz częściej próbuje się – zupełnie niepotrzebnie - chronić nas przed wszystkim, co bywa jakkolwiek dotkliwe i bolesne. Jeśli dopuszczamy mówienie o melancholii, posługujemy się jej zwulgaryzowaną formą, złagodzoną przez kicz i sentymentalizm. Moje filmy są wyrazem sprzeciwu wobec uproszczeń, które mają oddalić od nas nieuchronne widmo straty. Nie chcę zabrzmieć pretensjonalnie, ale od dziecka jestem ateistą i mam pełną świadomość, że moje życie będzie miało kiedyś swój ostateczny kres. Owszem, to poczucie może przygnębiać, ale konfrontacja z nim bywa również wzbogacająca.

Jaką rolę w tym procesie może odgrywać kino?

W przekazach medialnych nieuchronność śmierci jest najczęściej demonizowana i przedstawiana jako coś jednoznacznie przerażającego. Filmy powinny pokazywać tę kwestię w sposób bardziej złożony, o rzeczach prowokujących silne emocje opowiadać w sposób kontemplacyjny, zamiast uciekać od problemów, oswajać je, na przykład za pomocą humoru. Twórczość Woody’ego Allena jest genialna, bo skłania nas do śmiania się z własnej śmiertelności. W tej postawie zaznacza się jedna z najpiękniejszych zalet kina, które potrafi pokazać pozornie oczywiste sprawy z niestandardowego punktu widzenia, a przez to zmusza nas do myślenia.

Czy za sprawą kolejnych filmów nie tylko oddziałuje pan na widzów, lecz karmi też własną melancholię?

O tym, że tak właśnie jest przekonałem się dobitnie, gdy niedawno zorganizowano w Oslo pokaz w dziesiątą rocznicę premiery „Reprise. Od początku raz jeszcze”. Zwykle nie oglądam swoich filmów, lecz tym razem postanowiłem zostać na projekcji. Byłem poruszony faktem, że aktorzy, którzy grali wówczas chłopców są dziś mężczyznami, a współczesne Oslo jest zupełnie innym miastem niż to sportretowane przez nas przed dekadą. Roland Barthes pisał o melancholijnym potencjale fotografii, który kryje się w możliwości skonfrontowania modela z jego wizerunkiem uwiecznionym przed laty. Kino to drugi rodzaj sztuki mogący tak sugestywnie oddać naturę przemijania.

Z tego samego powodu pewne filmy nierozerwalnie kojarzą nam się z określonymi etapami własnego życia.

Wiem o tym aż za dobrze. Za każdym razem, gdy rozstawałem się z dziewczynami, przypominałem sobie moment, w którym oglądaliśmy wspólnie „Annie Hall”, czyli opowieść właśnie o rozpadzie związku. To świetny film, ale od jakiegoś czasu, na wszelki wypadek, przestałem już pokazywać go swoim partnerkom.

Cały wywiad ukazał się w kwietniowym numerze miesięcznika KINO





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz